środa, 30 grudnia 2009

Apel do Polaków i polskości

Chcecie zdjąć krzyże? Czy wyście ogłupieli do reszty? Czy wyście powariowali? Czy każdy, komu przyszedł do głowy tak szalony pomysł dostał doniczką w głowę?

Najwyraźniej tak. Przyłączam się więc do głosów licznych polskich duchownych, jak i również pana Terlikowskiego, w sprawie zostawienia krzyży w jakże świętym spokoju. Spokój jest jak sacrum i należałoby go pielęgnować.

Z oburzeniem przyglądałem się rozwojowi sprawy wniesionej przez niejaką Finkę zamieszkującą we Włoszech, która, zamiast cierpliwie znosić obecność krzyża w klasach szkoły, do której uczęszczają jej dzieci, wniosła sprawę do Trybunału w Strasburgu, a była to sprawa o zdjęcie krzyży w jej szkole.

Po pierwsze, nie wiem, dlaczego tej komunistce przeszkadza krzyż. Przecież to nie tylko symbol naszej religii katolickiej. Jest to również symbol anglikanizmu, protestantyzmu itd. a gdyby nie głupi upór Świadków Jehowy, uparcie trzymających się oryginalnego dekalogu, zapewne byłby również ich symbolem.

Po drugie, należy jak najszybciej stłamsić głosy sprzeciwu wobec krzyży podnoszone przez kryptokomunistów. Ci ludzie bowiem zaczynają od niewinnych kroków, ale już połączyli swoje siły z liberałami, gejami, Żydami i masonami, przy czym często osoby te zaliczają się do wszystkich tych nikczemnych grup jednocześnie. Podobno nawet geje, wbrew swojej dewiacji, zachęcani są do stosunków seksualnych z kobietami pochodzenia żydowskiego, by zasilać efektywnie szeregi tych grup w przyszłości. Największą sztuczką diabła było przekonanie ludzi, że go nie ma, a drugą sztuczką było rozgoszczenie się w zepsutych sercach wspomnianych wyżej grup- całe szczęście Kościół Katolicki, jedyna siła dobra we wszechświecie, umie wskazać wiernym Źródło Wszelkiego Zła.

Ostatnio do ataków na wszystko, co święte, dołączyło się też stowarzyszenie ateistów. Nie trudno stwierdzić, że Żydzi są obecni także w tej grupie. Ogólnie rzecz biorąc, jedynym celem tych wszystkich ludzi jest wyrugowanie boga z życia publicznego, a ostatecznie także prywatnego. Może sami nie są tego świadomi i zarzekają się, że chodzi im tylko o krzyże w instytucjach świeckich, ale szatan steruje nimi bardzo dobrze i wszyscy oni, jakby mimo woli, zrzeszają się wokół projektu zniszczenia Boga.

Nie można przecież pozwolić na to, by metoda invitro została zalegalizowana! Oni zaś dążą również do tego. Owszem, ludzie zepsuci, słudzy szatana, nie zważają na boskie prawo (dyktowane najwierniej przez nas), ale czy głosy takich grzeszników powinny być brane pod uwagę? Już raz politycy pod naciskiem tych wszechobecnych grup, zalegalizowali sprzedaż środków antykoncepcyjnych. Nie pozwólmy na takie rozpasanie się szatana! To my mamy misję głoszenia jedynej prawdy, i każdy, czy jakiś cholerny ateista, czy jakiś tam agnostyk, ma obowiązek nawrócić się i nie korzystać ze śmiertelnie grzesznych wynalazków.

Kryptokomuniści, którzy teraz domagają się zdjęcia krzyża w szkołach, chcą na nowo przywrócić porządek komunistyczny. A jak on wyglądał, wiadomo. Gdy pozwolimy im na to, natychmiast zaczną burzyć kościoły, podpalać krzyże i kapliczki na w pobliżu dróg, zrywać ludziom krzyżyki z szyj i dusić starsze panie ich chustami. Udają niewinnych i miłych, ale w zaciszu swoich domów uwalniają swoje szatańskie zapędy, zwabiając muszki owocówki wonią cytryn, tylko po to, by z premedytacją zabić je kapciami. Wejdźcie kiedyś do domu ateisto-żydo-masono-gejo-liberała, a uwierzycie- są tam całe cmentarze niewinnych zwierzątek- muszek owocówek.

Widać już efekty zrealizowanych celów szatana. Codziennie w jakimś domu nasienie nie łączy się z jajem. Codziennie ktoś kładzie obok siebie mąkę i jaja, a mąka wysypuje się, czyli psuje się naleśnik. Codziennie ktoś bierze ibuprom, codziennie ktoś korzysta z przeszczepów… a przepraszam, w tej akurat sprawie Bóg zmienił zdanie.

Wychowujemy pokolenia nowych hitlerowców, którzy tylko czekają na legalizację aborcji, po to, by z wielką, demoniczną radością, zabijać wszystkie płody, które pojawią się w łonach kobiet.

Teraz chcą tylko zdjąć krzyże. Tylko? To jeden z wielu kroków, a jak dobrze wiemy, pusta ściana to symbol bezbożnictwa. Podobnie, jak każdy przedmiot nie poświęcony przez kapłana skazany jest na zagładę. Teraz tylko krzyż jest naszą nadzieją. Jako symbol walki o wolność. Jako symbol odbierania wolności bezbożnikom. Jako symbol wyrugowania innych, zwodniczych religii i sekt. Jako symbol opiewanego przez nas sadomasochizmu. Oczywiście, Kościół także czynił błędy, ale w ostatecznym rozrachunku było to dobre, ponieważ dzięki nim przetrwał. Tak więc krzyż MA OBOWIĄZEK kojarzyć się jedynie pozytywnie! Nie pozwólmy na zdejmowanie krzyży w szkołach! Gdy on zniknie, zachowanie uczniów natychmiast się pogorszy, a póki wisi, wisi nam to, że innych… bolą krzyże.

Serca wam błogosławię

Abp. Juliusz Piec

niedziela, 27 grudnia 2009

Komentarze do "Debaty neutralnościowej"- część 3

Jeden z dyskutantów, jak sam przyznał, były ateista, bronił w imię „pluralizmu, wolności i tolerancji” wieszania krzyży w klasach, podkreślając, że składający petycję nie doceniają jego znaczenia.
Błagając również wolności dla katolików i manifestowania publicznie swoich poglądów.

Z osłupieniem wpatrywałem się w monitor i zastanawiałem się, czy ten człowiek sam wie, co mówi. Nikt nie zabrania katolikom manifestowania swojej wiary- czy to publicznie, czy prywatnie, o ile możliwa jest „prywatna MANIFESTACJA”. Po drugie, wolność nie należy się jedynie katolikom, ale również innym wyznaniom i osobom niewierzącym. Wolność jest- każdy może wierzyć w co chce i mówić o tym otwarcie- każdy może też robić to, co uważa za słuszne, o ile jego działania nie krzywdzą i nie dyskryminują innych. Wieszanie krzyży w klasach to symboliczna dyskryminacja osób nie-katolików- daje wolność katolikom, godząc jednak w wolność innych, więc nie jest już właściwie wolnością, a rozpuszczeniem i przyzwyczajeniem się do nadmiernych przywilejów.

Krzyż ma takie znaczenie, jakie mu się przypisuje- jest jednak przede wszystkim symbolem katolicyzmu. Taki, jaki wisi w klasach, jest symbolem tej religii, i nie żadnej innej- protestantyzmu, anglikanizmu, czy jakiegokolwiek innego wyznania. Wmawianie sobie innych interpretacji i konotacji innych, niż religijne, to właśnie nic więcej, jak oszukiwanie siebie i innych. To tak, jakby złodziej przekonywał, że jego kradzieże są czymś więcej, niż kradzieżami, bo dzięki nim wspomaga finansowo swoją rodzinę. Wielu ludzi ma sentyment do krzyża, ponieważ walcząc o wolność religijną, a właściwie obrządkowo-sentymentalną mieli go na uwadze. Ludzie nieprzekonani do religii, w tym katolickiej, widzą w nim jednak coś więcej- kojarzy on się z katolicyzmem, a katolicyzm oprócz kolęd, wigilii, zaadoptowanej pogańskiej choinki, pieśni, miłego papieża i niedzielnej atmosfery ma również mnóstwo ciemnych kart. Osobom niewierzącym krzyż bardzo często jest symbolem… katolicyzmu, co chyba nie jest dziwne, a ten to dla nich uosobienie dogmatyzmu. Ciemne karty Kościoła są też dziedzictwem historycznym, więc należy się trochę obiektywizmu. Krzyż tak naprawdę nie jest obojętny- tak samo, jak komuś może się kojarzyć dobrze, tak komuś ma prawo kojarzyć się źle. Istnieje prawo do manifestacji swoich skojarzeń i wszelkich poglądów, ale nie poprzez ostentacyjne wywieszanie w każdej klasie symbolu dominującej religii, czy innego systemu idei. Poza tym każdy wierzący może nosić na szyi swój symbol i dyskutować na tematy światopoglądowe oraz mieć swoje zdanie. To jest wolność. Nie liczy się to, ilu jest wyznawców tej, czy innej religii, albo ilu jest ateistów. Demokracja to władza ludu- jest to faktem, ale lud powinien się wzajemnie szanować. Mając to na uwadze, żadna część ludu nie powinna oczekiwać od warstwy rządzącej, by ta dawała przywileje im, odbierając je drugim. Politycy powinni reagować na wszelki rodzaj dyskryminacji, a poza tym dbać o to, co wspólne dla wszystkich, czyli np. dobry poziom życia obywatela. Religie zazwyczaj zakazują robienia czegoś, tak więc ustalając prawo do rzeczy zakazanych przez religię nie sposób naruszyć wolności ludzi wierzących- ponieważ nie zmusza się ich do korzystania np. z metody invitro, skoro wiara im zakazuje. Nie zauważam natomiast próby wprowadzenia wolności do zabójstw, albo kradzieży, ponieważ szeroko rozumiana uczciwość jest fundamentem dla wszystkich ludzi. Tylko religia może wymagać czegoś, co nie jest związane z moralnością, ale ustalone pod kątem dogmatów.

