Chcecie zdjąć krzyże? Czy wyście ogłupieli do reszty? Czy wyście powariowali? Czy każdy, komu przyszedł do głowy tak szalony pomysł dostał doniczką w głowę?
Najwyraźniej tak. Przyłączam się więc do głosów licznych polskich duchownych, jak i również pana Terlikowskiego, w sprawie zostawienia krzyży w jakże świętym spokoju. Spokój jest jak sacrum i należałoby go pielęgnować.
Z oburzeniem przyglądałem się rozwojowi sprawy wniesionej przez niejaką Finkę zamieszkującą we Włoszech, która, zamiast cierpliwie znosić obecność krzyża w klasach szkoły, do której uczęszczają jej dzieci, wniosła sprawę do Trybunału w Strasburgu, a była to sprawa o zdjęcie krzyży w jej szkole.
Po pierwsze, nie wiem, dlaczego tej komunistce przeszkadza krzyż. Przecież to nie tylko symbol naszej religii katolickiej. Jest to również symbol anglikanizmu, protestantyzmu itd. a gdyby nie głupi upór Świadków Jehowy, uparcie trzymających się oryginalnego dekalogu, zapewne byłby również ich symbolem.
Po drugie, należy jak najszybciej stłamsić głosy sprzeciwu wobec krzyży podnoszone przez kryptokomunistów. Ci ludzie bowiem zaczynają od niewinnych kroków, ale już połączyli swoje siły z liberałami, gejami, Żydami i masonami, przy czym często osoby te zaliczają się do wszystkich tych nikczemnych grup jednocześnie. Podobno nawet geje, wbrew swojej dewiacji, zachęcani są do stosunków seksualnych z kobietami pochodzenia żydowskiego, by zasilać efektywnie szeregi tych grup w przyszłości. Największą sztuczką diabła było przekonanie ludzi, że go nie ma, a drugą sztuczką było rozgoszczenie się w zepsutych sercach wspomnianych wyżej grup- całe szczęście Kościół Katolicki, jedyna siła dobra we wszechświecie, umie wskazać wiernym Źródło Wszelkiego Zła.
Ostatnio do ataków na wszystko, co święte, dołączyło się też stowarzyszenie ateistów. Nie trudno stwierdzić, że Żydzi są obecni także w tej grupie. Ogólnie rzecz biorąc, jedynym celem tych wszystkich ludzi jest wyrugowanie boga z życia publicznego, a ostatecznie także prywatnego. Może sami nie są tego świadomi i zarzekają się, że chodzi im tylko o krzyże w instytucjach świeckich, ale szatan steruje nimi bardzo dobrze i wszyscy oni, jakby mimo woli, zrzeszają się wokół projektu zniszczenia Boga.
Nie można przecież pozwolić na to, by metoda invitro została zalegalizowana! Oni zaś dążą również do tego. Owszem, ludzie zepsuci, słudzy szatana, nie zważają na boskie prawo (dyktowane najwierniej przez nas), ale czy głosy takich grzeszników powinny być brane pod uwagę? Już raz politycy pod naciskiem tych wszechobecnych grup, zalegalizowali sprzedaż środków antykoncepcyjnych. Nie pozwólmy na takie rozpasanie się szatana! To my mamy misję głoszenia jedynej prawdy, i każdy, czy jakiś cholerny ateista, czy jakiś tam agnostyk, ma obowiązek nawrócić się i nie korzystać ze śmiertelnie grzesznych wynalazków.
Kryptokomuniści, którzy teraz domagają się zdjęcia krzyża w szkołach, chcą na nowo przywrócić porządek komunistyczny. A jak on wyglądał, wiadomo. Gdy pozwolimy im na to, natychmiast zaczną burzyć kościoły, podpalać krzyże i kapliczki na w pobliżu dróg, zrywać ludziom krzyżyki z szyj i dusić starsze panie ich chustami. Udają niewinnych i miłych, ale w zaciszu swoich domów uwalniają swoje szatańskie zapędy, zwabiając muszki owocówki wonią cytryn, tylko po to, by z premedytacją zabić je kapciami. Wejdźcie kiedyś do domu ateisto-żydo-masono-gejo-liberała, a uwierzycie- są tam całe cmentarze niewinnych zwierzątek- muszek owocówek.
Widać już efekty zrealizowanych celów szatana. Codziennie w jakimś domu nasienie nie łączy się z jajem. Codziennie ktoś kładzie obok siebie mąkę i jaja, a mąka wysypuje się, czyli psuje się naleśnik. Codziennie ktoś bierze ibuprom, codziennie ktoś korzysta z przeszczepów… a przepraszam, w tej akurat sprawie Bóg zmienił zdanie.
Wychowujemy pokolenia nowych hitlerowców, którzy tylko czekają na legalizację aborcji, po to, by z wielką, demoniczną radością, zabijać wszystkie płody, które pojawią się w łonach kobiet.
Teraz chcą tylko zdjąć krzyże. Tylko? To jeden z wielu kroków, a jak dobrze wiemy, pusta ściana to symbol bezbożnictwa. Podobnie, jak każdy przedmiot nie poświęcony przez kapłana skazany jest na zagładę. Teraz tylko krzyż jest naszą nadzieją. Jako symbol walki o wolność. Jako symbol odbierania wolności bezbożnikom. Jako symbol wyrugowania innych, zwodniczych religii i sekt. Jako symbol opiewanego przez nas sadomasochizmu. Oczywiście, Kościół także czynił błędy, ale w ostatecznym rozrachunku było to dobre, ponieważ dzięki nim przetrwał. Tak więc krzyż MA OBOWIĄZEK kojarzyć się jedynie pozytywnie! Nie pozwólmy na zdejmowanie krzyży w szkołach! Gdy on zniknie, zachowanie uczniów natychmiast się pogorszy, a póki wisi, wisi nam to, że innych… bolą krzyże.
Serca wam błogosławię
Abp. Juliusz Piec

środa, 30 grudnia 2009
niedziela, 27 grudnia 2009
Komentarze do "Debaty neutralnościowej"- część 3
Jeden z dyskutantów, jak sam przyznał, były ateista, bronił w imię „pluralizmu, wolności i tolerancji” wieszania krzyży w klasach, podkreślając, że składający petycję nie doceniają jego znaczenia.
Błagając również wolności dla katolików i manifestowania publicznie swoich poglądów.
Z osłupieniem wpatrywałem się w monitor i zastanawiałem się, czy ten człowiek sam wie, co mówi. Nikt nie zabrania katolikom manifestowania swojej wiary- czy to publicznie, czy prywatnie, o ile możliwa jest „prywatna MANIFESTACJA”. Po drugie, wolność nie należy się jedynie katolikom, ale również innym wyznaniom i osobom niewierzącym. Wolność jest- każdy może wierzyć w co chce i mówić o tym otwarcie- każdy może też robić to, co uważa za słuszne, o ile jego działania nie krzywdzą i nie dyskryminują innych. Wieszanie krzyży w klasach to symboliczna dyskryminacja osób nie-katolików- daje wolność katolikom, godząc jednak w wolność innych, więc nie jest już właściwie wolnością, a rozpuszczeniem i przyzwyczajeniem się do nadmiernych przywilejów.
Krzyż ma takie znaczenie, jakie mu się przypisuje- jest jednak przede wszystkim symbolem katolicyzmu. Taki, jaki wisi w klasach, jest symbolem tej religii, i nie żadnej innej- protestantyzmu, anglikanizmu, czy jakiegokolwiek innego wyznania. Wmawianie sobie innych interpretacji i konotacji innych, niż religijne, to właśnie nic więcej, jak oszukiwanie siebie i innych. To tak, jakby złodziej przekonywał, że jego kradzieże są czymś więcej, niż kradzieżami, bo dzięki nim wspomaga finansowo swoją rodzinę. Wielu ludzi ma sentyment do krzyża, ponieważ walcząc o wolność religijną, a właściwie obrządkowo-sentymentalną mieli go na uwadze. Ludzie nieprzekonani do religii, w tym katolickiej, widzą w nim jednak coś więcej- kojarzy on się z katolicyzmem, a katolicyzm oprócz kolęd, wigilii, zaadoptowanej pogańskiej choinki, pieśni, miłego papieża i niedzielnej atmosfery ma również mnóstwo ciemnych kart. Osobom niewierzącym krzyż bardzo często jest symbolem… katolicyzmu, co chyba nie jest dziwne, a ten to dla nich uosobienie dogmatyzmu. Ciemne karty Kościoła są też dziedzictwem historycznym, więc należy się trochę obiektywizmu. Krzyż tak naprawdę nie jest obojętny- tak samo, jak komuś może się kojarzyć dobrze, tak komuś ma prawo kojarzyć się źle. Istnieje prawo do manifestacji swoich skojarzeń i wszelkich poglądów, ale nie poprzez ostentacyjne wywieszanie w każdej klasie symbolu dominującej religii, czy innego systemu idei. Poza tym każdy wierzący może nosić na szyi swój symbol i dyskutować na tematy światopoglądowe oraz mieć swoje zdanie. To jest wolność. Nie liczy się to, ilu jest wyznawców tej, czy innej religii, albo ilu jest ateistów. Demokracja to władza ludu- jest to faktem, ale lud powinien się wzajemnie szanować. Mając to na uwadze, żadna część ludu nie powinna oczekiwać od warstwy rządzącej, by ta dawała przywileje im, odbierając je drugim. Politycy powinni reagować na wszelki rodzaj dyskryminacji, a poza tym dbać o to, co wspólne dla wszystkich, czyli np. dobry poziom życia obywatela. Religie zazwyczaj zakazują robienia czegoś, tak więc ustalając prawo do rzeczy zakazanych przez religię nie sposób naruszyć wolności ludzi wierzących- ponieważ nie zmusza się ich do korzystania np. z metody invitro, skoro wiara im zakazuje. Nie zauważam natomiast próby wprowadzenia wolności do zabójstw, albo kradzieży, ponieważ szeroko rozumiana uczciwość jest fundamentem dla wszystkich ludzi. Tylko religia może wymagać czegoś, co nie jest związane z moralnością, ale ustalone pod kątem dogmatów.
Jeśli wiara jest wystarczająco silna, a Pan Bóg jest wszędzie, również w sercach wierzących, niepotrzebne jest wywieszanie wszędzie symbolu ich religii. Niepotrzebne jest wprowadzanie np. zakazu sprzedaży prezerwatyw. To test wiary. Jeżeli jest mocna, mimo prawnych możliwości, oni nie zdobędą się na korzystanie z rzeczy zabronionych przez religię. Czyżby jednak krzyż był ostatnim bastionem katolicyzmu? Zdaje się, że tak. Statystyki wyraźnie pokazują, że większość Polaków godzi się wbrew naukom Kościoła na invitro, środki antykoncepcyjne itp. Tak, jak w czasach wynalezienia środków przeciwbólowych, nie zgadzano się z papieżem potępiającym je. Chrześcijańskie wartości- mieszanka miłosierdzia z wizją piekielną dla innowierców, niewskazanym myśleniem, gloryfikacją cierpienia i hamowaniem wszelkiego postępu- to zabójcza mieszanka, która staje się coraz mniej zabójcza, bo ludzie z reguły wyłuskują z chrześcijaństwa to, co dobre, a odrzucają wsteczną resztę. Wtedy co nam zostaje? Idee antyku, które z resztą Jezus przyjął, ale nieco zmodyfikował wymyślając ognie piekielne i wydłubywanie oczu. W takim razie, katolicy broniąc krzyża bronią pokazowości i swoich etykietek, bo tylko one im pozostały. Tak, czy siak, wraca do nas humanizm i otwarcie na to, co dla nas wszystkich wspólne- a tym elementem nie jest facet wiszący na dwóch belkach, który z rozkazu miłościwego stwórcy świata, koniecznie musiał być torturowany i zabity, a my mamy czuć się winni za wszystko, co Kościół uzna za grzech.
Błagając również wolności dla katolików i manifestowania publicznie swoich poglądów.
Z osłupieniem wpatrywałem się w monitor i zastanawiałem się, czy ten człowiek sam wie, co mówi. Nikt nie zabrania katolikom manifestowania swojej wiary- czy to publicznie, czy prywatnie, o ile możliwa jest „prywatna MANIFESTACJA”. Po drugie, wolność nie należy się jedynie katolikom, ale również innym wyznaniom i osobom niewierzącym. Wolność jest- każdy może wierzyć w co chce i mówić o tym otwarcie- każdy może też robić to, co uważa za słuszne, o ile jego działania nie krzywdzą i nie dyskryminują innych. Wieszanie krzyży w klasach to symboliczna dyskryminacja osób nie-katolików- daje wolność katolikom, godząc jednak w wolność innych, więc nie jest już właściwie wolnością, a rozpuszczeniem i przyzwyczajeniem się do nadmiernych przywilejów.
Krzyż ma takie znaczenie, jakie mu się przypisuje- jest jednak przede wszystkim symbolem katolicyzmu. Taki, jaki wisi w klasach, jest symbolem tej religii, i nie żadnej innej- protestantyzmu, anglikanizmu, czy jakiegokolwiek innego wyznania. Wmawianie sobie innych interpretacji i konotacji innych, niż religijne, to właśnie nic więcej, jak oszukiwanie siebie i innych. To tak, jakby złodziej przekonywał, że jego kradzieże są czymś więcej, niż kradzieżami, bo dzięki nim wspomaga finansowo swoją rodzinę. Wielu ludzi ma sentyment do krzyża, ponieważ walcząc o wolność religijną, a właściwie obrządkowo-sentymentalną mieli go na uwadze. Ludzie nieprzekonani do religii, w tym katolickiej, widzą w nim jednak coś więcej- kojarzy on się z katolicyzmem, a katolicyzm oprócz kolęd, wigilii, zaadoptowanej pogańskiej choinki, pieśni, miłego papieża i niedzielnej atmosfery ma również mnóstwo ciemnych kart. Osobom niewierzącym krzyż bardzo często jest symbolem… katolicyzmu, co chyba nie jest dziwne, a ten to dla nich uosobienie dogmatyzmu. Ciemne karty Kościoła są też dziedzictwem historycznym, więc należy się trochę obiektywizmu. Krzyż tak naprawdę nie jest obojętny- tak samo, jak komuś może się kojarzyć dobrze, tak komuś ma prawo kojarzyć się źle. Istnieje prawo do manifestacji swoich skojarzeń i wszelkich poglądów, ale nie poprzez ostentacyjne wywieszanie w każdej klasie symbolu dominującej religii, czy innego systemu idei. Poza tym każdy wierzący może nosić na szyi swój symbol i dyskutować na tematy światopoglądowe oraz mieć swoje zdanie. To jest wolność. Nie liczy się to, ilu jest wyznawców tej, czy innej religii, albo ilu jest ateistów. Demokracja to władza ludu- jest to faktem, ale lud powinien się wzajemnie szanować. Mając to na uwadze, żadna część ludu nie powinna oczekiwać od warstwy rządzącej, by ta dawała przywileje im, odbierając je drugim. Politycy powinni reagować na wszelki rodzaj dyskryminacji, a poza tym dbać o to, co wspólne dla wszystkich, czyli np. dobry poziom życia obywatela. Religie zazwyczaj zakazują robienia czegoś, tak więc ustalając prawo do rzeczy zakazanych przez religię nie sposób naruszyć wolności ludzi wierzących- ponieważ nie zmusza się ich do korzystania np. z metody invitro, skoro wiara im zakazuje. Nie zauważam natomiast próby wprowadzenia wolności do zabójstw, albo kradzieży, ponieważ szeroko rozumiana uczciwość jest fundamentem dla wszystkich ludzi. Tylko religia może wymagać czegoś, co nie jest związane z moralnością, ale ustalone pod kątem dogmatów.
Jeśli wiara jest wystarczająco silna, a Pan Bóg jest wszędzie, również w sercach wierzących, niepotrzebne jest wywieszanie wszędzie symbolu ich religii. Niepotrzebne jest wprowadzanie np. zakazu sprzedaży prezerwatyw. To test wiary. Jeżeli jest mocna, mimo prawnych możliwości, oni nie zdobędą się na korzystanie z rzeczy zabronionych przez religię. Czyżby jednak krzyż był ostatnim bastionem katolicyzmu? Zdaje się, że tak. Statystyki wyraźnie pokazują, że większość Polaków godzi się wbrew naukom Kościoła na invitro, środki antykoncepcyjne itp. Tak, jak w czasach wynalezienia środków przeciwbólowych, nie zgadzano się z papieżem potępiającym je. Chrześcijańskie wartości- mieszanka miłosierdzia z wizją piekielną dla innowierców, niewskazanym myśleniem, gloryfikacją cierpienia i hamowaniem wszelkiego postępu- to zabójcza mieszanka, która staje się coraz mniej zabójcza, bo ludzie z reguły wyłuskują z chrześcijaństwa to, co dobre, a odrzucają wsteczną resztę. Wtedy co nam zostaje? Idee antyku, które z resztą Jezus przyjął, ale nieco zmodyfikował wymyślając ognie piekielne i wydłubywanie oczu. W takim razie, katolicy broniąc krzyża bronią pokazowości i swoich etykietek, bo tylko one im pozostały. Tak, czy siak, wraca do nas humanizm i otwarcie na to, co dla nas wszystkich wspólne- a tym elementem nie jest facet wiszący na dwóch belkach, który z rozkazu miłościwego stwórcy świata, koniecznie musiał być torturowany i zabity, a my mamy czuć się winni za wszystko, co Kościół uzna za grzech.
Komentarze do "Debaty neutralnościowej"- część 2
Państwo nie jest samodzielnym, autonomicznym bytem, który zawiesza w klasach krzyże, albo wymalowuje przystanki autobusowe. Państwo to szerokie pojęcie, ale nie sposób nie zauważyć, że lubimy mówić o nim jak o państwie PRAWA. Podstawą całego prawa w państwie jest natomiast konstytucja, która jasno stwierdza neutralność światopoglądową państwa. Bez sensu jest zatem spór o to, czy szkoła jest instytucją państwową, czy publiczną. Instytucje publiczne nie mogą funkcjonować w oderwaniu od państwowego prawa i jego fundamentu- konstytucji. Jeśli tak, sprawą oczywistą jest uznanie wieszania krzyża w każdej klasie za czyn niezgodny z konstytucją. Konotacje historyczne są często kwestią przypadku- każda religia ma symbol, który jest w stanie pomóc w braku strachu przed śmiercią w obliczu wojny. Każde państwo było w przeszłości terenem mieszkańców o bardzo jednolitych poglądach, więc jednoczenie się przy ich symbolu było zjawiskiem oczywistym. Problem tkwi w tym, że historii uczy się na lekcjach historii- w klasie historycznej wiesza się również obrazy postaci i symbole mające z nią związek. W zasadzie, każda klasa będąca pomieszczeniem, w którym uczy się konkretnego przedmiotu jest przestrzenią zawierającą określoną symbolikę.
Zapomina się również o tym, że historia tworzy się nadal dzięki nowym ustaleniom, takim, jak np. konstytucja i nowym wynalazkom, takim jak świeckość. Pluralizm, dzięki któremu można dziś podjąć debatę nie jest dziełem chrześcijaństwa, ale epoki Oświecenia. Czy jesteśmy więc gotowi, w ramach wdzięczności, wieszać w każdej klasie każdej szkoły obrazy myślicieli Oświecenia? Zaraz obok godła?
Nie sądzę. Czym jest zatem ostentacyjne wywieszanie krzyża w klasie? Jest zawieszaniem go przez ludzi wychowanych w określonej tradycji, będących na bakier z obiektywną wiedzą odnośnie chrześcijaństwa, ludzi myślących, że owo wyznanie ma więcej plusów, niż minusów. Zapał, którym kierują się osoby wieszające krzyże jest motywacją czysto religijną z nieudolną próbą racjonalizacji. Niemniej, ludzie mają prawo do wyznawania różnych religii i do nie wyznawania żadnej.
Istnieją również symbole ateizmu, których wieszanie w klasie z własnej inicjatywy jest bezsensowne. Bez sensu jest też wieszanie tam jakiegokolwiek innego symbolu konkretnej ideologii, religii, czy jednego założenia, bo ateizm nie jest spójnym systemem idei, ale pojedynczym założeniem, które może pociągać za sobą takie nurty, jak humanizm, ale po prostu nie musi. Jak słusznie zauważył jeden z dyskutantów, religii w Polsce jest ok. 200. W Polsce żyją też niewierzący. Jeśli zdarzy się, że dana szkoła będzie miejscem edukacji wyznawców wszystkich tych religii- czy mogą oni zapełnić ściany swoimi symbolami, tak, by zabrakło miejsca na tablicę? Przecież nie tylko ateiści są przeciwko wieszaniu symboli religijnych i niereligijnych w klasach- w tym gronie są także wierzący, ponieważ nie chodzi tu o batalię między wierzącymi a niewierzącymi, ale o neutralność światopoglądową. Ateizm ma swoje symbole i nie jest nim pusta ściana. Pusta ściana w piwnicy nie jest symbolem ateizmu, a przecież krzyż wywieszony w tym miejscu mógłby sprzyjać pomyślnemu kiszeniu się ogórków. Poruszamy się jedynie w oparach absurdu i nieżyciowych założeń, ponieważ chrześcijanin dobrze wie, że nikt nie jest na tyle szalony, żeby samemu zawieszać w klasie symbol związany z jego poglądami. Może tylko chrześcijan na to stać. Tym bardziej jest to mało prawdopodobne, by ktoś tak uczynił, skoro zaraz będą pytania: kto to zrobił? I okaże się, że to jeden zastraszony uczeń, jeden procent na sto, wyznający pedrifileterianizm.
To proste- demokracja jest władzą większości w tym sensie, że ona decyduje o wyborze rządu i prezydenta. Ci jednak ustalając konstytucję nie pytają się o zdanie ludu. Konstytucja stwierdza neutralność światopoglądową- trzeba ją egzekwować na wszystkich polach. Większość ludu nie może dyskryminować mniejszości w żaden sposób, również symboliczny. A krzyż w klasie mimo nagle wyciąganych zaszłości historycznych, ma konotacje przede wszystkim religijne, i wisi obok godła, lub nad drzwiami, nie zaś na szyjach wierzących. Państwo nie musi zabraniać czegoś kategorycznie i stanowczo. Wystarczy dobrze zinterpretować jasne zasady: nie ma dyskryminacji wtedy, gdy inni jej nie odczuwają, a ona nie stanie się czymś iluzorycznym tylko dlatego, że większość stwierdzi, iż mniejszość NIE POWINNA jej odczuwać. Jeśli koniecznie potrzebujesz krzyża w klasie, może zawieś go we wszystkich możliwych miejscach? Jak na razie, jest on tylko symbolem związanym z katolicyzmem i nie wpływa pozytywnie na zachowanie uczniów.
Zapomina się również o tym, że historia tworzy się nadal dzięki nowym ustaleniom, takim, jak np. konstytucja i nowym wynalazkom, takim jak świeckość. Pluralizm, dzięki któremu można dziś podjąć debatę nie jest dziełem chrześcijaństwa, ale epoki Oświecenia. Czy jesteśmy więc gotowi, w ramach wdzięczności, wieszać w każdej klasie każdej szkoły obrazy myślicieli Oświecenia? Zaraz obok godła?
Nie sądzę. Czym jest zatem ostentacyjne wywieszanie krzyża w klasie? Jest zawieszaniem go przez ludzi wychowanych w określonej tradycji, będących na bakier z obiektywną wiedzą odnośnie chrześcijaństwa, ludzi myślących, że owo wyznanie ma więcej plusów, niż minusów. Zapał, którym kierują się osoby wieszające krzyże jest motywacją czysto religijną z nieudolną próbą racjonalizacji. Niemniej, ludzie mają prawo do wyznawania różnych religii i do nie wyznawania żadnej.
Istnieją również symbole ateizmu, których wieszanie w klasie z własnej inicjatywy jest bezsensowne. Bez sensu jest też wieszanie tam jakiegokolwiek innego symbolu konkretnej ideologii, religii, czy jednego założenia, bo ateizm nie jest spójnym systemem idei, ale pojedynczym założeniem, które może pociągać za sobą takie nurty, jak humanizm, ale po prostu nie musi. Jak słusznie zauważył jeden z dyskutantów, religii w Polsce jest ok. 200. W Polsce żyją też niewierzący. Jeśli zdarzy się, że dana szkoła będzie miejscem edukacji wyznawców wszystkich tych religii- czy mogą oni zapełnić ściany swoimi symbolami, tak, by zabrakło miejsca na tablicę? Przecież nie tylko ateiści są przeciwko wieszaniu symboli religijnych i niereligijnych w klasach- w tym gronie są także wierzący, ponieważ nie chodzi tu o batalię między wierzącymi a niewierzącymi, ale o neutralność światopoglądową. Ateizm ma swoje symbole i nie jest nim pusta ściana. Pusta ściana w piwnicy nie jest symbolem ateizmu, a przecież krzyż wywieszony w tym miejscu mógłby sprzyjać pomyślnemu kiszeniu się ogórków. Poruszamy się jedynie w oparach absurdu i nieżyciowych założeń, ponieważ chrześcijanin dobrze wie, że nikt nie jest na tyle szalony, żeby samemu zawieszać w klasie symbol związany z jego poglądami. Może tylko chrześcijan na to stać. Tym bardziej jest to mało prawdopodobne, by ktoś tak uczynił, skoro zaraz będą pytania: kto to zrobił? I okaże się, że to jeden zastraszony uczeń, jeden procent na sto, wyznający pedrifileterianizm.
To proste- demokracja jest władzą większości w tym sensie, że ona decyduje o wyborze rządu i prezydenta. Ci jednak ustalając konstytucję nie pytają się o zdanie ludu. Konstytucja stwierdza neutralność światopoglądową- trzeba ją egzekwować na wszystkich polach. Większość ludu nie może dyskryminować mniejszości w żaden sposób, również symboliczny. A krzyż w klasie mimo nagle wyciąganych zaszłości historycznych, ma konotacje przede wszystkim religijne, i wisi obok godła, lub nad drzwiami, nie zaś na szyjach wierzących. Państwo nie musi zabraniać czegoś kategorycznie i stanowczo. Wystarczy dobrze zinterpretować jasne zasady: nie ma dyskryminacji wtedy, gdy inni jej nie odczuwają, a ona nie stanie się czymś iluzorycznym tylko dlatego, że większość stwierdzi, iż mniejszość NIE POWINNA jej odczuwać. Jeśli koniecznie potrzebujesz krzyża w klasie, może zawieś go we wszystkich możliwych miejscach? Jak na razie, jest on tylko symbolem związanym z katolicyzmem i nie wpływa pozytywnie na zachowanie uczniów.
Komentarze do "Debaty neutralnościowej"- część 1
Po dłuższym czasie nieobecności pojawiam się znów i tym razem zamieszczam moje komentarze do "Debaty neutralnościowej", którą mamy okazję zobaczyć na Youtube.
Religie i inne totalitarne, dogmatyczne ideologie rozpasają się, gdy nie mają nad sobą bata w postaci braku monopolu naprawdę- bata ustalonego odgórnie. Tak samo było z katolicyzmem, który póki nie miał nad sobą tego bata, hulał i dokonywał przemocy, tępiąc konkurencyjne zabobony i racjonalistów. Zmiany przyniosło przede wszystkim Oświecenie, w wyniku czego wyrosło coś takiego, jak pluralizm. Dlatego dziś nikt nie zabije kogoś zdejmującego krzyż, choć obawiam się, że w średniowieczu byłoby to możliwe, gdyż możliwe były jeszcze bardziej makabryczne rzeczy. Mamy inną historię w Europie, inną gdzie indziej. Zmiany kulturowe nie dotykają zawsze całego globu i dlatego możemy mówić o cywilizacji europejskiej. Historia jest taka, że Kościołowi wolno było coraz mniej, ponieważ coraz więcej było wiedzy, chęci wolności, samodzielnego myślenia (być może piszę to nawet w dobrej kolejności przyczynowo-skutkowej), a więc generalnie coraz częściej rodziły się różne formy sprzeciwu wobec zatwardziałego dogmatyzmu; dzięki temu stawał się coraz mniej zatwardziały- a może nosił w sobie coraz mniej równie skostniałych dogmatów. Chrześcijaństwo zaadoptowało niektóre idee antyku, choć nawet zniekształciło je trochę. Nie trzeba było tych zniekształceń, by po stuleciach absurdu dokonać pewnych postępów w relacjach zmyślony bóg-człowiek. Wystarczyło kontynuować zalążki humanizmu w starożytności i podobny pułap mielibyśmy być może wcześniej- zamiast krucjat, czy Inkwizycji ciągnącej się od wieku dwunastego do osiemnastego. Koncepcja człowieka? Stanowisko to zostało dobrze wypracowane przez humanizm- wszelkie „zasługi” Kościoła miały miejsce dzięki naciskom sił opozycyjnych. To dzięki nim nie mamy już przemocy religijnej. Historia ta zupełnie nie dotyczy regionów takich, jak Irak- tam ludzie są właściwie na poziomie naszego europejskiego średniowiecza, przynajmniej jeśli chodzi o mentalność. Totalitaryzm świetnie sprzyja fundamentalizmom religijnym.
A dwa dni odpoczynku? Nie jest to przypadek, że mamy je właśnie w sobotę i niedzielę, ale dla trzeźwo myślącego człowieka jest przypadkiem, że tzw. autor natchniony właśnie te dni uznał za wolne od pracy. Przypadek ten przyjął się i stał się regułą opartą na tym przypadku. Dni wolne od pracy są potrzebne nie tylko ze względu na oddawanie czci bogu, ale także na ludzkie zdrowie. To, czy mają miejsce wtedy, czy kiedy indziej jest obojętne, ale skoro już są to sobota i niedziela, po co na siłę to zmieniać? Nie ma to znaczenia, ale po co? A może paradoksalnie jest to najlepsze rozwiązanie?
Religie i inne totalitarne, dogmatyczne ideologie rozpasają się, gdy nie mają nad sobą bata w postaci braku monopolu naprawdę- bata ustalonego odgórnie. Tak samo było z katolicyzmem, który póki nie miał nad sobą tego bata, hulał i dokonywał przemocy, tępiąc konkurencyjne zabobony i racjonalistów. Zmiany przyniosło przede wszystkim Oświecenie, w wyniku czego wyrosło coś takiego, jak pluralizm. Dlatego dziś nikt nie zabije kogoś zdejmującego krzyż, choć obawiam się, że w średniowieczu byłoby to możliwe, gdyż możliwe były jeszcze bardziej makabryczne rzeczy. Mamy inną historię w Europie, inną gdzie indziej. Zmiany kulturowe nie dotykają zawsze całego globu i dlatego możemy mówić o cywilizacji europejskiej. Historia jest taka, że Kościołowi wolno było coraz mniej, ponieważ coraz więcej było wiedzy, chęci wolności, samodzielnego myślenia (być może piszę to nawet w dobrej kolejności przyczynowo-skutkowej), a więc generalnie coraz częściej rodziły się różne formy sprzeciwu wobec zatwardziałego dogmatyzmu; dzięki temu stawał się coraz mniej zatwardziały- a może nosił w sobie coraz mniej równie skostniałych dogmatów. Chrześcijaństwo zaadoptowało niektóre idee antyku, choć nawet zniekształciło je trochę. Nie trzeba było tych zniekształceń, by po stuleciach absurdu dokonać pewnych postępów w relacjach zmyślony bóg-człowiek. Wystarczyło kontynuować zalążki humanizmu w starożytności i podobny pułap mielibyśmy być może wcześniej- zamiast krucjat, czy Inkwizycji ciągnącej się od wieku dwunastego do osiemnastego. Koncepcja człowieka? Stanowisko to zostało dobrze wypracowane przez humanizm- wszelkie „zasługi” Kościoła miały miejsce dzięki naciskom sił opozycyjnych. To dzięki nim nie mamy już przemocy religijnej. Historia ta zupełnie nie dotyczy regionów takich, jak Irak- tam ludzie są właściwie na poziomie naszego europejskiego średniowiecza, przynajmniej jeśli chodzi o mentalność. Totalitaryzm świetnie sprzyja fundamentalizmom religijnym.