Jeśli wiara jest wystarczająco silna, a Pan Bóg jest wszędzie, również w sercach wierzących, niepotrzebne jest wywieszanie wszędzie symbolu ich religii. Niepotrzebne jest wprowadzanie np. zakazu sprzedaży prezerwatyw. To test wiary. Jeżeli jest mocna, mimo prawnych możliwości, oni nie zdobędą się na korzystanie z rzeczy zabronionych przez religię. Czyżby jednak krzyż był ostatnim bastionem katolicyzmu? Zdaje się, że tak. Statystyki wyraźnie pokazują, że większość Polaków godzi się wbrew naukom Kościoła na invitro, środki antykoncepcyjne itp. Tak, jak w czasach wynalezienia środków przeciwbólowych, nie zgadzano się z papieżem potępiającym je. Chrześcijańskie wartości- mieszanka miłosierdzia z wizją piekielną dla innowierców, niewskazanym myśleniem, gloryfikacją cierpienia i hamowaniem wszelkiego postępu- to zabójcza mieszanka, która staje się coraz mniej zabójcza, bo ludzie z reguły wyłuskują z chrześcijaństwa to, co dobre, a odrzucają wsteczną resztę. Wtedy co nam zostaje? Idee antyku, które z resztą Jezus przyjął, ale nieco zmodyfikował wymyślając ognie piekielne i wydłubywanie oczu. W takim razie, katolicy broniąc krzyża bronią pokazowości i swoich etykietek, bo tylko one im pozostały. Tak, czy siak, wraca do nas humanizm i otwarcie na to, co dla nas wszystkich wspólne- a tym elementem nie jest facet wiszący na dwóch belkach, który z rozkazu miłościwego stwórcy świata, koniecznie musiał być torturowany i zabity, a my mamy czuć się winni za wszystko, co Kościół uzna za grzech.

Komentarze do "Debaty neutralnościowej"- część 2

Państwo nie jest samodzielnym, autonomicznym bytem, który zawiesza w klasach krzyże, albo wymalowuje przystanki autobusowe. Państwo to szerokie pojęcie, ale nie sposób nie zauważyć, że lubimy mówić o nim jak o państwie PRAWA. Podstawą całego prawa w państwie jest natomiast konstytucja, która jasno stwierdza neutralność światopoglądową państwa. Bez sensu jest zatem spór o to, czy szkoła jest instytucją państwową, czy publiczną. Instytucje publiczne nie mogą funkcjonować w oderwaniu od państwowego prawa i jego fundamentu- konstytucji. Jeśli tak, sprawą oczywistą jest uznanie wieszania krzyża w każdej klasie za czyn niezgodny z konstytucją. Konotacje historyczne są często kwestią przypadku- każda religia ma symbol, który jest w stanie pomóc w braku strachu przed śmiercią w obliczu wojny. Każde państwo było w przeszłości terenem mieszkańców o bardzo jednolitych poglądach, więc jednoczenie się przy ich symbolu było zjawiskiem oczywistym. Problem tkwi w tym, że historii uczy się na lekcjach historii- w klasie historycznej wiesza się również obrazy postaci i symbole mające z nią związek. W zasadzie, każda klasa będąca pomieszczeniem, w którym uczy się konkretnego przedmiotu jest przestrzenią zawierającą określoną symbolikę.

Zapomina się również o tym, że historia tworzy się nadal dzięki nowym ustaleniom, takim, jak np. konstytucja i nowym wynalazkom, takim jak świeckość. Pluralizm, dzięki któremu można dziś podjąć debatę nie jest dziełem chrześcijaństwa, ale epoki Oświecenia. Czy jesteśmy więc gotowi, w ramach wdzięczności, wieszać w każdej klasie każdej szkoły obrazy myślicieli Oświecenia? Zaraz obok godła?
Nie sądzę. Czym jest zatem ostentacyjne wywieszanie krzyża w klasie? Jest zawieszaniem go przez ludzi wychowanych w określonej tradycji, będących na bakier z obiektywną wiedzą odnośnie chrześcijaństwa, ludzi myślących, że owo wyznanie ma więcej plusów, niż minusów. Zapał, którym kierują się osoby wieszające krzyże jest motywacją czysto religijną z nieudolną próbą racjonalizacji. Niemniej, ludzie mają prawo do wyznawania różnych religii i do nie wyznawania żadnej.

Istnieją również symbole ateizmu, których wieszanie w klasie z własnej inicjatywy jest bezsensowne. Bez sensu jest też wieszanie tam jakiegokolwiek innego symbolu konkretnej ideologii, religii, czy jednego założenia, bo ateizm nie jest spójnym systemem idei, ale pojedynczym założeniem, które może pociągać za sobą takie nurty, jak humanizm, ale po prostu nie musi. Jak słusznie zauważył jeden z dyskutantów, religii w Polsce jest ok. 200. W Polsce żyją też niewierzący. Jeśli zdarzy się, że dana szkoła będzie miejscem edukacji wyznawców wszystkich tych religii- czy mogą oni zapełnić ściany swoimi symbolami, tak, by zabrakło miejsca na tablicę? Przecież nie tylko ateiści są przeciwko wieszaniu symboli religijnych i niereligijnych w klasach- w tym gronie są także wierzący, ponieważ nie chodzi tu o batalię między wierzącymi a niewierzącymi, ale o neutralność światopoglądową. Ateizm ma swoje symbole i nie jest nim pusta ściana. Pusta ściana w piwnicy nie jest symbolem ateizmu, a przecież krzyż wywieszony w tym miejscu mógłby sprzyjać pomyślnemu kiszeniu się ogórków. Poruszamy się jedynie w oparach absurdu i nieżyciowych założeń, ponieważ chrześcijanin dobrze wie, że nikt nie jest na tyle szalony, żeby samemu zawieszać w klasie symbol związany z jego poglądami. Może tylko chrześcijan na to stać. Tym bardziej jest to mało prawdopodobne, by ktoś tak uczynił, skoro zaraz będą pytania: kto to zrobił? I okaże się, że to jeden zastraszony uczeń, jeden procent na sto, wyznający pedrifileterianizm.

To proste- demokracja jest władzą większości w tym sensie, że ona decyduje o wyborze rządu i prezydenta. Ci jednak ustalając konstytucję nie pytają się o zdanie ludu. Konstytucja stwierdza neutralność światopoglądową- trzeba ją egzekwować na wszystkich polach. Większość ludu nie może dyskryminować mniejszości w żaden sposób, również symboliczny. A krzyż w klasie mimo nagle wyciąganych zaszłości historycznych, ma konotacje przede wszystkim religijne, i wisi obok godła, lub nad drzwiami, nie zaś na szyjach wierzących. Państwo nie musi zabraniać czegoś kategorycznie i stanowczo. Wystarczy dobrze zinterpretować jasne zasady: nie ma dyskryminacji wtedy, gdy inni jej nie odczuwają, a ona nie stanie się czymś iluzorycznym tylko dlatego, że większość stwierdzi, iż mniejszość NIE POWINNA jej odczuwać. Jeśli koniecznie potrzebujesz krzyża w klasie, może zawieś go we wszystkich możliwych miejscach? Jak na razie, jest on tylko symbolem związanym z katolicyzmem i nie wpływa pozytywnie na zachowanie uczniów.

Komentarze do "Debaty neutralnościowej"- część 1

Po dłuższym czasie nieobecności pojawiam się znów i tym razem zamieszczam moje komentarze do "Debaty neutralnościowej", którą mamy okazję zobaczyć na Youtube.


Religie i inne totalitarne, dogmatyczne ideologie rozpasają się, gdy nie mają nad sobą bata w postaci braku monopolu naprawdę- bata ustalonego odgórnie. Tak samo było z katolicyzmem, który póki nie miał nad sobą tego bata, hulał i dokonywał przemocy, tępiąc konkurencyjne zabobony i racjonalistów. Zmiany przyniosło przede wszystkim Oświecenie, w wyniku czego wyrosło coś takiego, jak pluralizm. Dlatego dziś nikt nie zabije kogoś zdejmującego krzyż, choć obawiam się, że w średniowieczu byłoby to możliwe, gdyż możliwe były jeszcze bardziej makabryczne rzeczy. Mamy inną historię w Europie, inną gdzie indziej. Zmiany kulturowe nie dotykają zawsze całego globu i dlatego możemy mówić o cywilizacji europejskiej. Historia jest taka, że Kościołowi wolno było coraz mniej, ponieważ coraz więcej było wiedzy, chęci wolności, samodzielnego myślenia (być może piszę to nawet w dobrej kolejności przyczynowo-skutkowej), a więc generalnie coraz częściej rodziły się różne formy sprzeciwu wobec zatwardziałego dogmatyzmu; dzięki temu stawał się coraz mniej zatwardziały- a może nosił w sobie coraz mniej równie skostniałych dogmatów. Chrześcijaństwo zaadoptowało niektóre idee antyku, choć nawet zniekształciło je trochę. Nie trzeba było tych zniekształceń, by po stuleciach absurdu dokonać pewnych postępów w relacjach zmyślony bóg-człowiek. Wystarczyło kontynuować zalążki humanizmu w starożytności i podobny pułap mielibyśmy być może wcześniej- zamiast krucjat, czy Inkwizycji ciągnącej się od wieku dwunastego do osiemnastego. Koncepcja człowieka? Stanowisko to zostało dobrze wypracowane przez humanizm- wszelkie „zasługi” Kościoła miały miejsce dzięki naciskom sił opozycyjnych. To dzięki nim nie mamy już przemocy religijnej. Historia ta zupełnie nie dotyczy regionów takich, jak Irak- tam ludzie są właściwie na poziomie naszego europejskiego średniowiecza, przynajmniej jeśli chodzi o mentalność. Totalitaryzm świetnie sprzyja fundamentalizmom religijnym.