A dwa dni odpoczynku? Nie jest to przypadek, że mamy je właśnie w sobotę i niedzielę, ale dla trzeźwo myślącego człowieka jest przypadkiem, że tzw. autor natchniony właśnie te dni uznał za wolne od pracy. Przypadek ten przyjął się i stał się regułą opartą na tym przypadku. Dni wolne od pracy są potrzebne nie tylko ze względu na oddawanie czci bogu, ale także na ludzkie zdrowie. To, czy mają miejsce wtedy, czy kiedy indziej jest obojętne, ale skoro już są to sobota i niedziela, po co na siłę to zmieniać? Nie ma to znaczenia, ale po co? A może paradoksalnie jest to najlepsze rozwiązanie?
piątek, 13 listopada 2009
Dawkins i jego analogia
Richard Dawkins zwykł stosować pewną analogię między nauką, a religią i w ten sposób przedstawiać małą wiarygodność systemów religijnych.
W analogii tej chodziło o to, że tak, jak wiedza naukowa nie różni się w różnych rejonach świata- bo wszyscy mamy te same informacje, tak już religie bardzo się od siebie różnią.
Spotkałem się jednak z argumentem, iż nie można przyrównywać religii do nauki, ponieważ nauka przynosi nam wiedzę o świecie materialnym, natomiast religia to źródło wiary- wiary w rzeczy ponadmaterialne.
Jest to słuszne stwierdzenie, ale w żadnym punkcie nie jest sprzeczne z zaproponowaną przez Dawkinsa analogią. Dlaczego? Otóż wiara to ogólnie mówiąc, wiara w to, że coś jest prawdą. Prawdą stuprocentową może się zaś okazać wtedy, gdy da o sobie świadectwo. Gdy przedmiot wiary ukaże się, wiara okaże się już na bank słuszna i zostanie wiedzą.
Wiara więc oznacza pewną informację. Możemy wierzyć w informacje- w jakieś treści- wtedy, gdy nie są potwierdzone. Jeśli zapoznajemy się z taką treścią, że bóg jest wszechmocny i miłosierny, możemy uwierzyć w tą treść. Jest to informacja, która może okazać się prawdą. Jednak inne źródło (w domyśle, inna święta księga) może przekazać nam informację, że bóg nie jest jeden, ale jest ich kilku i żaden z nich nie jest wielce miłosierny, ani też wszechmocny, bo każdy z tych bogów ma różne kompetencje, a i każdy miewa swoje humory, więc tak samo, jak może być dobry, tak samo może być zły.
Która treść jest prawdą? Oczywiście nie wiadomo. Póki treści te są kwestią wiary, nikt nie udowodni jednoznacznie, czy którekolwiek jest prawdziwe. Interpretacja tych treści może być natomiast bardzo elastyczna. Każdy człowiek wierzący w jednego boga, którego atrybuty wymieniłem wyżej, tak zinterpretuje zdarzenia wokół niego, że zachowa swoją wiarę (choćby interpretacje były bardzo nieudolne, np. śmierć tego młodego mężczyzny w sile wieku, który dla wszystkich był dobry to niepojęty plan boży). Jednocześnie człowiek wierzący w kilku bogów może uczynić to samo ze swoją wiarą i wszystko będzie mu się zgadzało. Człowiek niewierzący w żadne z tych treści nie potrafi odróżnić wiarygodności jednej treści od drugiej, bo praktycznych różnic tutaj nie napotyka.
Tutaj pojawia się więc refleksja natury zdecydowanie logicznej- skoro o treściach wiary decydują czynniki historyczne, kulturowe i geograficzne, jak ma się do tego istnienie jakiejkolwiek siły wyższej? Dlaczego treści co do jego postaci różnią się od siebie? Dlaczego skutkują innymi działaniami wierzących? Dlaczego jego wole są różnie zapisane? Dlaczego potrzebne są inne rytuały itd.
To daje nam do myślenia, gdyż w przypadku, gdyby istniał jakikolwiek bóg, mógłby bez problemu dać wszystkim ludziom jedno świadectwo jego istnienia, w postaci jednej księgi.
To, że na temat boga powstało wiele treści sugeruje, że nie jest on realnym bytem, ale fikcyjnym bohaterem, na temat którego ludzie w różnych czasach i miejscach na Ziemi miewali różne wyobrażenia.
W analogii tej chodziło o to, że tak, jak wiedza naukowa nie różni się w różnych rejonach świata- bo wszyscy mamy te same informacje, tak już religie bardzo się od siebie różnią.
Spotkałem się jednak z argumentem, iż nie można przyrównywać religii do nauki, ponieważ nauka przynosi nam wiedzę o świecie materialnym, natomiast religia to źródło wiary- wiary w rzeczy ponadmaterialne.
Jest to słuszne stwierdzenie, ale w żadnym punkcie nie jest sprzeczne z zaproponowaną przez Dawkinsa analogią. Dlaczego? Otóż wiara to ogólnie mówiąc, wiara w to, że coś jest prawdą. Prawdą stuprocentową może się zaś okazać wtedy, gdy da o sobie świadectwo. Gdy przedmiot wiary ukaże się, wiara okaże się już na bank słuszna i zostanie wiedzą.
Wiara więc oznacza pewną informację. Możemy wierzyć w informacje- w jakieś treści- wtedy, gdy nie są potwierdzone. Jeśli zapoznajemy się z taką treścią, że bóg jest wszechmocny i miłosierny, możemy uwierzyć w tą treść. Jest to informacja, która może okazać się prawdą. Jednak inne źródło (w domyśle, inna święta księga) może przekazać nam informację, że bóg nie jest jeden, ale jest ich kilku i żaden z nich nie jest wielce miłosierny, ani też wszechmocny, bo każdy z tych bogów ma różne kompetencje, a i każdy miewa swoje humory, więc tak samo, jak może być dobry, tak samo może być zły.
Która treść jest prawdą? Oczywiście nie wiadomo. Póki treści te są kwestią wiary, nikt nie udowodni jednoznacznie, czy którekolwiek jest prawdziwe. Interpretacja tych treści może być natomiast bardzo elastyczna. Każdy człowiek wierzący w jednego boga, którego atrybuty wymieniłem wyżej, tak zinterpretuje zdarzenia wokół niego, że zachowa swoją wiarę (choćby interpretacje były bardzo nieudolne, np. śmierć tego młodego mężczyzny w sile wieku, który dla wszystkich był dobry to niepojęty plan boży). Jednocześnie człowiek wierzący w kilku bogów może uczynić to samo ze swoją wiarą i wszystko będzie mu się zgadzało. Człowiek niewierzący w żadne z tych treści nie potrafi odróżnić wiarygodności jednej treści od drugiej, bo praktycznych różnic tutaj nie napotyka.
Tutaj pojawia się więc refleksja natury zdecydowanie logicznej- skoro o treściach wiary decydują czynniki historyczne, kulturowe i geograficzne, jak ma się do tego istnienie jakiejkolwiek siły wyższej? Dlaczego treści co do jego postaci różnią się od siebie? Dlaczego skutkują innymi działaniami wierzących? Dlaczego jego wole są różnie zapisane? Dlaczego potrzebne są inne rytuały itd.
To daje nam do myślenia, gdyż w przypadku, gdyby istniał jakikolwiek bóg, mógłby bez problemu dać wszystkim ludziom jedno świadectwo jego istnienia, w postaci jednej księgi.
To, że na temat boga powstało wiele treści sugeruje, że nie jest on realnym bytem, ale fikcyjnym bohaterem, na temat którego ludzie w różnych czasach i miejscach na Ziemi miewali różne wyobrażenia.
środa, 11 listopada 2009
Neutralność światopoglądowa państwa, solidarność...
Solidarność to piękny ideał, który chyba nigdy nie zostanie jednak ucieleśniony w zupełności. Przedsmak takiego „porządku” świata daje nam obraz współczesnej polityki w wielu krajach, w tym polskiej, która wciąż pielęgnuje podziały.
Nie trzeba nam jednak totalnej solidarności we wszystkich kwestiach, aby społeczeństwo funkcjonowało jako zdrowy organizm. Takie funkcjonowanie zapewnia nam m.in. idea państwa neutralnego światopoglądowo, do którego wizji przybliża się coraz to więcej krajów.
Jest oczywistym, że każdy człowiek ma prawo do własnych poglądów, do wyznawania tej, czy innej religii, albo też do nie wyznawania żadnej. Ludzie o określonych poglądach, religii, bądź poglądach wynikających z religii mają pełne prawo zrzeszać się we wspólnoty, które mają obowiązek funkcjonować na tych samych prawach, co wszystkie inne instytucje.
Wydaje się jasnym, iż jest to po prostu wyraz uczciwości i sprawiedliwości, którą powinno zapewnić państwo. A sprowadza się to tylko i aż do równości w świetle prawa.
Następną sprawą jest to, że religia niewątpliwie stanowi jeden z czynników dzielących społeczeństwa, a więc niesprzyjających solidarności. Jest to faktem, lecz nie wolno zmuszać ludzi do tego, aby porzucili swoją wiarę i nie praktykowali jej w żaden sposób. Każdy wierzący człowiek powinien mieć również prawo do tego, by manifestować swoją wiarę. Jest tylko jeden, ważny problem- sam także nie może narzucać swoich poglądów ludziom nie podzielającym jego wiary.
Nie powinien też obrażać osób o przeciwnych poglądach. Jeśli zaś będzie to robić, dowiedzie jedynie własnej ignorancji i arogancji, oraz świadectwa tego, jak wiara wpływa na jego postawę.
Jeszcze większym problemem jest natomiast stosunek ludzi władzy do projektu państwa neutralnego światopoglądowo. Wielu z nich zapomina chyba, że państwo to państwo- teren o swojej historii, który z racji świeżych i uniwersalnych wartości demokratycznych może być i jest domem dla ludzi
o różnych poglądach. Tym bardziej widoczne jest to w chwili, gdy należymy do Unii Europejskiej
i umożliwiony jest swobodny przepływ obywateli różnych krajów między państwami członkowskimi bez obowiązku posiadania paszportów. Tak więc, jak w obrębie państwa mogą funkcjonować różne wspólnoty, w tym religie, tak już całe państwo nie może być traktowane jak sekta, ponieważ jest zbiorowiskiem ludzi o rozmaitych zapatrywaniach. Dlatego właśnie bank, stołówka, klasa, sklep
czy parlament są instytucjami świeckimi, do których uczęszczają osoby o przeróżnych poglądach.
Nie ma również znaczenia fakt, iż wyznawcy danej religii wyraźnie liczebnie dominują nad innymi. Liczy się natomiast to, że instytucje świeckie są świeckie, bo ich potencjalnymi gośćmi są różni ludzie, tak więc tak, jak nie powinno być tam wywieszonego krzyża, tak nie wolno wieszać tam również gwiazdy Dawida, albo napisu „boga nie ma”.
Nie oszukujmy się także co do kulturowego i historycznego dziedzictwa Polski. Z całą pewnością wiara pomagała niejednemu patriocie w walce o niepodległość. Na pewno niejeden duchowny katolicki wsławił się u nas patriotyczną postawą. Ale wnioskowanie z tych faktów, że wszystkie te pozytywy wywodzą się z niewyraźnego symbolu krzyża i wszelkich dogmatów, jakie pociąga za sobą katolicyzm, jest olbrzymim nieporozumieniem. Chrześcijaństwo zakorzeniło się u nas, natomiast ludzie coraz częściej w dobie demokracji wyłuskują z niego rzeczy dobre i odrzucają to, co wsteczne. Czym będzie Europa bez krzyża? Zapytał się duchowny odprawiający mszę z okazji
Dnia Niepodległości. A czym jest właściwie krzyż? Jest symbolem cierpiętnictwa.
Jak w dobie europejskiego pokoju, kiedy wszyscy chcemy porozumieć się, a nie najeżdżać na siebie nawzajem, ma przydać nam się krzyż? Czy znów będziemy zmuszeni do umierania za nasz kraj tylko dlatego, ponieważ władcy innych krajów nie będą chcieli rozmawiać, a uciekną się do przemocy?
Nie zapowiada się na to, tak więc i krzyż pozostaje pustym symbolem w dobie rozwoju, tak, jak wiara staje się w zasadzie pustym frazesem.
Krzyże nie wiszą w polskich, świeckich instytucjach, by prezentować historię. Wiszą tam, ponieważ ludzie za to odpowiedzialni zapomnieli, że Polska nie jest sektą i obowiązują tu pewne zasady oparte na pluralizmie- a przynajmniej powinny obowiązywać. Nikt nie każe też wierzącym zdejmowania krzyży w ich domach, ani nikt nie niszczy Kościołów, bo to również jeden z filarów demokracji.
Wiadomo chyba, co tak bardzo gryzie Kościół- to dystrybucja prawdziwych, naukowych, socjologicznych i psychologicznych informacji. To mimo wszystko nacisk na tolerancję, na normalne, ludzkie moralne odruchy wyzbyte moralnego absolutyzmu. To właśnie cechuje demokrację. Jeśli państwo uwzględni poglądy ateistów, prezerwatywy będą sprzedawanie legalnie. Jeśli katolik, któremu papież zabrania używania kondomów nie zdecyduje się na kupno prezerwatywy, postąpi zgodnie z własną wiarą. Nikt przecież nie zmusza go do kupowania, mimo, że prawo to umożliwia, gdyż prawo jest dla wszystkich.
Podobnie z metodą invitro- całkowity zakaz byłby dobry dla katolików? A może jednak przyzwolenie na ten zabieg byłby próbą ich wiary? Ponieważ mimo, iż jest to możliwe, oni- katolicy, nie zdecydują się na stosowanie tej metody?
Cóż, z pewnością coś jest na rzeczy. Kościół nie wierzy w to, że ludzie, dla których najbardziej będą liczyć się realne życie i towarzyszące mu dylematy moralne związane jednak z cierpieniem bliźnich, bądź jego brakiem, nie będą zważali na dogmatyczne kazania Kościoła, w których czynniki wymienione wyżej pełnią raczej drugorzędną rolę, a pierwszoplanowa jest wola bliżej nieokreślonego boga.
Podobnie niewiarygodne jest, aby nie uwierzyli wiarygodnym źródłom informacji, które powiedzą, że zarodki są niszczone zazwyczaj często w samoistny, naturalny sposób; że kondom, jeśli nie pęknie,
nie przepuści wirusa HIV, że matka, której życie jest zagrożone może dokonać aborcji w stadiach, gdy embrion nie cierpi, gdyż nie może. Nie będzie to łatwe, ale trzeba będzie podjąć decyzję w miarę racjonalną i podyktowaną współczuciem, nie zaś snuciem rozważań o duszach.
Podsumowując, neutralność światopoglądowa powinna być próbą wiary katolików. W przeciwnym razie, im bardziej naciskają na to, by prawo reprezentowało tylko ich punkt widzenia, tym bardziej będzie widoczne, że ich wiara ma w istocie kruche podstawy.
Nie trzeba nam jednak totalnej solidarności we wszystkich kwestiach, aby społeczeństwo funkcjonowało jako zdrowy organizm. Takie funkcjonowanie zapewnia nam m.in. idea państwa neutralnego światopoglądowo, do którego wizji przybliża się coraz to więcej krajów.
Jest oczywistym, że każdy człowiek ma prawo do własnych poglądów, do wyznawania tej, czy innej religii, albo też do nie wyznawania żadnej. Ludzie o określonych poglądach, religii, bądź poglądach wynikających z religii mają pełne prawo zrzeszać się we wspólnoty, które mają obowiązek funkcjonować na tych samych prawach, co wszystkie inne instytucje.