A dwa dni odpoczynku? Nie jest to przypadek, że mamy je właśnie w sobotę i niedzielę, ale dla trzeźwo myślącego człowieka jest przypadkiem, że tzw. autor natchniony właśnie te dni uznał za wolne od pracy. Przypadek ten przyjął się i stał się regułą opartą na tym przypadku. Dni wolne od pracy są potrzebne nie tylko ze względu na oddawanie czci bogu, ale także na ludzkie zdrowie. To, czy mają miejsce wtedy, czy kiedy indziej jest obojętne, ale skoro już są to sobota i niedziela, po co na siłę to zmieniać? Nie ma to znaczenia, ale po co? A może paradoksalnie jest to najlepsze rozwiązanie?

piątek, 13 listopada 2009

Dawkins i jego analogia

Richard Dawkins zwykł stosować pewną analogię między nauką, a religią i w ten sposób przedstawiać małą wiarygodność systemów religijnych.

W analogii tej chodziło o to, że tak, jak wiedza naukowa nie różni się w różnych rejonach świata- bo wszyscy mamy te same informacje, tak już religie bardzo się od siebie różnią.

Spotkałem się jednak z argumentem, iż nie można przyrównywać religii do nauki, ponieważ nauka przynosi nam wiedzę o świecie materialnym, natomiast religia to źródło wiary- wiary w rzeczy ponadmaterialne.

Jest to słuszne stwierdzenie, ale w żadnym punkcie nie jest sprzeczne z zaproponowaną przez Dawkinsa analogią. Dlaczego? Otóż wiara to ogólnie mówiąc, wiara w to, że coś jest prawdą. Prawdą stuprocentową może się zaś okazać wtedy, gdy da o sobie świadectwo. Gdy przedmiot wiary ukaże się, wiara okaże się już na bank słuszna i zostanie wiedzą.
Wiara więc oznacza pewną informację. Możemy wierzyć w informacje- w jakieś treści- wtedy, gdy nie są potwierdzone. Jeśli zapoznajemy się z taką treścią, że bóg jest wszechmocny i miłosierny, możemy uwierzyć w tą treść. Jest to informacja, która może okazać się prawdą. Jednak inne źródło (w domyśle, inna święta księga) może przekazać nam informację, że bóg nie jest jeden, ale jest ich kilku i żaden z nich nie jest wielce miłosierny, ani też wszechmocny, bo każdy z tych bogów ma różne kompetencje, a i każdy miewa swoje humory, więc tak samo, jak może być dobry, tak samo może być zły.

Która treść jest prawdą? Oczywiście nie wiadomo. Póki treści te są kwestią wiary, nikt nie udowodni jednoznacznie, czy którekolwiek jest prawdziwe. Interpretacja tych treści może być natomiast bardzo elastyczna. Każdy człowiek wierzący w jednego boga, którego atrybuty wymieniłem wyżej, tak zinterpretuje zdarzenia wokół niego, że zachowa swoją wiarę (choćby interpretacje były bardzo nieudolne, np. śmierć tego młodego mężczyzny w sile wieku, który dla wszystkich był dobry to niepojęty plan boży). Jednocześnie człowiek wierzący w kilku bogów może uczynić to samo ze swoją wiarą i wszystko będzie mu się zgadzało. Człowiek niewierzący w żadne z tych treści nie potrafi odróżnić wiarygodności jednej treści od drugiej, bo praktycznych różnic tutaj nie napotyka.
Tutaj pojawia się więc refleksja natury zdecydowanie logicznej- skoro o treściach wiary decydują czynniki historyczne, kulturowe i geograficzne, jak ma się do tego istnienie jakiejkolwiek siły wyższej? Dlaczego treści co do jego postaci różnią się od siebie? Dlaczego skutkują innymi działaniami wierzących? Dlaczego jego wole są różnie zapisane? Dlaczego potrzebne są inne rytuały itd.
To daje nam do myślenia, gdyż w przypadku, gdyby istniał jakikolwiek bóg, mógłby bez problemu dać wszystkim ludziom jedno świadectwo jego istnienia, w postaci jednej księgi.
To, że na temat boga powstało wiele treści sugeruje, że nie jest on realnym bytem, ale fikcyjnym bohaterem, na temat którego ludzie w różnych czasach i miejscach na Ziemi miewali różne wyobrażenia.

środa, 11 listopada 2009

Neutralność światopoglądowa państwa, solidarność...

Solidarność to piękny ideał, który chyba nigdy nie zostanie jednak ucieleśniony w zupełności. Przedsmak takiego „porządku” świata daje nam obraz współczesnej polityki w wielu krajach, w tym polskiej, która wciąż pielęgnuje podziały.

Nie trzeba nam jednak totalnej solidarności we wszystkich kwestiach, aby społeczeństwo funkcjonowało jako zdrowy organizm. Takie funkcjonowanie zapewnia nam m.in. idea państwa neutralnego światopoglądowo, do którego wizji przybliża się coraz to więcej krajów.
Jest oczywistym, że każdy człowiek ma prawo do własnych poglądów, do wyznawania tej, czy innej religii, albo też do nie wyznawania żadnej. Ludzie o określonych poglądach, religii, bądź poglądach wynikających z religii mają pełne prawo zrzeszać się we wspólnoty, które mają obowiązek funkcjonować na tych samych prawach, co wszystkie inne instytucje.

Wydaje się jasnym, iż jest to po prostu wyraz uczciwości i sprawiedliwości, którą powinno zapewnić państwo. A sprowadza się to tylko i aż do równości w świetle prawa.
Następną sprawą jest to, że religia niewątpliwie stanowi jeden z czynników dzielących społeczeństwa, a więc niesprzyjających solidarności. Jest to faktem, lecz nie wolno zmuszać ludzi do tego, aby porzucili swoją wiarę i nie praktykowali jej w żaden sposób. Każdy wierzący człowiek powinien mieć również prawo do tego, by manifestować swoją wiarę. Jest tylko jeden, ważny problem- sam także nie może narzucać swoich poglądów ludziom nie podzielającym jego wiary.
Nie powinien też obrażać osób o przeciwnych poglądach. Jeśli zaś będzie to robić, dowiedzie jedynie własnej ignorancji i arogancji, oraz świadectwa tego, jak wiara wpływa na jego postawę.

Jeszcze większym problemem jest natomiast stosunek ludzi władzy do projektu państwa neutralnego światopoglądowo. Wielu z nich zapomina chyba, że państwo to państwo- teren o swojej historii, który z racji świeżych i uniwersalnych wartości demokratycznych może być i jest domem dla ludzi
o różnych poglądach. Tym bardziej widoczne jest to w chwili, gdy należymy do Unii Europejskiej
i umożliwiony jest swobodny przepływ obywateli różnych krajów między państwami członkowskimi bez obowiązku posiadania paszportów. Tak więc, jak w obrębie państwa mogą funkcjonować różne wspólnoty, w tym religie, tak już całe państwo nie może być traktowane jak sekta, ponieważ jest zbiorowiskiem ludzi o rozmaitych zapatrywaniach. Dlatego właśnie bank, stołówka, klasa, sklep
czy parlament są instytucjami świeckimi, do których uczęszczają osoby o przeróżnych poglądach.
Nie ma również znaczenia fakt, iż wyznawcy danej religii wyraźnie liczebnie dominują nad innymi. Liczy się natomiast to, że instytucje świeckie są świeckie, bo ich potencjalnymi gośćmi są różni ludzie, tak więc tak, jak nie powinno być tam wywieszonego krzyża, tak nie wolno wieszać tam również gwiazdy Dawida, albo napisu „boga nie ma”.

Nie oszukujmy się także co do kulturowego i historycznego dziedzictwa Polski. Z całą pewnością wiara pomagała niejednemu patriocie w walce o niepodległość. Na pewno niejeden duchowny katolicki wsławił się u nas patriotyczną postawą. Ale wnioskowanie z tych faktów, że wszystkie te pozytywy wywodzą się z niewyraźnego symbolu krzyża i wszelkich dogmatów, jakie pociąga za sobą katolicyzm, jest olbrzymim nieporozumieniem. Chrześcijaństwo zakorzeniło się u nas, natomiast ludzie coraz częściej w dobie demokracji wyłuskują z niego rzeczy dobre i odrzucają to, co wsteczne. Czym będzie Europa bez krzyża? Zapytał się duchowny odprawiający mszę z okazji
Dnia Niepodległości. A czym jest właściwie krzyż? Jest symbolem cierpiętnictwa.
Jak w dobie europejskiego pokoju, kiedy wszyscy chcemy porozumieć się, a nie najeżdżać na siebie nawzajem, ma przydać nam się krzyż? Czy znów będziemy zmuszeni do umierania za nasz kraj tylko dlatego, ponieważ władcy innych krajów nie będą chcieli rozmawiać, a uciekną się do przemocy?
Nie zapowiada się na to, tak więc i krzyż pozostaje pustym symbolem w dobie rozwoju, tak, jak wiara staje się w zasadzie pustym frazesem.
Krzyże nie wiszą w polskich, świeckich instytucjach, by prezentować historię. Wiszą tam, ponieważ ludzie za to odpowiedzialni zapomnieli, że Polska nie jest sektą i obowiązują tu pewne zasady oparte na pluralizmie- a przynajmniej powinny obowiązywać. Nikt nie każe też wierzącym zdejmowania krzyży w ich domach, ani nikt nie niszczy Kościołów, bo to również jeden z filarów demokracji.
Wiadomo chyba, co tak bardzo gryzie Kościół- to dystrybucja prawdziwych, naukowych, socjologicznych i psychologicznych informacji. To mimo wszystko nacisk na tolerancję, na normalne, ludzkie moralne odruchy wyzbyte moralnego absolutyzmu. To właśnie cechuje demokrację. Jeśli państwo uwzględni poglądy ateistów, prezerwatywy będą sprzedawanie legalnie. Jeśli katolik, któremu papież zabrania używania kondomów nie zdecyduje się na kupno prezerwatywy, postąpi zgodnie z własną wiarą. Nikt przecież nie zmusza go do kupowania, mimo, że prawo to umożliwia, gdyż prawo jest dla wszystkich.

Podobnie z metodą invitro- całkowity zakaz byłby dobry dla katolików? A może jednak przyzwolenie na ten zabieg byłby próbą ich wiary? Ponieważ mimo, iż jest to możliwe, oni- katolicy, nie zdecydują się na stosowanie tej metody?

Cóż, z pewnością coś jest na rzeczy. Kościół nie wierzy w to, że ludzie, dla których najbardziej będą liczyć się realne życie i towarzyszące mu dylematy moralne związane jednak z cierpieniem bliźnich, bądź jego brakiem, nie będą zważali na dogmatyczne kazania Kościoła, w których czynniki wymienione wyżej pełnią raczej drugorzędną rolę, a pierwszoplanowa jest wola bliżej nieokreślonego boga.

Podobnie niewiarygodne jest, aby nie uwierzyli wiarygodnym źródłom informacji, które powiedzą, że zarodki są niszczone zazwyczaj często w samoistny, naturalny sposób; że kondom, jeśli nie pęknie,
nie przepuści wirusa HIV, że matka, której życie jest zagrożone może dokonać aborcji w stadiach, gdy embrion nie cierpi, gdyż nie może. Nie będzie to łatwe, ale trzeba będzie podjąć decyzję w miarę racjonalną i podyktowaną współczuciem, nie zaś snuciem rozważań o duszach.
Podsumowując, neutralność światopoglądowa powinna być próbą wiary katolików. W przeciwnym razie, im bardziej naciskają na to, by prawo reprezentowało tylko ich punkt widzenia, tym bardziej będzie widoczne, że ich wiara ma w istocie kruche podstawy.

sobota, 7 listopada 2009

Czy można być skrajnie racjonalnym?

Nie jestem fanatykiem. Nie jestem jak księża, tylko z drugiej strony barykady.
Słowo „barykada” może i pasuje, ale samo pojęcie skrajności obraża mnie.
Linia frontu nie przebiega między szalonym ateizmem, a równie szaloną religią.
To batalia racjonalizmu z zabobonem. Zabobon z samej swojej natury jest skrajny,
ponieważ nie jest oparty na dowodach, a pretenduje do miana prawdy.
Racjonalizm nie może być skrajny, ponieważ oznacza on tylko posługiwanie się rozsądkiem. Określenie „skrajny rozsądek” jest wewnętrzną sprzecznością.
Ze skrajną postawą mamy do czynienia zawsze wtedy, gdy zaczyna się przeinaczać rzeczywistość
lub ignorować ją na wzór swoich formułek nie uwzględniając kontekstu,
w którym ma się zamiar je stosować.

Z fanatyzmem, skrajnością, mamy więc do czynienia tylko wtedy,
gdy ktoś zawiesza zdrowy rozsądek- czyli gdy w grę wchodzi irracjonalny osąd.
Tak więc nie można być skrajnie racjonalnym człowiekiem, tak, jak nie można
być skrajnie punktualnym. Jeżeli ktoś uważa się za racjonalistę, ale popada w różne stereotypy,
tak naprawdę nie jest racjonalistą. Czy racjonalista piętnuje religię, krytykuje i wyśmiewa?
No cóż, oczywiście, że tak.

Już wyjaśniam dlaczego: religia to sprytny twór co do samej jego konstrukcji.
Cały jej rdzeń to wiara absolutnie we wszystko, co podyktują wyznawcom kapłani i święte księgi. Racjonalizm natomiast polega na intelektualnej uczciwości: przedstaw nam dowody,
a uznamy twoje twierdzenia jako prawdziwe. Ta uczciwość dotyczy także konsekwencji w poglądach
i ich podporze- wartości. Jeżeli główne wartości jakie sobie obierzemy to bóg i życie wieczne, konsekwentne i doceniane byłoby życie zgodne z wolą bożą, tak, by zasłużyć sobie na raj.
Jeśli więc papieże to pośrednicy boga, musimy ich słuchać, a nie spierać się z nimi,
czy to w kwestii dogmatów podyktowanych bezpośrednio przez boga,
czy w sprawie biblijnych interpretacji.
W świetle racjonalnych standardów intelektualnych konsekwentna postać religii
wypada więc dość blado, zważywszy na fakt,
że ludzka cywilizacja zdążyła już docenić wartości takie, jak krytycyzm, pluralizm,
życie w zgodzie, czy postęp naukowy. Nie ulega więc wątpliwości,
że religia w dyskursie społecznym stoi na przegranej pozycji.

Jej wyjściowe założenie jakim jest dogmat stanowi punkt wyjścia do jej porażki.
Dogmatyzm nie jest w stanie utrzymać się jako spójny model światopoglądowy.
Jak ma się bowiem sprawdzać w życiu zlepek zasad, wśród których znajdziemy
zarówno miłość do bliźniego, jak i nietolerancję homoseksualizmu?
Jak można traktować konsekwentnego wyznawcę, który przyrzeka, że chce tylko dobra,
ale uważa antykoncepcję za wielki występek, ponieważ bóg tego nie lubi?

Problem z religią to problem z dogmatem jako takim.
Racjonalista umie znaleźć w duchownym człowieka, którego polubi.
Umie znaleźć w świętych księgach i słowach papieży mądre cytaty godne uwagi.
Jednak ze względu na konsekwentny rozsądek nie jest w stanie dobrowolnie przyjąć do serca
całej masy dogmatów i z góry uznać je za słuszne- na tym właśnie polega jednak wyznawstwo.
Zauważmy, że konsekwentny racjonalizm nie jest źródłem totalnych generalizacji,
których obecność cechuje ludzi skrajnych. Racjonalista nie uzna, że wszyscy księża to pedofile-
ale stwierdzi, że celibat w zależności od indywidualnych cech może źle wpłynąć
na zdrowie duchownego. Racjonalista nie powie, że Biblia nie mówi o niczym dobrym,
ale stwierdzi, że jej boskie pochodzenie jest nader wątpliwe,
a ponadto inne jej fragmenty epatują brakiem odkrywczości, a nawet niemoralnością-
stwierdzi więc, że przyjęcie Biblii jako słowa bożego z góry często wywołuje spaczone
pojmowanie moralności. Powie też, że dogmat, czyli twierdzenie przyjęte tylko na wiarę
nie dotyczy jedynie istot niebieskich, ale także ucieleśnia się w realiach, co często skutkuje …irracjonalizmem.
Żaden racjonalista nie powie natomiast, że dzięki temu każdy wyznawca bez wyjątku
jest skłonny do zamachów. Jest jeden poważny problem-
gdy dowiadujemy się, że dany czyn jest potępiany przez wszystkich równo,
możemy się domyśleć, że ten problem moralny ma ścisły związek z czyimś cierpieniem.
Jedynie w świetle religii i jej doktryn za zło może być uznane coś,
co nie przynosi żadnej realnej krzywdy nikomu.

Traktujmy ludzi wierzących poważnie.
Gdy to robimy, dostrzegamy, że jeśli bóg byłby wszechmocny, miłosierny i przewidujący,
tak podyktowałby swoje słowa, że w każdej epoce ich literalny odczyt nie godziłby
w naszą wiedzę o świecie, ani w wyczucie moralne.
Nie dopuściłby do tego, aby na podstawie takiego odczytu miało miejsce tyle wojen
i to przez tyle stuleci. Nie do przyjęcia jest też myśl, że potrzebował on ok. 2000 lat,
by powstała teologia i tłumaczyła ludziom, że tu trzeba jakichś zawiłych interpretacji.
W końcu Biblia to z założenia księga pisana przez i dla prostaczków.

Co się jednak okazuje? Że zarówno odczyt dosłowny, jak i alegoryczny skutkuje absurdami. Podejdźmy do sprawy uczciwie i konsekwentnie- odczytując Biblię dosłownie
popadamy w tzw. Fanatyzm, tudzież fundamentalizm.
To słowa, które powstały po to, by ludzi konsekwentnych religijnie określić i kojarzyć negatywnie.
Ale mimo, że kojarzy się ich źle, bo robią i głoszą bzdury,
mają tą zaletę, że w standardach własnej religii są uczciwi, bo konsekwentni.
Wniosek jest oczywisty- w jakichkolwiek przekonaniach człowiek byłby konsekwentny,
oceni się go bardzo pozytywnie. Autentyczna konsekwencja religijna skazana jest
na wyrzucenie za margines. Cóż to jednak za wiara, wierzyć w nieomylnego boga,
ale czerpać z jego nauk wybiórczo?
Wybór BOGA jako wartości najwyższej implikuje bezwzględne wobec niego posłuszeństwo.
Z jednej więc strony widzimy, iż wiara wybiórcza nie ma sensu.
Sam przecież uważam, że Jezus powiedział mądrze stwierdzając,
że kto mieczem wojuje od miecza ginie, ale czy to powoduje,
że można mnie nazwać wierzącym chrześcijaninem?

Sprawa wygląda następująco- albo wybieramy racjonalizm i w nic nie wierzymy ślepo,
wybierając najlepsze kąski ze wszystkiego, również z systemów religijnych,
a odrzucając resztę, czyli stawiamy w centrum wartości takie,
jak samodzielność myślenia i jego niezależność od wyższych instancji,
albo wybierzemy religię lub inną totalitarną ideologię,
gdzie wszystkie fakty są już zasadniczo ustalone przez kogoś rzekomo nieomylnego,
więc nie pozostaje nic innego, jak bez dyskusji stosować się do jego nakazów.
Zapomnijmy w tym kontekście o pojęciu skrajności, bo ma się to nijak do omawianego tematu. Chodzi o to, że każdy człowiek dąży do tego, by wyklarować sobie spójny światopogląd,
którego wstępne wartości stymulują pomyślne życie,
co umożliwia jednocześnie na zmiany i konsekwencję w GENERALNYM światopoglądzie
bez samooszukiwania się. Widzimy, że racjonalizm z jego mechanizmem selekcji
spełnia takie wymagania. Będąc konsekwentnym w rozsądku nie da się zaszkodzić sobie i innym.
I na odwrót, religia z jej hamowaniem własnego pomyślunku sprzyja brakowi rozwoju,
a równocześnie jest pełna sprzeczności, co w przypadku konsekwentnego się jej trzymania
rodzi dysonans poznawczy. Oznacza to, że religia nie stanowi spójnego modelu światopoglądowego.