Wydaje się jasnym, iż jest to po prostu wyraz uczciwości i sprawiedliwości, którą powinno zapewnić państwo. A sprowadza się to tylko i aż do równości w świetle prawa.
Następną sprawą jest to, że religia niewątpliwie stanowi jeden z czynników dzielących społeczeństwa, a więc niesprzyjających solidarności. Jest to faktem, lecz nie wolno zmuszać ludzi do tego, aby porzucili swoją wiarę i nie praktykowali jej w żaden sposób. Każdy wierzący człowiek powinien mieć również prawo do tego, by manifestować swoją wiarę. Jest tylko jeden, ważny problem- sam także nie może narzucać swoich poglądów ludziom nie podzielającym jego wiary.
Nie powinien też obrażać osób o przeciwnych poglądach. Jeśli zaś będzie to robić, dowiedzie jedynie własnej ignorancji i arogancji, oraz świadectwa tego, jak wiara wpływa na jego postawę.
Jeszcze większym problemem jest natomiast stosunek ludzi władzy do projektu państwa neutralnego światopoglądowo. Wielu z nich zapomina chyba, że państwo to państwo- teren o swojej historii, który z racji świeżych i uniwersalnych wartości demokratycznych może być i jest domem dla ludzi
o różnych poglądach. Tym bardziej widoczne jest to w chwili, gdy należymy do Unii Europejskiej
i umożliwiony jest swobodny przepływ obywateli różnych krajów między państwami członkowskimi bez obowiązku posiadania paszportów. Tak więc, jak w obrębie państwa mogą funkcjonować różne wspólnoty, w tym religie, tak już całe państwo nie może być traktowane jak sekta, ponieważ jest zbiorowiskiem ludzi o rozmaitych zapatrywaniach. Dlatego właśnie bank, stołówka, klasa, sklep
czy parlament są instytucjami świeckimi, do których uczęszczają osoby o przeróżnych poglądach.
Nie ma również znaczenia fakt, iż wyznawcy danej religii wyraźnie liczebnie dominują nad innymi. Liczy się natomiast to, że instytucje świeckie są świeckie, bo ich potencjalnymi gośćmi są różni ludzie, tak więc tak, jak nie powinno być tam wywieszonego krzyża, tak nie wolno wieszać tam również gwiazdy Dawida, albo napisu „boga nie ma”.
Nie oszukujmy się także co do kulturowego i historycznego dziedzictwa Polski. Z całą pewnością wiara pomagała niejednemu patriocie w walce o niepodległość. Na pewno niejeden duchowny katolicki wsławił się u nas patriotyczną postawą. Ale wnioskowanie z tych faktów, że wszystkie te pozytywy wywodzą się z niewyraźnego symbolu krzyża i wszelkich dogmatów, jakie pociąga za sobą katolicyzm, jest olbrzymim nieporozumieniem. Chrześcijaństwo zakorzeniło się u nas, natomiast ludzie coraz częściej w dobie demokracji wyłuskują z niego rzeczy dobre i odrzucają to, co wsteczne. Czym będzie Europa bez krzyża? Zapytał się duchowny odprawiający mszę z okazji
Dnia Niepodległości. A czym jest właściwie krzyż? Jest symbolem cierpiętnictwa.
Jak w dobie europejskiego pokoju, kiedy wszyscy chcemy porozumieć się, a nie najeżdżać na siebie nawzajem, ma przydać nam się krzyż? Czy znów będziemy zmuszeni do umierania za nasz kraj tylko dlatego, ponieważ władcy innych krajów nie będą chcieli rozmawiać, a uciekną się do przemocy?
Nie zapowiada się na to, tak więc i krzyż pozostaje pustym symbolem w dobie rozwoju, tak, jak wiara staje się w zasadzie pustym frazesem.
Krzyże nie wiszą w polskich, świeckich instytucjach, by prezentować historię. Wiszą tam, ponieważ ludzie za to odpowiedzialni zapomnieli, że Polska nie jest sektą i obowiązują tu pewne zasady oparte na pluralizmie- a przynajmniej powinny obowiązywać. Nikt nie każe też wierzącym zdejmowania krzyży w ich domach, ani nikt nie niszczy Kościołów, bo to również jeden z filarów demokracji.
Wiadomo chyba, co tak bardzo gryzie Kościół- to dystrybucja prawdziwych, naukowych, socjologicznych i psychologicznych informacji. To mimo wszystko nacisk na tolerancję, na normalne, ludzkie moralne odruchy wyzbyte moralnego absolutyzmu. To właśnie cechuje demokrację. Jeśli państwo uwzględni poglądy ateistów, prezerwatywy będą sprzedawanie legalnie. Jeśli katolik, któremu papież zabrania używania kondomów nie zdecyduje się na kupno prezerwatywy, postąpi zgodnie z własną wiarą. Nikt przecież nie zmusza go do kupowania, mimo, że prawo to umożliwia, gdyż prawo jest dla wszystkich.
Podobnie z metodą invitro- całkowity zakaz byłby dobry dla katolików? A może jednak przyzwolenie na ten zabieg byłby próbą ich wiary? Ponieważ mimo, iż jest to możliwe, oni- katolicy, nie zdecydują się na stosowanie tej metody?
Cóż, z pewnością coś jest na rzeczy. Kościół nie wierzy w to, że ludzie, dla których najbardziej będą liczyć się realne życie i towarzyszące mu dylematy moralne związane jednak z cierpieniem bliźnich, bądź jego brakiem, nie będą zważali na dogmatyczne kazania Kościoła, w których czynniki wymienione wyżej pełnią raczej drugorzędną rolę, a pierwszoplanowa jest wola bliżej nieokreślonego boga.
Podobnie niewiarygodne jest, aby nie uwierzyli wiarygodnym źródłom informacji, które powiedzą, że zarodki są niszczone zazwyczaj często w samoistny, naturalny sposób; że kondom, jeśli nie pęknie,
nie przepuści wirusa HIV, że matka, której życie jest zagrożone może dokonać aborcji w stadiach, gdy embrion nie cierpi, gdyż nie może. Nie będzie to łatwe, ale trzeba będzie podjąć decyzję w miarę racjonalną i podyktowaną współczuciem, nie zaś snuciem rozważań o duszach.
Podsumowując, neutralność światopoglądowa powinna być próbą wiary katolików. W przeciwnym razie, im bardziej naciskają na to, by prawo reprezentowało tylko ich punkt widzenia, tym bardziej będzie widoczne, że ich wiara ma w istocie kruche podstawy.
sobota, 7 listopada 2009
Czy można być skrajnie racjonalnym?
Nie jestem fanatykiem. Nie jestem jak księża, tylko z drugiej strony barykady.
Słowo „barykada” może i pasuje, ale samo pojęcie skrajności obraża mnie.
Linia frontu nie przebiega między szalonym ateizmem, a równie szaloną religią.
To batalia racjonalizmu z zabobonem. Zabobon z samej swojej natury jest skrajny,
ponieważ nie jest oparty na dowodach, a pretenduje do miana prawdy.
Racjonalizm nie może być skrajny, ponieważ oznacza on tylko posługiwanie się rozsądkiem. Określenie „skrajny rozsądek” jest wewnętrzną sprzecznością.
Ze skrajną postawą mamy do czynienia zawsze wtedy, gdy zaczyna się przeinaczać rzeczywistość
lub ignorować ją na wzór swoich formułek nie uwzględniając kontekstu,
w którym ma się zamiar je stosować.
Z fanatyzmem, skrajnością, mamy więc do czynienia tylko wtedy,
gdy ktoś zawiesza zdrowy rozsądek- czyli gdy w grę wchodzi irracjonalny osąd.
Tak więc nie można być skrajnie racjonalnym człowiekiem, tak, jak nie można
być skrajnie punktualnym. Jeżeli ktoś uważa się za racjonalistę, ale popada w różne stereotypy,
tak naprawdę nie jest racjonalistą. Czy racjonalista piętnuje religię, krytykuje i wyśmiewa?
No cóż, oczywiście, że tak.
Już wyjaśniam dlaczego: religia to sprytny twór co do samej jego konstrukcji.
Cały jej rdzeń to wiara absolutnie we wszystko, co podyktują wyznawcom kapłani i święte księgi. Racjonalizm natomiast polega na intelektualnej uczciwości: przedstaw nam dowody,
a uznamy twoje twierdzenia jako prawdziwe. Ta uczciwość dotyczy także konsekwencji w poglądach
i ich podporze- wartości. Jeżeli główne wartości jakie sobie obierzemy to bóg i życie wieczne, konsekwentne i doceniane byłoby życie zgodne z wolą bożą, tak, by zasłużyć sobie na raj.
Jeśli więc papieże to pośrednicy boga, musimy ich słuchać, a nie spierać się z nimi,
czy to w kwestii dogmatów podyktowanych bezpośrednio przez boga,
czy w sprawie biblijnych interpretacji.
W świetle racjonalnych standardów intelektualnych konsekwentna postać religii
wypada więc dość blado, zważywszy na fakt,
że ludzka cywilizacja zdążyła już docenić wartości takie, jak krytycyzm, pluralizm,
życie w zgodzie, czy postęp naukowy. Nie ulega więc wątpliwości,
że religia w dyskursie społecznym stoi na przegranej pozycji.
Jej wyjściowe założenie jakim jest dogmat stanowi punkt wyjścia do jej porażki.
Dogmatyzm nie jest w stanie utrzymać się jako spójny model światopoglądowy.
Jak ma się bowiem sprawdzać w życiu zlepek zasad, wśród których znajdziemy
zarówno miłość do bliźniego, jak i nietolerancję homoseksualizmu?
Jak można traktować konsekwentnego wyznawcę, który przyrzeka, że chce tylko dobra,
ale uważa antykoncepcję za wielki występek, ponieważ bóg tego nie lubi?
Problem z religią to problem z dogmatem jako takim.
Racjonalista umie znaleźć w duchownym człowieka, którego polubi.
Umie znaleźć w świętych księgach i słowach papieży mądre cytaty godne uwagi.
Jednak ze względu na konsekwentny rozsądek nie jest w stanie dobrowolnie przyjąć do serca
całej masy dogmatów i z góry uznać je za słuszne- na tym właśnie polega jednak wyznawstwo.
Zauważmy, że konsekwentny racjonalizm nie jest źródłem totalnych generalizacji,
których obecność cechuje ludzi skrajnych. Racjonalista nie uzna, że wszyscy księża to pedofile-
ale stwierdzi, że celibat w zależności od indywidualnych cech może źle wpłynąć
na zdrowie duchownego. Racjonalista nie powie, że Biblia nie mówi o niczym dobrym,
ale stwierdzi, że jej boskie pochodzenie jest nader wątpliwe,
a ponadto inne jej fragmenty epatują brakiem odkrywczości, a nawet niemoralnością-
stwierdzi więc, że przyjęcie Biblii jako słowa bożego z góry często wywołuje spaczone
pojmowanie moralności. Powie też, że dogmat, czyli twierdzenie przyjęte tylko na wiarę
nie dotyczy jedynie istot niebieskich, ale także ucieleśnia się w realiach, co często skutkuje …irracjonalizmem.
Żaden racjonalista nie powie natomiast, że dzięki temu każdy wyznawca bez wyjątku
jest skłonny do zamachów. Jest jeden poważny problem-
gdy dowiadujemy się, że dany czyn jest potępiany przez wszystkich równo,
możemy się domyśleć, że ten problem moralny ma ścisły związek z czyimś cierpieniem.
Jedynie w świetle religii i jej doktryn za zło może być uznane coś,
co nie przynosi żadnej realnej krzywdy nikomu.
Traktujmy ludzi wierzących poważnie.
Gdy to robimy, dostrzegamy, że jeśli bóg byłby wszechmocny, miłosierny i przewidujący,
tak podyktowałby swoje słowa, że w każdej epoce ich literalny odczyt nie godziłby
w naszą wiedzę o świecie, ani w wyczucie moralne.
Nie dopuściłby do tego, aby na podstawie takiego odczytu miało miejsce tyle wojen
i to przez tyle stuleci. Nie do przyjęcia jest też myśl, że potrzebował on ok. 2000 lat,
by powstała teologia i tłumaczyła ludziom, że tu trzeba jakichś zawiłych interpretacji.
W końcu Biblia to z założenia księga pisana przez i dla prostaczków.
Co się jednak okazuje? Że zarówno odczyt dosłowny, jak i alegoryczny skutkuje absurdami. Podejdźmy do sprawy uczciwie i konsekwentnie- odczytując Biblię dosłownie
popadamy w tzw. Fanatyzm, tudzież fundamentalizm.
To słowa, które powstały po to, by ludzi konsekwentnych religijnie określić i kojarzyć negatywnie.
Ale mimo, że kojarzy się ich źle, bo robią i głoszą bzdury,
mają tą zaletę, że w standardach własnej religii są uczciwi, bo konsekwentni.
Wniosek jest oczywisty- w jakichkolwiek przekonaniach człowiek byłby konsekwentny,
oceni się go bardzo pozytywnie. Autentyczna konsekwencja religijna skazana jest
na wyrzucenie za margines. Cóż to jednak za wiara, wierzyć w nieomylnego boga,
ale czerpać z jego nauk wybiórczo?
Wybór BOGA jako wartości najwyższej implikuje bezwzględne wobec niego posłuszeństwo.
Z jednej więc strony widzimy, iż wiara wybiórcza nie ma sensu.
Sam przecież uważam, że Jezus powiedział mądrze stwierdzając,
że kto mieczem wojuje od miecza ginie, ale czy to powoduje,
że można mnie nazwać wierzącym chrześcijaninem?
Sprawa wygląda następująco- albo wybieramy racjonalizm i w nic nie wierzymy ślepo,
wybierając najlepsze kąski ze wszystkiego, również z systemów religijnych,
a odrzucając resztę, czyli stawiamy w centrum wartości takie,
jak samodzielność myślenia i jego niezależność od wyższych instancji,
albo wybierzemy religię lub inną totalitarną ideologię,
gdzie wszystkie fakty są już zasadniczo ustalone przez kogoś rzekomo nieomylnego,
więc nie pozostaje nic innego, jak bez dyskusji stosować się do jego nakazów.
Zapomnijmy w tym kontekście o pojęciu skrajności, bo ma się to nijak do omawianego tematu. Chodzi o to, że każdy człowiek dąży do tego, by wyklarować sobie spójny światopogląd,
którego wstępne wartości stymulują pomyślne życie,
co umożliwia jednocześnie na zmiany i konsekwencję w GENERALNYM światopoglądzie
bez samooszukiwania się. Widzimy, że racjonalizm z jego mechanizmem selekcji
spełnia takie wymagania. Będąc konsekwentnym w rozsądku nie da się zaszkodzić sobie i innym.
I na odwrót, religia z jej hamowaniem własnego pomyślunku sprzyja brakowi rozwoju,
a równocześnie jest pełna sprzeczności, co w przypadku konsekwentnego się jej trzymania
rodzi dysonans poznawczy. Oznacza to, że religia nie stanowi spójnego modelu światopoglądowego.
Konsekwencja nie jest niczym złym, póki nie trzymamy się swoich przekonań na siłę.
Racjonalizm zakłada możliwość zmiany poszczególnych poglądów w obliczu dowodów,
gdyż jest rzeczą rozsądną i konstruktywną tak czynić.
Trzymanie się na siłę danego przekonania można nazwać przeróżnie-
pielęgnacja mitów, zachowywanie stereotypu, respekt przed dogmatem.
Oznacza to jednak chwilowe zamknięcie na logikę nie w kwestii uczuć, a faktów.
Ludzie wykazują więc skrajność nie wtedy, gdy są krytyczni, racjonalni-
skrajność jest zawsze wynikiem działania czynnika irracjonalnego,
czemu sprzyja oślepienie prymatem władcy i niechęć do wzięcia na siebie odpowiedzialności
własnej analizy swojej postawy etyczno-moralnej.
Ludzie wierzący wybiórczo zachowują się bardziej jak racjonaliści,
choć ich samooszukiwanie się wpędza we frustracje; wiara nie lubi wybiórczości.
W tym problem, że życie polityczne i społeczne jest zbytnio opanowane przez religię,
bez względu na to, jak na jej postulaty zapatrują się sami wierzący.
Mało u nas miejsca dla odważnego indywidualizmu, który pokazałby Kościołowi gdzie jego miejsce.
W sytuacji, gdy kler próbuje narzucić swoje wymogi poprzez prawo wszystkim obywatelom
(np. w kwestii invitro), kierując się tym, że na jego liście figuruje 90% Polaków
pomoczonych wodą na etapie niemowlęctwa, trzeba poważnie angażować się w to,
by został zachowany pluralizm i co istotne także dla wahających się wierzących,
by dać pole do popisu dla normalnego sposobu pojmowania moralności
bez obarczania umysłu dogmatami. Kiedy religia ma u nas wciąż tak duże wpływy,
niczym skrajnym nie jest zaangażowanie w przywracanie równowagi.
Równowagą jest zostawienie wiary wierzącym i wyborów, które są zgodne z ich wiarą.
Inne osoby mają prawo do tego samego, bo niby przecież nie żyjemy w państwie wyznaniowym.
Gdy w mediach głównego nurtu mówi się o samych plusach religii, nie należy dziwić się kontrastowi, jaki dają osoby niereligijne. Krytyka, a nawet ironia
to dobra metoda w zdeprecjonowaniu mętnych, nieuzasadnionych poglądów,
które w Polsce aspirują do prawdy jedynej i niepodważalnej.
Ekonomiści nie kierują się w swoich obliczeniach horoskopami, ale gdyby zasięgali rady astrologów, podejrzewam, że zaangażowana postawa racjonalisty nie zasługiwałaby na miano skrajnej.
Skrajna jest sytuacja w Polsce i jedynym narzędziem do jej zmiany może być używanie rozsądku- polemika, a gdy trzeba, to i ironia.
Pamiętajmy, że cały czas robimy religii wiele ustępstw.
Dla przykładu, religia Islamu
nosi znamiona nietolerancji, poniżania kobiet i innych uwsteczniających postaw.
Z tego powodu często sama krytyka tej religii ze względu na owe cechy zostaje nazwana
objawem nietolerancji. Oczywistym jest chyba,
że powinniśmy mieć na uwadze naszą świecką i sprawdzoną wartość-
tolerancję, ale wystarczy użyć logiki,
aby zauważyć, iż nie da się jej przeciągnąć na absolutnie wszystkie sfery.
W pewnych przypadkach tolerancja zostaje po prostu źle zrozumiana
i staje się jej wypaczeniem. Nie ma mowy o tolerowaniu tego,
co samo w sobie zawiera wyraźnie negatywne cechy.
Jeśli ktoś praktykuje rytuał obdzierania żywcem ze skóry kobiet,
nie można stwierdzić, że powinniśmy być dla niego tolerancyjni.
Tolerancja jest jedną z wartości, obok niej stoją wszystkie tolerowalne postawy,
które mogą takie być, gdy spełniają kryteria braku krzywdy względem innych osób.
Problem w tym, że to, co zawiera się w religii dostaje niczym nieuzasadniony immunitet.
Oczywiście, nie chodzi o ludzi wierzących, ale o samą religię, która tak, czy inaczej wypacza,
bądź może wypaczać nasze spojrzenie na świat. Dlatego naigrywanie się z religii
i ich wad nie ma na celu poniżenia i zranienia osób wierzących.
Chodzi o pobudzenie myślenia. Może muzułmanin poczuje się zraniony,
gdy nazwie się go katem dla kobiet. Ale gdy faktycznie traktuje tak kobiety,
lepiej, żeby rana ta zastanowiła go, niż żeby miał bez żadnej krytyki
ze strony innych ludzi nadal źle traktować damy.
Podobnie jest z prawem do własnych poglądów.
Przecież ludzie świeccy nie zabijają wierzących. Racjonaliści polemizują.
Gdy nic to nie daje, wyśmiewają. Nadal jednak jest to czysta perswazja.
Każdy wierzący musi się zastanowić, czy chodzi tu o atak na jego osobę,
czy na to, co nazywa poglądami. Wiemy, że w dyskusji chodzi o ścieranie się argumentów.
Trudno zaś o nie, gdy dany pogląd nie wynika z obserwacji i refleksji,
ale z czystej wiary z paroma nieudolnymi próbami jej uzasadniania.
Gdy ludziom zaczyna brakować argumentów, lub zgoła nie mają ich wcale,
ratują się zdaniem „ja też mam prawo do własnych poglądów!”
Gdy ktoś stale powtarza tą formułkę, wątpliwe, by to, czego broni było poglądami.
Pogląd zazwyczaj implikuje argumenty, lub nawet te argumenty są jego podstawą.
Wątpię też, by przekonanie wsparte nie argumentami a wiarą nadawało się do dyskusji.
A jednak, mówienie o „prawie do własnych poglądów” wskazuje na to,
iż coś, co siedzi w głowie broniącego się jest nie poglądem umiejącym walczyć,
ale małym kundelkiem, który piszczy tylko przerażonym głosikiem, żeby nie robić mu krzywdy,
ale zostawić go w spokoju. On tylko od czasu do czasu kogoś chapnie,
a później będzie udawał, że jest niewinny.
Taka obrona jest nieprzekonywująca jeszcze z jednego powodu-
prawo do własnych poglądów to wytwór świeckiej demokracji.
Czy za czasów, kiedy to Kościół trzymał na wszystkim rękę,
ateista przed stosem mógł wykrzyczeć, że ma takie prawo? Ach, ta ironia losu…
Oczywiście, nie nastąpi nigdy konfiskacja Biblii i Koranu, czy zakaz prywatnej modlitwy.
Cały czas chodzi o polemikę, dzięki której będziemy mogli zgodzić się co do wartości,
które czynią nasze życie lepszym, a odrzucić archaizmy, które są obojętne,
a w innych okolicznościach wręcz groźne. Powinniśmy jednak wdrożyć inne zasady gry.
Ktoś, kto nie używa argumentów poza tym o prawie do własnych poglądów,
przegrywa walkowerem. Zostaje zdyskwalifikowany.
Taka formułka to sygnał, że coś nie tak dzieje się ze zdrowiem „poglądu”.
Równie dobrze dyskutant ów może stwierdzić, że ma jakiś pogląd, ale nie powie jaki.
Pogląd Kowalskiego? Obecny! Ale nie wiadomo, jak wygląda i dlaczego niby jest słuszny,
więc tym bardziej brak mu siły, by walczyć ścierając się z innymi poglądami.
Musimy ocenić naszą kondycję jako społeczeństwa.
Rozmaitość poglądów to określenie na wyrost. Poglądy panują oczywiście różne,
ale czy jest to mile widziane? Jakakolwiek rozmaitość to powód do tego, by wieść życie ciekawie,
ale czy w kwestii poglądów jest ona konieczna?
Nie, choć same dyskusje są stymulujące. Jednak celem dyskusji jest wyklarowanie się poglądów, szukanie elementów wspólnych. Nierzadko dochodzi do tego,
że człowiek zmienia swoje przekonania pod wpływem argumentów.
Gdy to robi, staje się bardziej racjonalny, bo zaczyna myśleć na dany temat
mając na uwadze konkretne fakty, których poznał większą ilość.
Pewna doza racjonalizmu pomogła mu także w samej decyzji zmiany poglądu,
bo czymś nieracjonalnym jest trzymanie się go na siłę mimo przesłanek,
czy dowodów przeczących. Miło jest patrzeć na rozmaitość gatunków roślin,
miło korzystać z różnych rozrywek, zwiedzać różne typy architektury.
Ale najmilej jest, gdy ludzie się zgadzają. Mimo wszystko.
Ludzie wierzący zmieniają się w racjonalistów najczęściej wtedy,
gdy zauważają, że ich wiara czyni spustoszenie w sprawach etyki.
Gdy zauważają wartościowość ludzi racjonalnych i wiarygodność świeckich wartości.
Gdy dostrzegają, że myśleniem można naprawdę sporo osiągnąć.
Nadal więc pozostaje polemika. Nie ma to sensu?
Kto wie, czasem udaje się przebić przez ścianę indoktrynacji.
Krytyka religii wynika przede wszystkim z tego, że postawy wierzących
bywają niemoralne z tego względu, że są uzasadniane wiarą.
To oczywiście nieważne, czy dobro wynika z wiary, czy z myślenia, lub wrażliwości.
Jednak gdy ktoś czyni zło z powodu wiary, ani myślenie, ani wrażliwość
nie mają zbyt wiele do gadania.
Dlaczego uważasz, że śmierć matki w zamian za życie dziecka jest najlepszym wyborem?
Bo tak wierzę i koniec.
Jak do tego doszedłeś?
Słuchając papieża, księdza.
Dlaczego słuchałeś?
Bo są najbliższymi pośrednikami boga.
Dlaczego tak twierdzisz?
Bo tak jest napisane w Biblii.
A kto podyktował Biblię?
Bóg.
Dlaczego tak sądzisz?
Bo tak jest napisane w Biblii.
Przecież to nonsens!
MAM PRAWO DO WŁASNYCH POGLĄDÓW!!!
Słowo „barykada” może i pasuje, ale samo pojęcie skrajności obraża mnie.
Linia frontu nie przebiega między szalonym ateizmem, a równie szaloną religią.
To batalia racjonalizmu z zabobonem. Zabobon z samej swojej natury jest skrajny,
ponieważ nie jest oparty na dowodach, a pretenduje do miana prawdy.
Racjonalizm nie może być skrajny, ponieważ oznacza on tylko posługiwanie się rozsądkiem. Określenie „skrajny rozsądek” jest wewnętrzną sprzecznością.
Ze skrajną postawą mamy do czynienia zawsze wtedy, gdy zaczyna się przeinaczać rzeczywistość
lub ignorować ją na wzór swoich formułek nie uwzględniając kontekstu,
w którym ma się zamiar je stosować.
Z fanatyzmem, skrajnością, mamy więc do czynienia tylko wtedy,
gdy ktoś zawiesza zdrowy rozsądek- czyli gdy w grę wchodzi irracjonalny osąd.
Tak więc nie można być skrajnie racjonalnym człowiekiem, tak, jak nie można
być skrajnie punktualnym. Jeżeli ktoś uważa się za racjonalistę, ale popada w różne stereotypy,
tak naprawdę nie jest racjonalistą. Czy racjonalista piętnuje religię, krytykuje i wyśmiewa?
No cóż, oczywiście, że tak.
Już wyjaśniam dlaczego: religia to sprytny twór co do samej jego konstrukcji.
Cały jej rdzeń to wiara absolutnie we wszystko, co podyktują wyznawcom kapłani i święte księgi. Racjonalizm natomiast polega na intelektualnej uczciwości: przedstaw nam dowody,
a uznamy twoje twierdzenia jako prawdziwe. Ta uczciwość dotyczy także konsekwencji w poglądach
i ich podporze- wartości. Jeżeli główne wartości jakie sobie obierzemy to bóg i życie wieczne, konsekwentne i doceniane byłoby życie zgodne z wolą bożą, tak, by zasłużyć sobie na raj.
Jeśli więc papieże to pośrednicy boga, musimy ich słuchać, a nie spierać się z nimi,
czy to w kwestii dogmatów podyktowanych bezpośrednio przez boga,
czy w sprawie biblijnych interpretacji.
W świetle racjonalnych standardów intelektualnych konsekwentna postać religii
wypada więc dość blado, zważywszy na fakt,
że ludzka cywilizacja zdążyła już docenić wartości takie, jak krytycyzm, pluralizm,
życie w zgodzie, czy postęp naukowy. Nie ulega więc wątpliwości,
że religia w dyskursie społecznym stoi na przegranej pozycji.
Jej wyjściowe założenie jakim jest dogmat stanowi punkt wyjścia do jej porażki.
Dogmatyzm nie jest w stanie utrzymać się jako spójny model światopoglądowy.
Jak ma się bowiem sprawdzać w życiu zlepek zasad, wśród których znajdziemy
zarówno miłość do bliźniego, jak i nietolerancję homoseksualizmu?
Jak można traktować konsekwentnego wyznawcę, który przyrzeka, że chce tylko dobra,
ale uważa antykoncepcję za wielki występek, ponieważ bóg tego nie lubi?
Problem z religią to problem z dogmatem jako takim.
Racjonalista umie znaleźć w duchownym człowieka, którego polubi.
Umie znaleźć w świętych księgach i słowach papieży mądre cytaty godne uwagi.
Jednak ze względu na konsekwentny rozsądek nie jest w stanie dobrowolnie przyjąć do serca
całej masy dogmatów i z góry uznać je za słuszne- na tym właśnie polega jednak wyznawstwo.
Zauważmy, że konsekwentny racjonalizm nie jest źródłem totalnych generalizacji,
których obecność cechuje ludzi skrajnych. Racjonalista nie uzna, że wszyscy księża to pedofile-
ale stwierdzi, że celibat w zależności od indywidualnych cech może źle wpłynąć
na zdrowie duchownego. Racjonalista nie powie, że Biblia nie mówi o niczym dobrym,
ale stwierdzi, że jej boskie pochodzenie jest nader wątpliwe,
a ponadto inne jej fragmenty epatują brakiem odkrywczości, a nawet niemoralnością-
stwierdzi więc, że przyjęcie Biblii jako słowa bożego z góry często wywołuje spaczone
pojmowanie moralności. Powie też, że dogmat, czyli twierdzenie przyjęte tylko na wiarę
nie dotyczy jedynie istot niebieskich, ale także ucieleśnia się w realiach, co często skutkuje …irracjonalizmem.
Żaden racjonalista nie powie natomiast, że dzięki temu każdy wyznawca bez wyjątku
jest skłonny do zamachów. Jest jeden poważny problem-
gdy dowiadujemy się, że dany czyn jest potępiany przez wszystkich równo,
możemy się domyśleć, że ten problem moralny ma ścisły związek z czyimś cierpieniem.
Jedynie w świetle religii i jej doktryn za zło może być uznane coś,
co nie przynosi żadnej realnej krzywdy nikomu.
Traktujmy ludzi wierzących poważnie.
Gdy to robimy, dostrzegamy, że jeśli bóg byłby wszechmocny, miłosierny i przewidujący,
tak podyktowałby swoje słowa, że w każdej epoce ich literalny odczyt nie godziłby
w naszą wiedzę o świecie, ani w wyczucie moralne.
Nie dopuściłby do tego, aby na podstawie takiego odczytu miało miejsce tyle wojen
i to przez tyle stuleci. Nie do przyjęcia jest też myśl, że potrzebował on ok. 2000 lat,
by powstała teologia i tłumaczyła ludziom, że tu trzeba jakichś zawiłych interpretacji.
W końcu Biblia to z założenia księga pisana przez i dla prostaczków.
Co się jednak okazuje? Że zarówno odczyt dosłowny, jak i alegoryczny skutkuje absurdami. Podejdźmy do sprawy uczciwie i konsekwentnie- odczytując Biblię dosłownie
popadamy w tzw. Fanatyzm, tudzież fundamentalizm.
To słowa, które powstały po to, by ludzi konsekwentnych religijnie określić i kojarzyć negatywnie.
Ale mimo, że kojarzy się ich źle, bo robią i głoszą bzdury,
mają tą zaletę, że w standardach własnej religii są uczciwi, bo konsekwentni.
Wniosek jest oczywisty- w jakichkolwiek przekonaniach człowiek byłby konsekwentny,
oceni się go bardzo pozytywnie. Autentyczna konsekwencja religijna skazana jest
na wyrzucenie za margines. Cóż to jednak za wiara, wierzyć w nieomylnego boga,
ale czerpać z jego nauk wybiórczo?