Konsekwencja nie jest niczym złym, póki nie trzymamy się swoich przekonań na siłę.
Racjonalizm zakłada możliwość zmiany poszczególnych poglądów w obliczu dowodów,
gdyż jest rzeczą rozsądną i konstruktywną tak czynić.
Trzymanie się na siłę danego przekonania można nazwać przeróżnie-
pielęgnacja mitów, zachowywanie stereotypu, respekt przed dogmatem.
Oznacza to jednak chwilowe zamknięcie na logikę nie w kwestii uczuć, a faktów.
Ludzie wykazują więc skrajność nie wtedy, gdy są krytyczni, racjonalni-
skrajność jest zawsze wynikiem działania czynnika irracjonalnego,
czemu sprzyja oślepienie prymatem władcy i niechęć do wzięcia na siebie odpowiedzialności
własnej analizy swojej postawy etyczno-moralnej.
Ludzie wierzący wybiórczo zachowują się bardziej jak racjonaliści,
choć ich samooszukiwanie się wpędza we frustracje; wiara nie lubi wybiórczości.
W tym problem, że życie polityczne i społeczne jest zbytnio opanowane przez religię,
bez względu na to, jak na jej postulaty zapatrują się sami wierzący.
Mało u nas miejsca dla odważnego indywidualizmu, który pokazałby Kościołowi gdzie jego miejsce.
W sytuacji, gdy kler próbuje narzucić swoje wymogi poprzez prawo wszystkim obywatelom
(np. w kwestii invitro), kierując się tym, że na jego liście figuruje 90% Polaków
pomoczonych wodą na etapie niemowlęctwa, trzeba poważnie angażować się w to,
by został zachowany pluralizm i co istotne także dla wahających się wierzących,
by dać pole do popisu dla normalnego sposobu pojmowania moralności
bez obarczania umysłu dogmatami. Kiedy religia ma u nas wciąż tak duże wpływy,
niczym skrajnym nie jest zaangażowanie w przywracanie równowagi.
Równowagą jest zostawienie wiary wierzącym i wyborów, które są zgodne z ich wiarą.
Inne osoby mają prawo do tego samego, bo niby przecież nie żyjemy w państwie wyznaniowym.
Gdy w mediach głównego nurtu mówi się o samych plusach religii, nie należy dziwić się kontrastowi, jaki dają osoby niereligijne. Krytyka, a nawet ironia
to dobra metoda w zdeprecjonowaniu mętnych, nieuzasadnionych poglądów,
które w Polsce aspirują do prawdy jedynej i niepodważalnej.
Ekonomiści nie kierują się w swoich obliczeniach horoskopami, ale gdyby zasięgali rady astrologów, podejrzewam, że zaangażowana postawa racjonalisty nie zasługiwałaby na miano skrajnej.
Skrajna jest sytuacja w Polsce i jedynym narzędziem do jej zmiany może być używanie rozsądku- polemika, a gdy trzeba, to i ironia.

Pamiętajmy, że cały czas robimy religii wiele ustępstw.
Dla przykładu, religia Islamu
nosi znamiona nietolerancji, poniżania kobiet i innych uwsteczniających postaw.
Z tego powodu często sama krytyka tej religii ze względu na owe cechy zostaje nazwana
objawem nietolerancji. Oczywistym jest chyba,
że powinniśmy mieć na uwadze naszą świecką i sprawdzoną wartość-
tolerancję, ale wystarczy użyć logiki,
aby zauważyć, iż nie da się jej przeciągnąć na absolutnie wszystkie sfery.
W pewnych przypadkach tolerancja zostaje po prostu źle zrozumiana
i staje się jej wypaczeniem. Nie ma mowy o tolerowaniu tego,
co samo w sobie zawiera wyraźnie negatywne cechy.
Jeśli ktoś praktykuje rytuał obdzierania żywcem ze skóry kobiet,
nie można stwierdzić, że powinniśmy być dla niego tolerancyjni.
Tolerancja jest jedną z wartości, obok niej stoją wszystkie tolerowalne postawy,
które mogą takie być, gdy spełniają kryteria braku krzywdy względem innych osób.
Problem w tym, że to, co zawiera się w religii dostaje niczym nieuzasadniony immunitet.
Oczywiście, nie chodzi o ludzi wierzących, ale o samą religię, która tak, czy inaczej wypacza,
bądź może wypaczać nasze spojrzenie na świat. Dlatego naigrywanie się z religii
i ich wad nie ma na celu poniżenia i zranienia osób wierzących.
Chodzi o pobudzenie myślenia. Może muzułmanin poczuje się zraniony,
gdy nazwie się go katem dla kobiet. Ale gdy faktycznie traktuje tak kobiety,
lepiej, żeby rana ta zastanowiła go, niż żeby miał bez żadnej krytyki
ze strony innych ludzi nadal źle traktować damy.

Podobnie jest z prawem do własnych poglądów.
Przecież ludzie świeccy nie zabijają wierzących. Racjonaliści polemizują.
Gdy nic to nie daje, wyśmiewają. Nadal jednak jest to czysta perswazja.
Każdy wierzący musi się zastanowić, czy chodzi tu o atak na jego osobę,
czy na to, co nazywa poglądami. Wiemy, że w dyskusji chodzi o ścieranie się argumentów.
Trudno zaś o nie, gdy dany pogląd nie wynika z obserwacji i refleksji,
ale z czystej wiary z paroma nieudolnymi próbami jej uzasadniania.
Gdy ludziom zaczyna brakować argumentów, lub zgoła nie mają ich wcale,
ratują się zdaniem „ja też mam prawo do własnych poglądów!”
Gdy ktoś stale powtarza tą formułkę, wątpliwe, by to, czego broni było poglądami.
Pogląd zazwyczaj implikuje argumenty, lub nawet te argumenty są jego podstawą.
Wątpię też, by przekonanie wsparte nie argumentami a wiarą nadawało się do dyskusji.
A jednak, mówienie o „prawie do własnych poglądów” wskazuje na to,
iż coś, co siedzi w głowie broniącego się jest nie poglądem umiejącym walczyć,
ale małym kundelkiem, który piszczy tylko przerażonym głosikiem, żeby nie robić mu krzywdy,
ale zostawić go w spokoju. On tylko od czasu do czasu kogoś chapnie,
a później będzie udawał, że jest niewinny.
Taka obrona jest nieprzekonywująca jeszcze z jednego powodu-
prawo do własnych poglądów to wytwór świeckiej demokracji.
Czy za czasów, kiedy to Kościół trzymał na wszystkim rękę,
ateista przed stosem mógł wykrzyczeć, że ma takie prawo? Ach, ta ironia losu…

Oczywiście, nie nastąpi nigdy konfiskacja Biblii i Koranu, czy zakaz prywatnej modlitwy.
Cały czas chodzi o polemikę, dzięki której będziemy mogli zgodzić się co do wartości,
które czynią nasze życie lepszym, a odrzucić archaizmy, które są obojętne,
a w innych okolicznościach wręcz groźne. Powinniśmy jednak wdrożyć inne zasady gry.
Ktoś, kto nie używa argumentów poza tym o prawie do własnych poglądów,
przegrywa walkowerem. Zostaje zdyskwalifikowany.
Taka formułka to sygnał, że coś nie tak dzieje się ze zdrowiem „poglądu”.
Równie dobrze dyskutant ów może stwierdzić, że ma jakiś pogląd, ale nie powie jaki.
Pogląd Kowalskiego? Obecny! Ale nie wiadomo, jak wygląda i dlaczego niby jest słuszny,
więc tym bardziej brak mu siły, by walczyć ścierając się z innymi poglądami.

Musimy ocenić naszą kondycję jako społeczeństwa.
Rozmaitość poglądów to określenie na wyrost. Poglądy panują oczywiście różne,
ale czy jest to mile widziane? Jakakolwiek rozmaitość to powód do tego, by wieść życie ciekawie,
ale czy w kwestii poglądów jest ona konieczna?

Nie, choć same dyskusje są stymulujące. Jednak celem dyskusji jest wyklarowanie się poglądów, szukanie elementów wspólnych. Nierzadko dochodzi do tego,
że człowiek zmienia swoje przekonania pod wpływem argumentów.
Gdy to robi, staje się bardziej racjonalny, bo zaczyna myśleć na dany temat
mając na uwadze konkretne fakty, których poznał większą ilość.
Pewna doza racjonalizmu pomogła mu także w samej decyzji zmiany poglądu,
bo czymś nieracjonalnym jest trzymanie się go na siłę mimo przesłanek,
czy dowodów przeczących. Miło jest patrzeć na rozmaitość gatunków roślin,
miło korzystać z różnych rozrywek, zwiedzać różne typy architektury.
Ale najmilej jest, gdy ludzie się zgadzają. Mimo wszystko.

Ludzie wierzący zmieniają się w racjonalistów najczęściej wtedy,
gdy zauważają, że ich wiara czyni spustoszenie w sprawach etyki.
Gdy zauważają wartościowość ludzi racjonalnych i wiarygodność świeckich wartości.
Gdy dostrzegają, że myśleniem można naprawdę sporo osiągnąć.
Nadal więc pozostaje polemika. Nie ma to sensu?
Kto wie, czasem udaje się przebić przez ścianę indoktrynacji.
Krytyka religii wynika przede wszystkim z tego, że postawy wierzących
bywają niemoralne z tego względu, że są uzasadniane wiarą.
To oczywiście nieważne, czy dobro wynika z wiary, czy z myślenia, lub wrażliwości.
Jednak gdy ktoś czyni zło z powodu wiary, ani myślenie, ani wrażliwość
nie mają zbyt wiele do gadania.
Dlaczego uważasz, że śmierć matki w zamian za życie dziecka jest najlepszym wyborem?
Bo tak wierzę i koniec.
Jak do tego doszedłeś?
Słuchając papieża, księdza.
Dlaczego słuchałeś?
Bo są najbliższymi pośrednikami boga.
Dlaczego tak twierdzisz?
Bo tak jest napisane w Biblii.
A kto podyktował Biblię?
Bóg.
Dlaczego tak sądzisz?
Bo tak jest napisane w Biblii.
Przecież to nonsens!
MAM PRAWO DO WŁASNYCH POGLĄDÓW!!!