Wybór BOGA jako wartości najwyższej implikuje bezwzględne wobec niego posłuszeństwo.
Z jednej więc strony widzimy, iż wiara wybiórcza nie ma sensu.
Sam przecież uważam, że Jezus powiedział mądrze stwierdzając,
że kto mieczem wojuje od miecza ginie, ale czy to powoduje,
że można mnie nazwać wierzącym chrześcijaninem?
Sprawa wygląda następująco- albo wybieramy racjonalizm i w nic nie wierzymy ślepo,
wybierając najlepsze kąski ze wszystkiego, również z systemów religijnych,
a odrzucając resztę, czyli stawiamy w centrum wartości takie,
jak samodzielność myślenia i jego niezależność od wyższych instancji,
albo wybierzemy religię lub inną totalitarną ideologię,
gdzie wszystkie fakty są już zasadniczo ustalone przez kogoś rzekomo nieomylnego,
więc nie pozostaje nic innego, jak bez dyskusji stosować się do jego nakazów.
Zapomnijmy w tym kontekście o pojęciu skrajności, bo ma się to nijak do omawianego tematu. Chodzi o to, że każdy człowiek dąży do tego, by wyklarować sobie spójny światopogląd,
którego wstępne wartości stymulują pomyślne życie,
co umożliwia jednocześnie na zmiany i konsekwencję w GENERALNYM światopoglądzie
bez samooszukiwania się. Widzimy, że racjonalizm z jego mechanizmem selekcji
spełnia takie wymagania. Będąc konsekwentnym w rozsądku nie da się zaszkodzić sobie i innym.
I na odwrót, religia z jej hamowaniem własnego pomyślunku sprzyja brakowi rozwoju,
a równocześnie jest pełna sprzeczności, co w przypadku konsekwentnego się jej trzymania
rodzi dysonans poznawczy. Oznacza to, że religia nie stanowi spójnego modelu światopoglądowego.
Konsekwencja nie jest niczym złym, póki nie trzymamy się swoich przekonań na siłę.
Racjonalizm zakłada możliwość zmiany poszczególnych poglądów w obliczu dowodów,
gdyż jest rzeczą rozsądną i konstruktywną tak czynić.
Trzymanie się na siłę danego przekonania można nazwać przeróżnie-
pielęgnacja mitów, zachowywanie stereotypu, respekt przed dogmatem.
Oznacza to jednak chwilowe zamknięcie na logikę nie w kwestii uczuć, a faktów.
Ludzie wykazują więc skrajność nie wtedy, gdy są krytyczni, racjonalni-
skrajność jest zawsze wynikiem działania czynnika irracjonalnego,
czemu sprzyja oślepienie prymatem władcy i niechęć do wzięcia na siebie odpowiedzialności
własnej analizy swojej postawy etyczno-moralnej.
Ludzie wierzący wybiórczo zachowują się bardziej jak racjonaliści,
choć ich samooszukiwanie się wpędza we frustracje; wiara nie lubi wybiórczości.
W tym problem, że życie polityczne i społeczne jest zbytnio opanowane przez religię,
bez względu na to, jak na jej postulaty zapatrują się sami wierzący.
Mało u nas miejsca dla odważnego indywidualizmu, który pokazałby Kościołowi gdzie jego miejsce.
W sytuacji, gdy kler próbuje narzucić swoje wymogi poprzez prawo wszystkim obywatelom
(np. w kwestii invitro), kierując się tym, że na jego liście figuruje 90% Polaków
pomoczonych wodą na etapie niemowlęctwa, trzeba poważnie angażować się w to,
by został zachowany pluralizm i co istotne także dla wahających się wierzących,
by dać pole do popisu dla normalnego sposobu pojmowania moralności
bez obarczania umysłu dogmatami. Kiedy religia ma u nas wciąż tak duże wpływy,
niczym skrajnym nie jest zaangażowanie w przywracanie równowagi.
Równowagą jest zostawienie wiary wierzącym i wyborów, które są zgodne z ich wiarą.
Inne osoby mają prawo do tego samego, bo niby przecież nie żyjemy w państwie wyznaniowym.
Gdy w mediach głównego nurtu mówi się o samych plusach religii, nie należy dziwić się kontrastowi, jaki dają osoby niereligijne. Krytyka, a nawet ironia
to dobra metoda w zdeprecjonowaniu mętnych, nieuzasadnionych poglądów,
które w Polsce aspirują do prawdy jedynej i niepodważalnej.
Ekonomiści nie kierują się w swoich obliczeniach horoskopami, ale gdyby zasięgali rady astrologów, podejrzewam, że zaangażowana postawa racjonalisty nie zasługiwałaby na miano skrajnej.
Skrajna jest sytuacja w Polsce i jedynym narzędziem do jej zmiany może być używanie rozsądku- polemika, a gdy trzeba, to i ironia.
Pamiętajmy, że cały czas robimy religii wiele ustępstw.
Dla przykładu, religia Islamu
nosi znamiona nietolerancji, poniżania kobiet i innych uwsteczniających postaw.
Z tego powodu często sama krytyka tej religii ze względu na owe cechy zostaje nazwana
objawem nietolerancji. Oczywistym jest chyba,
że powinniśmy mieć na uwadze naszą świecką i sprawdzoną wartość-
tolerancję, ale wystarczy użyć logiki,
aby zauważyć, iż nie da się jej przeciągnąć na absolutnie wszystkie sfery.
W pewnych przypadkach tolerancja zostaje po prostu źle zrozumiana
i staje się jej wypaczeniem. Nie ma mowy o tolerowaniu tego,
co samo w sobie zawiera wyraźnie negatywne cechy.
Jeśli ktoś praktykuje rytuał obdzierania żywcem ze skóry kobiet,
nie można stwierdzić, że powinniśmy być dla niego tolerancyjni.
Tolerancja jest jedną z wartości, obok niej stoją wszystkie tolerowalne postawy,
które mogą takie być, gdy spełniają kryteria braku krzywdy względem innych osób.
Problem w tym, że to, co zawiera się w religii dostaje niczym nieuzasadniony immunitet.
Oczywiście, nie chodzi o ludzi wierzących, ale o samą religię, która tak, czy inaczej wypacza,
bądź może wypaczać nasze spojrzenie na świat. Dlatego naigrywanie się z religii
i ich wad nie ma na celu poniżenia i zranienia osób wierzących.
Chodzi o pobudzenie myślenia. Może muzułmanin poczuje się zraniony,
gdy nazwie się go katem dla kobiet. Ale gdy faktycznie traktuje tak kobiety,
lepiej, żeby rana ta zastanowiła go, niż żeby miał bez żadnej krytyki
ze strony innych ludzi nadal źle traktować damy.
Podobnie jest z prawem do własnych poglądów.
Przecież ludzie świeccy nie zabijają wierzących. Racjonaliści polemizują.
Gdy nic to nie daje, wyśmiewają. Nadal jednak jest to czysta perswazja.
Każdy wierzący musi się zastanowić, czy chodzi tu o atak na jego osobę,
czy na to, co nazywa poglądami. Wiemy, że w dyskusji chodzi o ścieranie się argumentów.
Trudno zaś o nie, gdy dany pogląd nie wynika z obserwacji i refleksji,
ale z czystej wiary z paroma nieudolnymi próbami jej uzasadniania.
Gdy ludziom zaczyna brakować argumentów, lub zgoła nie mają ich wcale,
ratują się zdaniem „ja też mam prawo do własnych poglądów!”
Gdy ktoś stale powtarza tą formułkę, wątpliwe, by to, czego broni było poglądami.
Pogląd zazwyczaj implikuje argumenty, lub nawet te argumenty są jego podstawą.
Wątpię też, by przekonanie wsparte nie argumentami a wiarą nadawało się do dyskusji.
A jednak, mówienie o „prawie do własnych poglądów” wskazuje na to,
iż coś, co siedzi w głowie broniącego się jest nie poglądem umiejącym walczyć,
ale małym kundelkiem, który piszczy tylko przerażonym głosikiem, żeby nie robić mu krzywdy,
ale zostawić go w spokoju. On tylko od czasu do czasu kogoś chapnie,
a później będzie udawał, że jest niewinny.
Taka obrona jest nieprzekonywująca jeszcze z jednego powodu-
prawo do własnych poglądów to wytwór świeckiej demokracji.
Czy za czasów, kiedy to Kościół trzymał na wszystkim rękę,
ateista przed stosem mógł wykrzyczeć, że ma takie prawo? Ach, ta ironia losu…
Oczywiście, nie nastąpi nigdy konfiskacja Biblii i Koranu, czy zakaz prywatnej modlitwy.
Cały czas chodzi o polemikę, dzięki której będziemy mogli zgodzić się co do wartości,
które czynią nasze życie lepszym, a odrzucić archaizmy, które są obojętne,
a w innych okolicznościach wręcz groźne. Powinniśmy jednak wdrożyć inne zasady gry.
Ktoś, kto nie używa argumentów poza tym o prawie do własnych poglądów,
przegrywa walkowerem. Zostaje zdyskwalifikowany.
Taka formułka to sygnał, że coś nie tak dzieje się ze zdrowiem „poglądu”.
Równie dobrze dyskutant ów może stwierdzić, że ma jakiś pogląd, ale nie powie jaki.
Pogląd Kowalskiego? Obecny! Ale nie wiadomo, jak wygląda i dlaczego niby jest słuszny,
więc tym bardziej brak mu siły, by walczyć ścierając się z innymi poglądami.
Musimy ocenić naszą kondycję jako społeczeństwa.
Rozmaitość poglądów to określenie na wyrost. Poglądy panują oczywiście różne,
ale czy jest to mile widziane? Jakakolwiek rozmaitość to powód do tego, by wieść życie ciekawie,
ale czy w kwestii poglądów jest ona konieczna?
Nie, choć same dyskusje są stymulujące. Jednak celem dyskusji jest wyklarowanie się poglądów, szukanie elementów wspólnych. Nierzadko dochodzi do tego,
że człowiek zmienia swoje przekonania pod wpływem argumentów.
Gdy to robi, staje się bardziej racjonalny, bo zaczyna myśleć na dany temat
mając na uwadze konkretne fakty, których poznał większą ilość.
Pewna doza racjonalizmu pomogła mu także w samej decyzji zmiany poglądu,
bo czymś nieracjonalnym jest trzymanie się go na siłę mimo przesłanek,
czy dowodów przeczących. Miło jest patrzeć na rozmaitość gatunków roślin,
miło korzystać z różnych rozrywek, zwiedzać różne typy architektury.
Ale najmilej jest, gdy ludzie się zgadzają. Mimo wszystko.
Ludzie wierzący zmieniają się w racjonalistów najczęściej wtedy,
gdy zauważają, że ich wiara czyni spustoszenie w sprawach etyki.
Gdy zauważają wartościowość ludzi racjonalnych i wiarygodność świeckich wartości.
Gdy dostrzegają, że myśleniem można naprawdę sporo osiągnąć.
Nadal więc pozostaje polemika. Nie ma to sensu?
Kto wie, czasem udaje się przebić przez ścianę indoktrynacji.
Krytyka religii wynika przede wszystkim z tego, że postawy wierzących
bywają niemoralne z tego względu, że są uzasadniane wiarą.
To oczywiście nieważne, czy dobro wynika z wiary, czy z myślenia, lub wrażliwości.
Jednak gdy ktoś czyni zło z powodu wiary, ani myślenie, ani wrażliwość
nie mają zbyt wiele do gadania.
Dlaczego uważasz, że śmierć matki w zamian za życie dziecka jest najlepszym wyborem?
Bo tak wierzę i koniec.
Jak do tego doszedłeś?
Słuchając papieża, księdza.
Dlaczego słuchałeś?
Bo są najbliższymi pośrednikami boga.
Dlaczego tak twierdzisz?
Bo tak jest napisane w Biblii.
A kto podyktował Biblię?
Bóg.
Dlaczego tak sądzisz?
Bo tak jest napisane w Biblii.
Przecież to nonsens!
MAM PRAWO DO WŁASNYCH POGLĄDÓW!!!
Zabawa partnerami
Baw się nimi, tak jak oni bawią się Tobą? Albo inaczej- baw się nimi, bo ONE bawią się Tobą?
Pozwolę sobie zadać pytanie- a kto zaczął się bawić? Pytanie to równie istotne, jak bez odpowiedzi. Trzeba je sobie zadać, żeby stwierdzić, że pytanie to nie ma sensu jako postulat, więc tak samo, jak należy odrzucić to pytanie, tak trzeba też odrzucić chęć zemsty na całej płci.
Czy wszyscy faceci bawią się laskami? Nie. Czy wszystkie laski bawią się facetami? Nie. Obie postawy są zdegenerowane i świadczą o upośledzeniu emocjonalnym. Jeśli zostało się skrzywdzonym przez degenerata, czy ma sens wniosek, że teraz trzeba mścić się na całej płci męskiej i zachowywać się w ten sam upośledzony sposób?
A może obie płcie czują jakieś ciągotki do ciągłej zabawy uczuciami? Może taka chęć zemsty jest furtką do frajdy na którą ma się ochotę? Trzeba przecież przyznać, że taka zabawa z obu stron nie może skończyć się niczym innym, jak śmiercią ludzkiego gatunku. Teoretycznie, zakładając, że wszyscy mężczyźni i kobiety chcą się na sobie nawzajem mścić, wychodzi z tego taka sytuacja, że w danym związku nie ma się czym bawić. Partner bowiem nie ma uczuć, a jest nastawiony na zabawę uczuciami partnerki. Nie ma to jednak sensu, ponieważ partnerka ma takie samo nastawienie.
To oczywiście hipotetyczna i wręcz nierealna sytuacja, ale jeszcze bardziej podkreśla głupotę zdania „baw się nimi tak, jak one/oni bawią się Tobą”. Realia są wszak takie, że nie wszyscy mają tak złe intencje, zarówno wśród płci męskiej, jak i żeńskiej. Jeśli więc dziewczyna bądź facet chcę odgrywać się na przypadkowym partnerze z powodu swoich wcześniejszych uczuciowych porażek- może trafić na chłopaka, któremu ani w głowie oszukiwanie dziewczyny. Co wtedy?
Nawoływanie do bawienia się czyimś losem, uczuciami itd. jest niemoralną ofertą, ponieważ opiera się ona na generalizacji. Nigdy nie można uogólniać, gdyż w wyniku takich działań rodzą się mity i stereotypy, narodowościowe, zawodowe, a w tym przypadku dotyczące płci.
Jeśli ktoś jest zakłamany, nie sądźmy, że to norma i starajmy się nie uczyć się jej.
Pozwolę sobie zadać pytanie- a kto zaczął się bawić? Pytanie to równie istotne, jak bez odpowiedzi. Trzeba je sobie zadać, żeby stwierdzić, że pytanie to nie ma sensu jako postulat, więc tak samo, jak należy odrzucić to pytanie, tak trzeba też odrzucić chęć zemsty na całej płci.
Czy wszyscy faceci bawią się laskami? Nie. Czy wszystkie laski bawią się facetami? Nie. Obie postawy są zdegenerowane i świadczą o upośledzeniu emocjonalnym. Jeśli zostało się skrzywdzonym przez degenerata, czy ma sens wniosek, że teraz trzeba mścić się na całej płci męskiej i zachowywać się w ten sam upośledzony sposób?
A może obie płcie czują jakieś ciągotki do ciągłej zabawy uczuciami? Może taka chęć zemsty jest furtką do frajdy na którą ma się ochotę? Trzeba przecież przyznać, że taka zabawa z obu stron nie może skończyć się niczym innym, jak śmiercią ludzkiego gatunku. Teoretycznie, zakładając, że wszyscy mężczyźni i kobiety chcą się na sobie nawzajem mścić, wychodzi z tego taka sytuacja, że w danym związku nie ma się czym bawić. Partner bowiem nie ma uczuć, a jest nastawiony na zabawę uczuciami partnerki. Nie ma to jednak sensu, ponieważ partnerka ma takie samo nastawienie.
To oczywiście hipotetyczna i wręcz nierealna sytuacja, ale jeszcze bardziej podkreśla głupotę zdania „baw się nimi tak, jak one/oni bawią się Tobą”. Realia są wszak takie, że nie wszyscy mają tak złe intencje, zarówno wśród płci męskiej, jak i żeńskiej. Jeśli więc dziewczyna bądź facet chcę odgrywać się na przypadkowym partnerze z powodu swoich wcześniejszych uczuciowych porażek- może trafić na chłopaka, któremu ani w głowie oszukiwanie dziewczyny. Co wtedy?
Nawoływanie do bawienia się czyimś losem, uczuciami itd. jest niemoralną ofertą, ponieważ opiera się ona na generalizacji. Nigdy nie można uogólniać, gdyż w wyniku takich działań rodzą się mity i stereotypy, narodowościowe, zawodowe, a w tym przypadku dotyczące płci.
Jeśli ktoś jest zakłamany, nie sądźmy, że to norma i starajmy się nie uczyć się jej.
Wioskowy ateizm
Nie ma co usprawiedliwiać swojego tchórzostwa i konformizmu faktem, że mieszka się na wsi.
Ludzie mądrzy i głupi znajdą się w każdej miejscowości,
bez względu na jej wielkość i gęstość zaludnienia. W mniejszej miejscowości ludzie lepiej się znają,
ale czy to powoduje, że wszyscy muszą stać jednym murem w każdej sprawie?
Przecież dziś wieś nie jest odcięta od reszty świata i każdy ma dostęp do informacji z całego globu. Ludzie i na wsi są na bieżąco i są na czasie. Jeżeli znajdzie się w niej sporo ludzi myślących i zmieni
np. swoje zapatrywanie się na sprawy religii- dlaczego mają spotkać się z otwartym potępieniem,
jeśli wszyscy otwarcie się zadeklarują? Nawoływanie do takiej otwartej deklaracji jest właśnie
dobrym działaniem i chęć takiej deklaracji u każdego to przyczyna tego,
iż masa nie musi być szarą masą, czyli kompletnym monolitem. Może być to kolorowa masa,
dzięki czemu może być ciekawiej. To prawda, w pewnych środowiskach
wciąż żywe są mity z epoki brązu- że np. taki ateista to zły potwór.
Jednak gdyby na wsi otwarcie pokazało się chociaż kilkunastu potworów,
obcowanie z nimi mogłoby obalić stereotypy na ten temat.
Ludzie mądrzy i głupi znajdą się w każdej miejscowości,
bez względu na jej wielkość i gęstość zaludnienia. W mniejszej miejscowości ludzie lepiej się znają,
ale czy to powoduje, że wszyscy muszą stać jednym murem w każdej sprawie?
Przecież dziś wieś nie jest odcięta od reszty świata i każdy ma dostęp do informacji z całego globu. Ludzie i na wsi są na bieżąco i są na czasie. Jeżeli znajdzie się w niej sporo ludzi myślących i zmieni
np. swoje zapatrywanie się na sprawy religii- dlaczego mają spotkać się z otwartym potępieniem,
jeśli wszyscy otwarcie się zadeklarują? Nawoływanie do takiej otwartej deklaracji jest właśnie
dobrym działaniem i chęć takiej deklaracji u każdego to przyczyna tego,
iż masa nie musi być szarą masą, czyli kompletnym monolitem. Może być to kolorowa masa,
dzięki czemu może być ciekawiej. To prawda, w pewnych środowiskach
wciąż żywe są mity z epoki brązu- że np. taki ateista to zły potwór.
Jednak gdyby na wsi otwarcie pokazało się chociaż kilkunastu potworów,
obcowanie z nimi mogłoby obalić stereotypy na ten temat.
Megapost dla wytrwałych- komplilacja dygresji na temat zła
Niektórzy ludzie tak mocno boją się samego pojęcia zła, że demonizują je jeszcze bardziej, niż ma to miejsce przy okazji personifikowania go w różnego rodzaju demony.
Demonizacja ta ujawnia się poprzez ciągłe podkreślanie, że nie należy operować takimi zwrotami, jak „mniejsze zło”, czy „większe zło”, ponieważ, jak argumentują nasi demonolodzy, zło i tak pozostaje złem, więc niepotrzebnie przypisujemy mu stopnie.
Okazuje się jednak, że zarówno prąd stały, siła wiatru, ciśnienie, jak i zło dają się obliczyć w pewnym natężeniu. Rzecz jasna, w przypadku zła nie dysponujemy odpowiednimi jednostkami, które mogłyby z precyzją określić jego stopień. Nie ulega natomiast wątpliwości, że i bez znajomości skali Richtera wiemy, iż kiedy Ziemia ledwo drga, trzęsienie to jest bezpieczniejsze i ogólnie rzecz biorąc- łagodne; kiedy zaś półki, łóżka i inne meble zaczynają żyć własnym życiem, możemy przypuszczać, iż mamy do czynienia z czymś poważniejszym.
Pewne rzeczy umiemy więc wyczuć intencjonalnie, bądź intuicyjnie. W kwestii zła takie podejście jest wręcz nieprzecenione. Czym innym bowiem, jak nie intuicją posługujemy się, kiedy zajmujemy się w ogóle zagadnieniem zła i dobra? Oczywiście, w pewnych przypadkach przydaje się również odrobina logicznego pomyślunku, gdyż dogmaty religijne panujące od lat chyba wykrzywiły naszą intuicję, uwrażliwiając nas na tzw. zło, które w istocie jest co najwyżej obojętne.
Przejdźmy zatem do skali zła. Kiedy możemy powiedzieć, że zło jest mniejsze, lub większe?
Aby to ustalić, musimy najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie: co najczęściej towarzyszy złu? Odpowiedź jest prosta: tym nieodłącznym elementem jest cierpienie. Możemy także powiedzieć, choć jest to dyskusyjne, że cierpienie samo w sobie jest złem; nie jest ono bowiem mile widziane, gdyż to skutek uboczny naszej niedoskonałej natury. Kiedy spotykają nas cierpienia ze strony przyrody, oznacza to, że nie umiemy im zapobiegać, więc wynika to z niepełnej, ergo niedoskonałej wiedzy.
Jeśli dotyka nas cierpienie, ponieważ dana osoba zadaje nam jakąś krzywdę, ma to różne przyczyny- lecz każda naumyślnie zadawana krzywda jest moim zdaniem wyrazem degeneracji. A więc znów niedoskonałość psuje nam szyki.
Co do tego możemy się z pewnością zgodzić- żaden z ludzi nie lubi cierpieć. Ludzie zdrowi nie życzą cierpień innym ludziom, a jeśli tak robią, jest to zawsze wynik jakiejś określonej degeneracji, wśród których najgroźniejszą jest psychopatia. Gdy unikamy zadawania komuś krzywdy (na różne sposoby), nie chcemy, aby cierpiał. Sami także wywijamy się spod cierpienia, a najlepiej robić to tak, by nasza przyjemność nie zaistniała kosztem cierpienia drugiej osoby.
Zgoda, mamy więc kryterium- ilość cierpienia. Dlaczego tak często ludzie odważą się w złości uderzyć kogoś w twarz, ale mają opory przed użyciem noża, lub inną formą zabójstwa? Dlaczego człowiek bardziej jest skłonny zawędzić wafelek ze sklepu, niż samochód z parkingu, w którym zostały kluczyki? Do ludzi „złych” przejdziemy później- ale to właśnie oni są argumentem ludzi broniących pesymizmu co do natury ludzkiej. Odpowiedź na dwa powyższe pytania z ich strony jest jedna:
ludzie mają przed tym opory, ponieważ boją się kary. Zakładamy w takim razie, że większość ludzi jest po prostu doszczętnie zepsuta. Tymczasem sam sądzę, że generalnie przeważają ludzie o rozwiniętej empatii, i dla tych barierą przed podobnymi czynami nie jest strach, ale właśnie owo współczucie.
Zgoda, może uderzyłem kogoś, ale nie pobiłem. Pobiłem kogoś, ale nie zabiłem. Ukradłem wafelka, a nie samochód, czy sprzęt AGD. Czy wszystkie te czyny są równym złem? Gdyby tak było, również kary ustalane sądownie nie różniłyby się od siebie. Tymczasem człowiek wie, że zlinczowany facet będzie cierpiał bardziej, niż facet, który dostał raz z otwartej dłoni. Człowiek będzie bardziej cierpiał, gdy ukradnie mu się dorobek całego życia na który tak systematycznie pracował, niż z tego powodu, że stracił coś, na co wydał kilka złotych.
Mamy świadomość, co powoduje mniejsze i większe cierpienie i dlatego częściej wybieramy mniejsze zło, czyli zło, które wywołuje najmniejszy stopień cierpienia. Jest to przecież takie proste.
Nie jest właściwym argument, że ktoś, kto zwędził cukierka z babcinej szafy ma skłonności do kariery notorycznego złodzieja. Rzecz jasna nie powinno się chwalić malca za podobną kradzież, nawet zganić, ale nie wmawiać mu właśnie takich głupot i jeszcze może przy nim wrzeszczeć, że wyrośnie na złodzieja. Na każdym etapie życia ludzie obserwują i wiedzą, co przynosi większe, a co mniejsze cierpienie. Dlatego widzimy, że kradzież wafelka jest czymś „nie w porządku”, ale kradzież samochodu to już podłość. Nikt nie wpada w przyzwyczajenie kradzenia, doskonaląc się w swoim fachu. Nie chodzi tu o samą czynność zawłaszczania sobie czegoś bez czyjejś wiedzy i zgody, ale o to, czy to robiąc poważnie komuś szkodzimy. Ostatecznie- nawet kradzież wafelka nie jest niczym dobrym- jest małym złem, które zasługuje na małą karę. Należy takie zachowania hamować, by człowiek nie posuwał się do zadawania coraz większych cierpień. Niewątpliwie takie ryzyko bowiem istnieje. Niemniej, chodzi po prostu o to, że zło jest złem, choć liczy się także to, czy jest mniejsze, czy większe.
Wielu czytelników może odebrać ten artykuł jako akt nieżyciowości i ignorancji, kwitując go słowami: „życie jest o wiele bardziej złożone, a ty chcesz cały problem moralności sprowadzić do cierpienia!” Cóż, samo życie jest złożone- nasze relacje też. Ale nasze potrzeby? Są różne, ale żeby znowu złożone? Wśród potrzeb natomiast lokuje się również potrzeba szczęścia, któremu cierpienie przeczy. W istocie więc, mimo złożoności i mnogości problemów życia codziennego, każdy problem rozbija się i tak o cierpienie. Każdy problem rozwiązany pozytywnie oznacza zaś minimalizację cierpienia.
Miało być o złych ludziach. Czy tacy istnieją? Cóż, jeżeli skazujemy ich na bycie złymi, jest to niesprawiedliwe. W ten sposób pojęci źli ludzie po prostu nie istnieją. Różnego rodzaju niemoralność objawia się poprzez czyny, ale jej przyczyna tkwi w głowie. Złe wychowanie, jego brak? Drobne wady genetyczne? Powodów może być wiele. Jeśli jednak zakładamy, że każdy człowiek ma równe szanse na bycie dobrym człowiekiem, a jednocześnie uznajemy, że przyczyny niemoralności możemy wyjaśniać tylko w kategoriach naturalnych- to jako społeczeństwo mamy duże szanse na to, że w końcu rozprawimy się ze złem w szerokim spektrum. Jeżeli zaś założymy, że istnieją jakieś głębsze przyczyny zła, na które nie możemy mieć wpływu, np. szatan, tym gorzej dla nas. W ten sposób tylko zniechęcimy się do jakichkolwiek rozważań i działań w kierunku redukcji cierpienia we wszystkich aspektach życia, które to cierpienie wciąż i wszędzie odciska swoje piętno.
Jestem głęboko przekonany, że podłość człowieka- naumyślne szkodzenie innym, to pewnego rodzaju degeneracja, która nie ma powodów nadnaturalnych. Liczę też na to, że w miarę, im wiedza z różnych dziedzin będzie się coraz bardziej rozwijać, tym szybciej ludzkość pożegna się w końcu z zepsuciem.
Jeśli istnieje bowiem nadnaturalna przyczyna zła, która gdy wystarczająco silnie wpłynie na człowieka, to pozostanie on zły- to z pewnością ludzie dobrzy dostali od nadnaturalnego boga lepsze predyspozycje ku byciu dobrym. Jeśli uznamy zaś, że zło i dobro to wyłącznie nasz, ludzki produkt i nasz kolektywny interes- to przyznamy ludziom równość pod względem tych „predyspozycji”, lub ewentualnie, będziemy mogli ingerować w mechanizmy, które sprzyjają ich pogorszeniu.
Diabły i inne tego typu gobliny stanowią jedynie zbędny balast; mogą także służyć za usprawiedliwienie naszych złych działań, podczas gdy tak naprawdę tylko my jesteśmy za nie odpowiedzialni.
Chciałbym przy okazji wtrącić tu jeszcze jeden, związany z poprzednim wywodem wątek- usłyszałem w ostatnim wydaniu Faktów, że wg prawa jedynie osoba nieskazitelna moralnie może pełnić urząd szefa CBA. Mam nadzieję, że sejm nie przeprowadza w tym celu beatyfikacji, choć owa nieskazitelność moralna do złudzenia przypomina mi pewne złudzenie świętości. Czy to taka jej świecka odmiana? Nie mam pojęcia, ale żadna taka nieskazitelność nie ma miejsca w realnym świecie, a jeśliby nawet miała miejsce, nie mogłaby zostać zweryfikowana. Sam mimo starań, by nie przysparzać bliźnim cierpienia, wywołuję je. Nie naumyślnie, ale często sama prawda, którą tai się np. przed kimś bliskim, może po wyjściu na jaw poważnie go zranić, lub dotknąć w inny negatywny sposób. Trzeba jednak przyznać, że pewni ludzie mają odchylenia od normy i podświadomie chcą być chyba krzywdzone. To dewiacja, która każe im prowokować sytuacje zwiastujące cierpienie.
Wszyscy też mamy w naturze chęć jakiejś dominacji. Problem w tym, że nie umiemy sobie z tą chęcią radzić. Byłoby wskazane zapanować nad swoimi zachciankami na rzecz zachcianki długofalowej i perspektywicznej, np. w imię życia na poziomie w przyszłości zrezygnować z wagarów.
Jest dobre panowanie nad swoim własnym życiem, aby wiodło się ono pomyślnie. Gdy to się nie udaje, ludzie są skorzy do tego, aby panować nad innymi ludźmi. Sam mam na swój sposób podobną chęć, choć wybrałem jej najmniej inwazyjną postać- panowanie nad dogmatem i paradowanie ze świecką etyką. Z tego jednak widzę niemal same korzyści, nie licząc widoku bezrobotnych księży.
Tak, czy inaczej, nieskazitelny nie jestem i nikt być nie może. Zapis w prawie, który mówi o nieskazitelności moralnej został chyba żywcem wzięty z jakiegoś dzieła teologicznego. Obawiam się, że przy nierealnych wymaganiach prawnych Polska ma generalnie przechlapane.
Skoro już omawialiśmy zło, jego skalę, naturę zła oraz nieskazitelność, powinniśmy także dotknąć zagadnienia kary. To tylko moja osobista refleksja, lecz myśląc nad karą, utożsamiłem ją z formą zemsty. To prawda, nie panuje u nas zasada „ząb za ząb”, ale widzimy jej lustrzane odbicie w sądownictwie. Im większe zło wyrządzone przez jakiegoś osobnika, a więc czym większe cierpienie- tym surowsza jest kara dla niego, a jej surowość da się przeliczyć na ilość cierpienia winnego.
Czy nie na tym to polega? Zadawałeś cierpienie, więc teraz Ty będziesz cierpiał.