Zabawa partnerami

Baw się nimi, tak jak oni bawią się Tobą? Albo inaczej- baw się nimi, bo ONE bawią się Tobą?
Pozwolę sobie zadać pytanie- a kto zaczął się bawić? Pytanie to równie istotne, jak bez odpowiedzi. Trzeba je sobie zadać, żeby stwierdzić, że pytanie to nie ma sensu jako postulat, więc tak samo, jak należy odrzucić to pytanie, tak trzeba też odrzucić chęć zemsty na całej płci.

Czy wszyscy faceci bawią się laskami? Nie. Czy wszystkie laski bawią się facetami? Nie. Obie postawy są zdegenerowane i świadczą o upośledzeniu emocjonalnym. Jeśli zostało się skrzywdzonym przez degenerata, czy ma sens wniosek, że teraz trzeba mścić się na całej płci męskiej i zachowywać się w ten sam upośledzony sposób?

A może obie płcie czują jakieś ciągotki do ciągłej zabawy uczuciami? Może taka chęć zemsty jest furtką do frajdy na którą ma się ochotę? Trzeba przecież przyznać, że taka zabawa z obu stron nie może skończyć się niczym innym, jak śmiercią ludzkiego gatunku. Teoretycznie, zakładając, że wszyscy mężczyźni i kobiety chcą się na sobie nawzajem mścić, wychodzi z tego taka sytuacja, że w danym związku nie ma się czym bawić. Partner bowiem nie ma uczuć, a jest nastawiony na zabawę uczuciami partnerki. Nie ma to jednak sensu, ponieważ partnerka ma takie samo nastawienie.
To oczywiście hipotetyczna i wręcz nierealna sytuacja, ale jeszcze bardziej podkreśla głupotę zdania „baw się nimi tak, jak one/oni bawią się Tobą”. Realia są wszak takie, że nie wszyscy mają tak złe intencje, zarówno wśród płci męskiej, jak i żeńskiej. Jeśli więc dziewczyna bądź facet chcę odgrywać się na przypadkowym partnerze z powodu swoich wcześniejszych uczuciowych porażek- może trafić na chłopaka, któremu ani w głowie oszukiwanie dziewczyny. Co wtedy?

Nawoływanie do bawienia się czyimś losem, uczuciami itd. jest niemoralną ofertą, ponieważ opiera się ona na generalizacji. Nigdy nie można uogólniać, gdyż w wyniku takich działań rodzą się mity i stereotypy, narodowościowe, zawodowe, a w tym przypadku dotyczące płci.
Jeśli ktoś jest zakłamany, nie sądźmy, że to norma i starajmy się nie uczyć się jej.

Wioskowy ateizm

Nie ma co usprawiedliwiać swojego tchórzostwa i konformizmu faktem, że mieszka się na wsi.

Ludzie mądrzy i głupi znajdą się w każdej miejscowości,
bez względu na jej wielkość i gęstość zaludnienia. W mniejszej miejscowości ludzie lepiej się znają,
ale czy to powoduje, że wszyscy muszą stać jednym murem w każdej sprawie?

Przecież dziś wieś nie jest odcięta od reszty świata i każdy ma dostęp do informacji z całego globu. Ludzie i na wsi są na bieżąco i są na czasie. Jeżeli znajdzie się w niej sporo ludzi myślących i zmieni
np. swoje zapatrywanie się na sprawy religii- dlaczego mają spotkać się z otwartym potępieniem,
jeśli wszyscy otwarcie się zadeklarują? Nawoływanie do takiej otwartej deklaracji jest właśnie
dobrym działaniem i chęć takiej deklaracji u każdego to przyczyna tego,
iż masa nie musi być szarą masą, czyli kompletnym monolitem. Może być to kolorowa masa,
dzięki czemu może być ciekawiej. To prawda, w pewnych środowiskach
wciąż żywe są mity z epoki brązu- że np. taki ateista to zły potwór.
Jednak gdyby na wsi otwarcie pokazało się chociaż kilkunastu potworów,
obcowanie z nimi mogłoby obalić stereotypy na ten temat.