Może w pewnych przypadkach cierpienie uszlachetnia, choć jest to chyba słowo na wyrost;
prędzej powiedziałbym, że cierpienie przede wszystkim uodparnia, a jest to przydatne dopóki,
dopóty w świecie wciąż będzie wystarczająco dużo niedoskonałości i jej rezultatu- kolejnych cierpień.
Czy chodzi nam o taki mechanizm błędnego koła? Nie ja jeden przecież miewam podobne przemyślenia- kto nie zgodzi się z oczywistym faktem- człowiek gnębiony najczęściej gnębi?
Człowiek bity bije? Cały czas uczymy mechanizmu zemsty, choć przybiera on także wielce wyrafinowane formy. Takie wyrafinowanie prowadzi do tego, że zaczyna brakować więzień, a odbyty więźniów robią się coraz bardziej pojemne. Trzeba to jasno powiedzieć- nie tylko dosłownie.
Ludzie odbywający karę mają bowiem wszystko w dupie. Skoro dostali dożywocie, po co mają rozważać, wyciągać wnioski? I tak nie wyjdą już na wolność. W więzieniu nie ma porządnej edukacji, wśród ludzi zdegenerowanych jest tylko możliwość pogłębiania degeneracji. Moim zdaniem wieczne podawanie mydełka i ciągłe obserwacje przemocy tworzą stresy, manię i całą masę innych negatywnych skutków. Jeśli kara swoim cierpieniem ma pomóc więźniowi w dojściu do odpowiednich wniosków, z reguły oblewa test.
W wyciągnięciu wniosków dobre jest wyjście poza kręgi przestępcze, pokazanie możliwości, nauczenie tego, o co tak naprawdę w życiu chodzi. Jak piękne może być życie w zgodzie.
W tym ostatnim widzę sporo nowych inicjatyw ze strony polityków. To dobrze, że nawet w Polsce ludzie na wyższych szczeblach wpadli również na pomysł aresztu domowego. Najwidoczniej nie tylko ja i inni filozofowie martwią się o zło i to, skąd ono się bierze. Nic, tylko mieć nadzieję na dobre projekty ustaw.
Demonizacja ta ujawnia się poprzez ciągłe podkreślanie, że nie należy operować takimi zwrotami, jak „mniejsze zło”, czy „większe zło”, ponieważ, jak argumentują nasi demonolodzy, zło i tak pozostaje złem, więc niepotrzebnie przypisujemy mu stopnie.
Okazuje się jednak, że zarówno prąd stały, siła wiatru, ciśnienie, jak i zło dają się obliczyć w pewnym natężeniu. Rzecz jasna, w przypadku zła nie dysponujemy odpowiednimi jednostkami, które mogłyby z precyzją określić jego stopień. Nie ulega natomiast wątpliwości, że i bez znajomości skali Richtera wiemy, iż kiedy Ziemia ledwo drga, trzęsienie to jest bezpieczniejsze i ogólnie rzecz biorąc- łagodne; kiedy zaś półki, łóżka i inne meble zaczynają żyć własnym życiem, możemy przypuszczać, iż mamy do czynienia z czymś poważniejszym.
Pewne rzeczy umiemy więc wyczuć intencjonalnie, bądź intuicyjnie. W kwestii zła takie podejście jest wręcz nieprzecenione. Czym innym bowiem, jak nie intuicją posługujemy się, kiedy zajmujemy się w ogóle zagadnieniem zła i dobra? Oczywiście, w pewnych przypadkach przydaje się również odrobina logicznego pomyślunku, gdyż dogmaty religijne panujące od lat chyba wykrzywiły naszą intuicję, uwrażliwiając nas na tzw. zło, które w istocie jest co najwyżej obojętne.
Przejdźmy zatem do skali zła. Kiedy możemy powiedzieć, że zło jest mniejsze, lub większe?
Aby to ustalić, musimy najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie: co najczęściej towarzyszy złu? Odpowiedź jest prosta: tym nieodłącznym elementem jest cierpienie. Możemy także powiedzieć, choć jest to dyskusyjne, że cierpienie samo w sobie jest złem; nie jest ono bowiem mile widziane, gdyż to skutek uboczny naszej niedoskonałej natury. Kiedy spotykają nas cierpienia ze strony przyrody, oznacza to, że nie umiemy im zapobiegać, więc wynika to z niepełnej, ergo niedoskonałej wiedzy.
Jeśli dotyka nas cierpienie, ponieważ dana osoba zadaje nam jakąś krzywdę, ma to różne przyczyny- lecz każda naumyślnie zadawana krzywda jest moim zdaniem wyrazem degeneracji. A więc znów niedoskonałość psuje nam szyki.
Co do tego możemy się z pewnością zgodzić- żaden z ludzi nie lubi cierpieć. Ludzie zdrowi nie życzą cierpień innym ludziom, a jeśli tak robią, jest to zawsze wynik jakiejś określonej degeneracji, wśród których najgroźniejszą jest psychopatia. Gdy unikamy zadawania komuś krzywdy (na różne sposoby), nie chcemy, aby cierpiał. Sami także wywijamy się spod cierpienia, a najlepiej robić to tak, by nasza przyjemność nie zaistniała kosztem cierpienia drugiej osoby.
Zgoda, mamy więc kryterium- ilość cierpienia. Dlaczego tak często ludzie odważą się w złości uderzyć kogoś w twarz, ale mają opory przed użyciem noża, lub inną formą zabójstwa? Dlaczego człowiek bardziej jest skłonny zawędzić wafelek ze sklepu, niż samochód z parkingu, w którym zostały kluczyki? Do ludzi „złych” przejdziemy później- ale to właśnie oni są argumentem ludzi broniących pesymizmu co do natury ludzkiej. Odpowiedź na dwa powyższe pytania z ich strony jest jedna:
ludzie mają przed tym opory, ponieważ boją się kary. Zakładamy w takim razie, że większość ludzi jest po prostu doszczętnie zepsuta. Tymczasem sam sądzę, że generalnie przeważają ludzie o rozwiniętej empatii, i dla tych barierą przed podobnymi czynami nie jest strach, ale właśnie owo współczucie.
Zgoda, może uderzyłem kogoś, ale nie pobiłem. Pobiłem kogoś, ale nie zabiłem. Ukradłem wafelka, a nie samochód, czy sprzęt AGD. Czy wszystkie te czyny są równym złem? Gdyby tak było, również kary ustalane sądownie nie różniłyby się od siebie. Tymczasem człowiek wie, że zlinczowany facet będzie cierpiał bardziej, niż facet, który dostał raz z otwartej dłoni. Człowiek będzie bardziej cierpiał, gdy ukradnie mu się dorobek całego życia na który tak systematycznie pracował, niż z tego powodu, że stracił coś, na co wydał kilka złotych.
Mamy świadomość, co powoduje mniejsze i większe cierpienie i dlatego częściej wybieramy mniejsze zło, czyli zło, które wywołuje najmniejszy stopień cierpienia. Jest to przecież takie proste.
Nie jest właściwym argument, że ktoś, kto zwędził cukierka z babcinej szafy ma skłonności do kariery notorycznego złodzieja. Rzecz jasna nie powinno się chwalić malca za podobną kradzież, nawet zganić, ale nie wmawiać mu właśnie takich głupot i jeszcze może przy nim wrzeszczeć, że wyrośnie na złodzieja. Na każdym etapie życia ludzie obserwują i wiedzą, co przynosi większe, a co mniejsze cierpienie. Dlatego widzimy, że kradzież wafelka jest czymś „nie w porządku”, ale kradzież samochodu to już podłość. Nikt nie wpada w przyzwyczajenie kradzenia, doskonaląc się w swoim fachu. Nie chodzi tu o samą czynność zawłaszczania sobie czegoś bez czyjejś wiedzy i zgody, ale o to, czy to robiąc poważnie komuś szkodzimy. Ostatecznie- nawet kradzież wafelka nie jest niczym dobrym- jest małym złem, które zasługuje na małą karę. Należy takie zachowania hamować, by człowiek nie posuwał się do zadawania coraz większych cierpień. Niewątpliwie takie ryzyko bowiem istnieje. Niemniej, chodzi po prostu o to, że zło jest złem, choć liczy się także to, czy jest mniejsze, czy większe.
Wielu czytelników może odebrać ten artykuł jako akt nieżyciowości i ignorancji, kwitując go słowami: „życie jest o wiele bardziej złożone, a ty chcesz cały problem moralności sprowadzić do cierpienia!” Cóż, samo życie jest złożone- nasze relacje też. Ale nasze potrzeby? Są różne, ale żeby znowu złożone? Wśród potrzeb natomiast lokuje się również potrzeba szczęścia, któremu cierpienie przeczy. W istocie więc, mimo złożoności i mnogości problemów życia codziennego, każdy problem rozbija się i tak o cierpienie. Każdy problem rozwiązany pozytywnie oznacza zaś minimalizację cierpienia.
Miało być o złych ludziach. Czy tacy istnieją? Cóż, jeżeli skazujemy ich na bycie złymi, jest to niesprawiedliwe. W ten sposób pojęci źli ludzie po prostu nie istnieją. Różnego rodzaju niemoralność objawia się poprzez czyny, ale jej przyczyna tkwi w głowie. Złe wychowanie, jego brak? Drobne wady genetyczne? Powodów może być wiele. Jeśli jednak zakładamy, że każdy człowiek ma równe szanse na bycie dobrym człowiekiem, a jednocześnie uznajemy, że przyczyny niemoralności możemy wyjaśniać tylko w kategoriach naturalnych- to jako społeczeństwo mamy duże szanse na to, że w końcu rozprawimy się ze złem w szerokim spektrum. Jeżeli zaś założymy, że istnieją jakieś głębsze przyczyny zła, na które nie możemy mieć wpływu, np. szatan, tym gorzej dla nas. W ten sposób tylko zniechęcimy się do jakichkolwiek rozważań i działań w kierunku redukcji cierpienia we wszystkich aspektach życia, które to cierpienie wciąż i wszędzie odciska swoje piętno.
Jestem głęboko przekonany, że podłość człowieka- naumyślne szkodzenie innym, to pewnego rodzaju degeneracja, która nie ma powodów nadnaturalnych. Liczę też na to, że w miarę, im wiedza z różnych dziedzin będzie się coraz bardziej rozwijać, tym szybciej ludzkość pożegna się w końcu z zepsuciem.
Jeśli istnieje bowiem nadnaturalna przyczyna zła, która gdy wystarczająco silnie wpłynie na człowieka, to pozostanie on zły- to z pewnością ludzie dobrzy dostali od nadnaturalnego boga lepsze predyspozycje ku byciu dobrym. Jeśli uznamy zaś, że zło i dobro to wyłącznie nasz, ludzki produkt i nasz kolektywny interes- to przyznamy ludziom równość pod względem tych „predyspozycji”, lub ewentualnie, będziemy mogli ingerować w mechanizmy, które sprzyjają ich pogorszeniu.
Diabły i inne tego typu gobliny stanowią jedynie zbędny balast; mogą także służyć za usprawiedliwienie naszych złych działań, podczas gdy tak naprawdę tylko my jesteśmy za nie odpowiedzialni.
Chciałbym przy okazji wtrącić tu jeszcze jeden, związany z poprzednim wywodem wątek- usłyszałem w ostatnim wydaniu Faktów, że wg prawa jedynie osoba nieskazitelna moralnie może pełnić urząd szefa CBA. Mam nadzieję, że sejm nie przeprowadza w tym celu beatyfikacji, choć owa nieskazitelność moralna do złudzenia przypomina mi pewne złudzenie świętości. Czy to taka jej świecka odmiana? Nie mam pojęcia, ale żadna taka nieskazitelność nie ma miejsca w realnym świecie, a jeśliby nawet miała miejsce, nie mogłaby zostać zweryfikowana. Sam mimo starań, by nie przysparzać bliźnim cierpienia, wywołuję je. Nie naumyślnie, ale często sama prawda, którą tai się np. przed kimś bliskim, może po wyjściu na jaw poważnie go zranić, lub dotknąć w inny negatywny sposób. Trzeba jednak przyznać, że pewni ludzie mają odchylenia od normy i podświadomie chcą być chyba krzywdzone. To dewiacja, która każe im prowokować sytuacje zwiastujące cierpienie.
Wszyscy też mamy w naturze chęć jakiejś dominacji. Problem w tym, że nie umiemy sobie z tą chęcią radzić. Byłoby wskazane zapanować nad swoimi zachciankami na rzecz zachcianki długofalowej i perspektywicznej, np. w imię życia na poziomie w przyszłości zrezygnować z wagarów.
Jest dobre panowanie nad swoim własnym życiem, aby wiodło się ono pomyślnie. Gdy to się nie udaje, ludzie są skorzy do tego, aby panować nad innymi ludźmi. Sam mam na swój sposób podobną chęć, choć wybrałem jej najmniej inwazyjną postać- panowanie nad dogmatem i paradowanie ze świecką etyką. Z tego jednak widzę niemal same korzyści, nie licząc widoku bezrobotnych księży.
Tak, czy inaczej, nieskazitelny nie jestem i nikt być nie może. Zapis w prawie, który mówi o nieskazitelności moralnej został chyba żywcem wzięty z jakiegoś dzieła teologicznego. Obawiam się, że przy nierealnych wymaganiach prawnych Polska ma generalnie przechlapane.
Skoro już omawialiśmy zło, jego skalę, naturę zła oraz nieskazitelność, powinniśmy także dotknąć zagadnienia kary. To tylko moja osobista refleksja, lecz myśląc nad karą, utożsamiłem ją z formą zemsty. To prawda, nie panuje u nas zasada „ząb za ząb”, ale widzimy jej lustrzane odbicie w sądownictwie. Im większe zło wyrządzone przez jakiegoś osobnika, a więc czym większe cierpienie- tym surowsza jest kara dla niego, a jej surowość da się przeliczyć na ilość cierpienia winnego.
Czy nie na tym to polega? Zadawałeś cierpienie, więc teraz Ty będziesz cierpiał.
Może w pewnych przypadkach cierpienie uszlachetnia, choć jest to chyba słowo na wyrost;
prędzej powiedziałbym, że cierpienie przede wszystkim uodparnia, a jest to przydatne dopóki,
dopóty w świecie wciąż będzie wystarczająco dużo niedoskonałości i jej rezultatu- kolejnych cierpień.
Czy chodzi nam o taki mechanizm błędnego koła? Nie ja jeden przecież miewam podobne przemyślenia- kto nie zgodzi się z oczywistym faktem- człowiek gnębiony najczęściej gnębi?
Człowiek bity bije? Cały czas uczymy mechanizmu zemsty, choć przybiera on także wielce wyrafinowane formy. Takie wyrafinowanie prowadzi do tego, że zaczyna brakować więzień, a odbyty więźniów robią się coraz bardziej pojemne. Trzeba to jasno powiedzieć- nie tylko dosłownie.
Ludzie odbywający karę mają bowiem wszystko w dupie. Skoro dostali dożywocie, po co mają rozważać, wyciągać wnioski? I tak nie wyjdą już na wolność. W więzieniu nie ma porządnej edukacji, wśród ludzi zdegenerowanych jest tylko możliwość pogłębiania degeneracji. Moim zdaniem wieczne podawanie mydełka i ciągłe obserwacje przemocy tworzą stresy, manię i całą masę innych negatywnych skutków. Jeśli kara swoim cierpieniem ma pomóc więźniowi w dojściu do odpowiednich wniosków, z reguły oblewa test.
W wyciągnięciu wniosków dobre jest wyjście poza kręgi przestępcze, pokazanie możliwości, nauczenie tego, o co tak naprawdę w życiu chodzi. Jak piękne może być życie w zgodzie.
W tym ostatnim widzę sporo nowych inicjatyw ze strony polityków. To dobrze, że nawet w Polsce ludzie na wyższych szczeblach wpadli również na pomysł aresztu domowego. Najwidoczniej nie tylko ja i inni filozofowie martwią się o zło i to, skąd ono się bierze. Nic, tylko mieć nadzieję na dobre projekty ustaw.
Subskrybuj:
Posty (Atom)