Megapost dla wytrwałych- komplilacja dygresji na temat zła

Niektórzy ludzie tak mocno boją się samego pojęcia zła, że demonizują je jeszcze bardziej, niż ma to miejsce przy okazji personifikowania go w różnego rodzaju demony.
Demonizacja ta ujawnia się poprzez ciągłe podkreślanie, że nie należy operować takimi zwrotami, jak „mniejsze zło”, czy „większe zło”, ponieważ, jak argumentują nasi demonolodzy, zło i tak pozostaje złem, więc niepotrzebnie przypisujemy mu stopnie.
Okazuje się jednak, że zarówno prąd stały, siła wiatru, ciśnienie, jak i zło dają się obliczyć w pewnym natężeniu. Rzecz jasna, w przypadku zła nie dysponujemy odpowiednimi jednostkami, które mogłyby z precyzją określić jego stopień. Nie ulega natomiast wątpliwości, że i bez znajomości skali Richtera wiemy, iż kiedy Ziemia ledwo drga, trzęsienie to jest bezpieczniejsze i ogólnie rzecz biorąc- łagodne; kiedy zaś półki, łóżka i inne meble zaczynają żyć własnym życiem, możemy przypuszczać, iż mamy do czynienia z czymś poważniejszym.
Pewne rzeczy umiemy więc wyczuć intencjonalnie, bądź intuicyjnie. W kwestii zła takie podejście jest wręcz nieprzecenione. Czym innym bowiem, jak nie intuicją posługujemy się, kiedy zajmujemy się w ogóle zagadnieniem zła i dobra? Oczywiście, w pewnych przypadkach przydaje się również odrobina logicznego pomyślunku, gdyż dogmaty religijne panujące od lat chyba wykrzywiły naszą intuicję, uwrażliwiając nas na tzw. zło, które w istocie jest co najwyżej obojętne.
Przejdźmy zatem do skali zła. Kiedy możemy powiedzieć, że zło jest mniejsze, lub większe?
Aby to ustalić, musimy najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie: co najczęściej towarzyszy złu? Odpowiedź jest prosta: tym nieodłącznym elementem jest cierpienie. Możemy także powiedzieć, choć jest to dyskusyjne, że cierpienie samo w sobie jest złem; nie jest ono bowiem mile widziane, gdyż to skutek uboczny naszej niedoskonałej natury. Kiedy spotykają nas cierpienia ze strony przyrody, oznacza to, że nie umiemy im zapobiegać, więc wynika to z niepełnej, ergo niedoskonałej wiedzy.
Jeśli dotyka nas cierpienie, ponieważ dana osoba zadaje nam jakąś krzywdę, ma to różne przyczyny- lecz każda naumyślnie zadawana krzywda jest moim zdaniem wyrazem degeneracji. A więc znów niedoskonałość psuje nam szyki.
Co do tego możemy się z pewnością zgodzić- żaden z ludzi nie lubi cierpieć. Ludzie zdrowi nie życzą cierpień innym ludziom, a jeśli tak robią, jest to zawsze wynik jakiejś określonej degeneracji, wśród których najgroźniejszą jest psychopatia. Gdy unikamy zadawania komuś krzywdy (na różne sposoby), nie chcemy, aby cierpiał. Sami także wywijamy się spod cierpienia, a najlepiej robić to tak, by nasza przyjemność nie zaistniała kosztem cierpienia drugiej osoby.
Zgoda, mamy więc kryterium- ilość cierpienia. Dlaczego tak często ludzie odważą się w złości uderzyć kogoś w twarz, ale mają opory przed użyciem noża, lub inną formą zabójstwa? Dlaczego człowiek bardziej jest skłonny zawędzić wafelek ze sklepu, niż samochód z parkingu, w którym zostały kluczyki? Do ludzi „złych” przejdziemy później- ale to właśnie oni są argumentem ludzi broniących pesymizmu co do natury ludzkiej. Odpowiedź na dwa powyższe pytania z ich strony jest jedna:
ludzie mają przed tym opory, ponieważ boją się kary. Zakładamy w takim razie, że większość ludzi jest po prostu doszczętnie zepsuta. Tymczasem sam sądzę, że generalnie przeważają ludzie o rozwiniętej empatii, i dla tych barierą przed podobnymi czynami nie jest strach, ale właśnie owo współczucie.
Zgoda, może uderzyłem kogoś, ale nie pobiłem. Pobiłem kogoś, ale nie zabiłem. Ukradłem wafelka, a nie samochód, czy sprzęt AGD. Czy wszystkie te czyny są równym złem? Gdyby tak było, również kary ustalane sądownie nie różniłyby się od siebie. Tymczasem człowiek wie, że zlinczowany facet będzie cierpiał bardziej, niż facet, który dostał raz z otwartej dłoni. Człowiek będzie bardziej cierpiał, gdy ukradnie mu się dorobek całego życia na który tak systematycznie pracował, niż z tego powodu, że stracił coś, na co wydał kilka złotych.
Mamy świadomość, co powoduje mniejsze i większe cierpienie i dlatego częściej wybieramy mniejsze zło, czyli zło, które wywołuje najmniejszy stopień cierpienia. Jest to przecież takie proste.
Nie jest właściwym argument, że ktoś, kto zwędził cukierka z babcinej szafy ma skłonności do kariery notorycznego złodzieja. Rzecz jasna nie powinno się chwalić malca za podobną kradzież, nawet zganić, ale nie wmawiać mu właśnie takich głupot i jeszcze może przy nim wrzeszczeć, że wyrośnie na złodzieja. Na każdym etapie życia ludzie obserwują i wiedzą, co przynosi większe, a co mniejsze cierpienie. Dlatego widzimy, że kradzież wafelka jest czymś „nie w porządku”, ale kradzież samochodu to już podłość. Nikt nie wpada w przyzwyczajenie kradzenia, doskonaląc się w swoim fachu. Nie chodzi tu o samą czynność zawłaszczania sobie czegoś bez czyjejś wiedzy i zgody, ale o to, czy to robiąc poważnie komuś szkodzimy. Ostatecznie- nawet kradzież wafelka nie jest niczym dobrym- jest małym złem, które zasługuje na małą karę. Należy takie zachowania hamować, by człowiek nie posuwał się do zadawania coraz większych cierpień. Niewątpliwie takie ryzyko bowiem istnieje. Niemniej, chodzi po prostu o to, że zło jest złem, choć liczy się także to, czy jest mniejsze, czy większe.
Wielu czytelników może odebrać ten artykuł jako akt nieżyciowości i ignorancji, kwitując go słowami: „życie jest o wiele bardziej złożone, a ty chcesz cały problem moralności sprowadzić do cierpienia!” Cóż, samo życie jest złożone- nasze relacje też. Ale nasze potrzeby? Są różne, ale żeby znowu złożone? Wśród potrzeb natomiast lokuje się również potrzeba szczęścia, któremu cierpienie przeczy. W istocie więc, mimo złożoności i mnogości problemów życia codziennego, każdy problem rozbija się i tak o cierpienie. Każdy problem rozwiązany pozytywnie oznacza zaś minimalizację cierpienia.
Miało być o złych ludziach. Czy tacy istnieją? Cóż, jeżeli skazujemy ich na bycie złymi, jest to niesprawiedliwe. W ten sposób pojęci źli ludzie po prostu nie istnieją. Różnego rodzaju niemoralność objawia się poprzez czyny, ale jej przyczyna tkwi w głowie. Złe wychowanie, jego brak? Drobne wady genetyczne? Powodów może być wiele. Jeśli jednak zakładamy, że każdy człowiek ma równe szanse na bycie dobrym człowiekiem, a jednocześnie uznajemy, że przyczyny niemoralności możemy wyjaśniać tylko w kategoriach naturalnych- to jako społeczeństwo mamy duże szanse na to, że w końcu rozprawimy się ze złem w szerokim spektrum. Jeżeli zaś założymy, że istnieją jakieś głębsze przyczyny zła, na które nie możemy mieć wpływu, np. szatan, tym gorzej dla nas. W ten sposób tylko zniechęcimy się do jakichkolwiek rozważań i działań w kierunku redukcji cierpienia we wszystkich aspektach życia, które to cierpienie wciąż i wszędzie odciska swoje piętno.
Jestem głęboko przekonany, że podłość człowieka- naumyślne szkodzenie innym, to pewnego rodzaju degeneracja, która nie ma powodów nadnaturalnych. Liczę też na to, że w miarę, im wiedza z różnych dziedzin będzie się coraz bardziej rozwijać, tym szybciej ludzkość pożegna się w końcu z zepsuciem.
Jeśli istnieje bowiem nadnaturalna przyczyna zła, która gdy wystarczająco silnie wpłynie na człowieka, to pozostanie on zły- to z pewnością ludzie dobrzy dostali od nadnaturalnego boga lepsze predyspozycje ku byciu dobrym. Jeśli uznamy zaś, że zło i dobro to wyłącznie nasz, ludzki produkt i nasz kolektywny interes- to przyznamy ludziom równość pod względem tych „predyspozycji”, lub ewentualnie, będziemy mogli ingerować w mechanizmy, które sprzyjają ich pogorszeniu.
Diabły i inne tego typu gobliny stanowią jedynie zbędny balast; mogą także służyć za usprawiedliwienie naszych złych działań, podczas gdy tak naprawdę tylko my jesteśmy za nie odpowiedzialni.
Chciałbym przy okazji wtrącić tu jeszcze jeden, związany z poprzednim wywodem wątek- usłyszałem w ostatnim wydaniu Faktów, że wg prawa jedynie osoba nieskazitelna moralnie może pełnić urząd szefa CBA. Mam nadzieję, że sejm nie przeprowadza w tym celu beatyfikacji, choć owa nieskazitelność moralna do złudzenia przypomina mi pewne złudzenie świętości. Czy to taka jej świecka odmiana? Nie mam pojęcia, ale żadna taka nieskazitelność nie ma miejsca w realnym świecie, a jeśliby nawet miała miejsce, nie mogłaby zostać zweryfikowana. Sam mimo starań, by nie przysparzać bliźnim cierpienia, wywołuję je. Nie naumyślnie, ale często sama prawda, którą tai się np. przed kimś bliskim, może po wyjściu na jaw poważnie go zranić, lub dotknąć w inny negatywny sposób. Trzeba jednak przyznać, że pewni ludzie mają odchylenia od normy i podświadomie chcą być chyba krzywdzone. To dewiacja, która każe im prowokować sytuacje zwiastujące cierpienie.
Wszyscy też mamy w naturze chęć jakiejś dominacji. Problem w tym, że nie umiemy sobie z tą chęcią radzić. Byłoby wskazane zapanować nad swoimi zachciankami na rzecz zachcianki długofalowej i perspektywicznej, np. w imię życia na poziomie w przyszłości zrezygnować z wagarów.
Jest dobre panowanie nad swoim własnym życiem, aby wiodło się ono pomyślnie. Gdy to się nie udaje, ludzie są skorzy do tego, aby panować nad innymi ludźmi. Sam mam na swój sposób podobną chęć, choć wybrałem jej najmniej inwazyjną postać- panowanie nad dogmatem i paradowanie ze świecką etyką. Z tego jednak widzę niemal same korzyści, nie licząc widoku bezrobotnych księży.
Tak, czy inaczej, nieskazitelny nie jestem i nikt być nie może. Zapis w prawie, który mówi o nieskazitelności moralnej został chyba żywcem wzięty z jakiegoś dzieła teologicznego. Obawiam się, że przy nierealnych wymaganiach prawnych Polska ma generalnie przechlapane.
Skoro już omawialiśmy zło, jego skalę, naturę zła oraz nieskazitelność, powinniśmy także dotknąć zagadnienia kary. To tylko moja osobista refleksja, lecz myśląc nad karą, utożsamiłem ją z formą zemsty. To prawda, nie panuje u nas zasada „ząb za ząb”, ale widzimy jej lustrzane odbicie w sądownictwie. Im większe zło wyrządzone przez jakiegoś osobnika, a więc czym większe cierpienie- tym surowsza jest kara dla niego, a jej surowość da się przeliczyć na ilość cierpienia winnego.
Czy nie na tym to polega? Zadawałeś cierpienie, więc teraz Ty będziesz cierpiał.
Może w pewnych przypadkach cierpienie uszlachetnia, choć jest to chyba słowo na wyrost;
prędzej powiedziałbym, że cierpienie przede wszystkim uodparnia, a jest to przydatne dopóki,
dopóty w świecie wciąż będzie wystarczająco dużo niedoskonałości i jej rezultatu- kolejnych cierpień.
Czy chodzi nam o taki mechanizm błędnego koła? Nie ja jeden przecież miewam podobne przemyślenia- kto nie zgodzi się z oczywistym faktem- człowiek gnębiony najczęściej gnębi?
Człowiek bity bije? Cały czas uczymy mechanizmu zemsty, choć przybiera on także wielce wyrafinowane formy. Takie wyrafinowanie prowadzi do tego, że zaczyna brakować więzień, a odbyty więźniów robią się coraz bardziej pojemne. Trzeba to jasno powiedzieć- nie tylko dosłownie.
Ludzie odbywający karę mają bowiem wszystko w dupie. Skoro dostali dożywocie, po co mają rozważać, wyciągać wnioski? I tak nie wyjdą już na wolność. W więzieniu nie ma porządnej edukacji, wśród ludzi zdegenerowanych jest tylko możliwość pogłębiania degeneracji. Moim zdaniem wieczne podawanie mydełka i ciągłe obserwacje przemocy tworzą stresy, manię i całą masę innych negatywnych skutków. Jeśli kara swoim cierpieniem ma pomóc więźniowi w dojściu do odpowiednich wniosków, z reguły oblewa test.
W wyciągnięciu wniosków dobre jest wyjście poza kręgi przestępcze, pokazanie możliwości, nauczenie tego, o co tak naprawdę w życiu chodzi. Jak piękne może być życie w zgodzie.
W tym ostatnim widzę sporo nowych inicjatyw ze strony polityków. To dobrze, że nawet w Polsce ludzie na wyższych szczeblach wpadli również na pomysł aresztu domowego. Najwidoczniej nie tylko ja i inni filozofowie martwią się o zło i to, skąd ono się bierze. Nic, tylko mieć nadzieję na dobre projekty ustaw.

Dawanie i branie- co jest większym szczęściem?

Oglądając ostatnio program „Między Ziemią, a niebem”, coś mnie zastanowiło- jeden z gości powiedział, że szczęściem nie jest brać, czy mieć jakieś dobra, ale szczęściem jest je podarowywać, dzielić się nimi. Dla mnie natomiast jedno i drugie przynosi szczęście.

Po pierwsze, człowiek lubi otaczać się dobrami. Nie tylko tymi niezbędnymi do przetrwania, bo gdyby tak było, nadal żylibyśmy w jaskiniach. Skoro to lubi, to znaczy, że przynosi mu to szczęście. Ktoś może od razu sprostować: „ale czy to daje pełnię szczęścia?” To dobre pytanie, bo odpowiedź skłania do myślenia: „a czy ktokolwiek odczuwa pełnię?” Rzadko spotykałem się ze zwierzeniami, że ktoś naprawdę czuł się w pełni szczęśliwie. Nic nie trwa wiecznie, szczęście również. Ale czy skoro nic nie trwa wiecznie- czy powinniśmy wyzuć się z potrzeb i czasem nawet, kaprysów? Nie, bo skoro nic nie trwa, lepiej je spełniać, bo i tak nie mamy alternatywy. Oczywiście, nie za wszelką cenę.

Ale gdyby się nad tym zastanowić- dlaczego szczęście przynosi nam także dzielenie się z innymi? Gdyby dla ludzi szczęściem nie było posiadanie dóbr, nie byłoby nim także dzielenie się nimi. Odczuwamy szczęście dlatego, ponieważ wiemy, że druga osoba też je odczuwa. I to jeszcze dzięki nam. Współdzielimy szczęście. Bez sensu jest pytanie się, czy jest to już pełnia szczęścia. Dla każdego będzie to kwestia w dużej mierze indywidualna.

Przeżyłeś to i tamto. A teraz pojawia się pytanie, czy czujesz pełnię szczęścia. Być może wkrótce pojawią się nowe potrzeby, ale na razie ich nie odczuwasz. Być może pojawią się problemy i to wynikające z tych okoliczności, z powodu których czujesz się szczęśliwie. Zatem pytanie o pełnię szczęścia jest bezsensowne i destruktywne. Wiemy, co szczęście przynosi i powinniśmy użyć wszystkich środków, by być szczęśliwym jak najdłużej i aby osoby żyjące w naszym otoczeniu również były szczęśliwe. Zawsze i tak mogą pojawić się okoliczności, które to szczęście zminimalizują, bądź co gorsza, zlikwidują.

Szczęście nie jest czymś, co da się policzyć, ale nie jest też niczym wiecznym. Założenie pełni szczęścia zakłada natomiast również jego pełną stałość i trwałość, co jest absurdalnym i nieżyciowym założeniem. Nawet bowiem jeśli ktoś czuje pełnię szczęścia, trwa to dany okres czasu. To dlatego, ponieważ życie zmienia się i nasze potrzeby również. Skoro tak, szczęście, lub przynajmniej zadowolenie może przynieść nam umiejętność dopasowania się do nowych sytuacji, tak, aby nie odczuwać za każdym razem rozczarowania, że idylla się skończyła. Grunt, żebyśmy nie przesądzili o zachciankach jako o priorytecie, ale to nasza wola. Człowiek popada w różne obsesje i w każdej obsesji może nie zauważać bliźnich, być jakoby ślepym na ich problemy. Mniejsza z odchyłami.

Podsumowując, co z tym dzieleniem się i posiadaniem? Może możemy stwierdzić, co jest dla nas większym szczęściem? Nie, po prostu nie oszukujmy się- na szczęście tak naprawdę składają się różnego rodzaju przyjemności. Tak, każdego rodzaju. Szczęście człowiek odczuwa w momencie, kiedy zatrzymując się w jakiejś chwili wśród dnia codziennego zastanawia się i stwierdza, że obecnie wszystko jest zupełnie tak, jak trzeba i niczego się nie boi. Żeby doprowadzić swoje życie do takiego stanu trzeba wielu starań, które zaowocują różnego rodzaju przyjemnościami. Przyjemności z poczucia bezpieczeństwa, przyjemności z zadowolenia z dzieci, przyjemności z relacji z ludźmi, związku z partnerem bądź partnerką, z pracy, z perspektywy, z pieniędzy, zdrowia, z tego, że się bierze i daje ludziom, a ci mogą się odwdzięczyć, choć naprawdę wystarczy miły gest i wyraz twarzy.

To są różnego rodzaju przyjemności, których nie miesza się ze sobą, żeby stwierdzić, która to przyjemność jest większa. Każda z nich musi być wystarczająco duża, żeby można było ją nazwać przyjemnością. Każda z nich musi być odpowiednio spełniona, aby człowiek, który dysponuje różnymi częściami mózgu, różnymi potrzebami i relacjami, mógł to wszystko ogarnąć, uporządkować w głowie i stwierdzić, że czuje się szczęśliwy. Nie da się stwierdzić, aby to zobrazować, czy większą przyjemnością jest seks z małżonką, czy uśmiech dziecka. To dlatego, ponieważ są to różnego rodzaju przyjemności. Dobrą analogią są różne gatunki filmowe, choć porównań można stworzyć mnóstwo. Mamy otóż wieczór filmowy, na początku oglądasz z kumplami komedię, a później film akcji. Komedia okazała się świetna, film akcji również. Ale czy jesteś w stanie ocenić, który film jest lepszy? Oczywiście, że nie. Każdy był dobry w swojej formie. Każdy bowiem spełniał doskonale swoje kryteria. Dzięki temu uznajecie z kumplami wieczór filmowy za udany.

Ale jeśli komedia nie spełni swoich kryteriów; będzie słaba, choć drugi film swoje spełni, nie będziecie zadowoleni tak bardzo. Oczywiście wyodrębnicie pozytywy, powiecie na koniec że i tak było fajnie, przynajmniej z powodu tego jednego filmu i na tym koniec. Na pewno jednak czulibyście się lepiej, gdyby oba filmy spodobały wam się tak samo.

Wpadłem chyba w manię analogii, bo mam kolejną: obiad. Nie możesz określić, czy lepsze są ziemniaki od kotleta, albo od sałatki, albo też sałatka od ziemniaków. Można zastosować tu kilka kombinacji. Nawet jeżeli wszystko będzie Ci smakować, nie będziesz mógł powiedzieć, że kotlet był lepszy od ziemniaków. To bowiem zupełnie inne składniki, których się nie porównuje, choć konsumowane równocześnie przynoszą dużą przyjemność. Każda z tych przyjemności to inny rodzaj, ale składa się na przyjemność większą. Jeżeli zaś któryś ze składników nie urzeknie tak bardzo, jak pozostałe, nie będziesz tak bardzo zadowolony.

No i pointa, bo cały czas zmierzam przecież do tego, czy dawanie i branie można porównywać pod względem szczęścia, jakie niosą. Nie. Po pierwsze, nie niosą one szczęścia. Precyzujmy pojęcia, gdy chcemy rozmawiać poważnie o problemach moralnych. Jedno i drugie niesie ze sobą przyjemność, ale są to przyjemności różnego rodzaju, których odpowiednie spełnienie składa się na coś większego- na szczęście. W pierwszych akapitach używałem określenia „szczęście”, również wtedy, gdy miałem na myśli przyjemność, ale była to tylko figura retoryczna. Była niezbędna, aby przejść w miarę płynnie ze światopoglądu teistycznego, którego próbkę zaprezentował nam nasz gość niedzielny, do światopoglądu racjonalistycznego, odciążając się stopniowo ze wszystkich absurdalnych komplikacji, jakie niesie ze sobą ten pierwszy.

Odwrócony darwinizm- przetrwają najgłupsi?

Odnośnie teorii ewolucji narosło już sporo wątpliwości, których genezą jest przede wszystkim
brak wiedzy, lub tymczasowy brak konkretnych dowodów kopalnych. Z wątpliwości tych tworzy
się zarzuty, a czynią tak kreacjoniści i zwolennicy tzw. Inteligentnego projektu, czyli kreacjonizmu w przebraniu.

Wśród ludzi nie będących specjalistami w żadnej z naukowych dziedzin rodzą się jednak wątpliwości, które mają swoje źródło raczej w braku logiki.
Teoria ewolucji mówi nam bowiem, iż przetrwanie to domena osobników najsprawniejszych,
lub najinteligentniejszych, tak więc jak możemy poradzić sobie z faktem, że ludzkość ma się dobrze, mimo, że w naszym gronie zasiadają zarówno osobniki mądre i umięśnione, jak i chudzielcy, grubasy oraz głupcy?

Wróćmy może do prehistorii- naszym atrybutem głównym nie były kły, pazury, czy nogi, ale mózg. Tym lepiej można było poradzić sobie w okrutnej przyrodzie, im lepsze miało się pomysły,
a kilka mózgów jest lepsze, niż mózg jeden.

W ten oto sposób z prymitywnych stad powstawało stopniowo społeczeństwo. Nie wszyscy
byli super-inteligentni, więc grupa potrzebowała jednego, lub kilku przywódców. W świetle ewolucji niewykluczone też, że z początku przywódcy nie różnili się specjalnie inteligencją od innych,
ale wskutek rzekomych cudów z ich udziałem uznawano ich za swego rodzaju przewodników
bożych- sami byli jednocześnie władcami i szamanami. Sama władza zmuszała ich do rozwinięcia swojego umysłu, co bardziej obce było reszcie. Dziś dla przykładu nie tylko władza implikuje taki progres, ponieważ żyjemy w świecie informacji. W prehistorii jednak tym bardziej było zauważalne, że w głównej mierze pomysły kilku przywódców do których stosowała się reszta, ułatwiły przetrwanie innym, niekoniecznie mądrym.

Dziś człowiek bez żadnego wykształcenia i na dodatek głupi może wsiąść do efektu wiedzy mądrzejszych osób- np. samochodu. Dzięki własnej głupocie może wylądować tym autem w rowie, ale nie jest to przeszkodą w przetrwaniu jego genów, gdyż najczęściej już przed wypadkiem zdążył znaleźć sobie równie głupią samicę i rozmnożyć się. W jaki sposób ten debil mógł znaleźć samicę?
Np. obnosząc się z ładną gębą, wyrzeźbioną klatą oraz wcześniej wspomnianym BMW, które to gadżety są w stanie odwrócić uwagę samicy od jego głupoty.
Oczywiście przypadki są różne- czasem pozory przecież mylą, choć jeżeli samica jest durną Barbie, debilizm partnera nie będzie dla niej przeszkodą.
Sytuacje jednak są naprawdę złożone- czasem facet nie wygląda na bóstwo, ale urzeknie
swoją osobowością. Tak samo może być z kobietą. Nie ulega natomiast wątpliwości, że tego typu atrybuty mogą być dostrzeżone i docenione przez partnera, który sam nie ma w głowie siana.
Złożoność okoliczności stworzyła dla tego zjawiska hasło, które brzmi:
„każda potwora znajdzie swojego amatora”.

Każdy zaś amator, głupi, czy mądry, jeśli nie jest psycholem, nie pożera innych ludzi i nie zabija ich,
a już na pewno nie bez powodu. Nie ma takiej potrzeby, ponieważ zabijamy w celu przetrwania osobników innych gatunków. Każdy również mniej, lub bardziej korzysta z osiągnięć techniki
i medycyny, które chronią go przed podobnymi zagrożeniami z zewnątrz i ze strony innych gatunków.
Dlatego właśnie ludzkość ma się dobrze i nie zapowiada się nawet na to, by zniszczyła się własną głupotą. Zawsze będą obecni żołnierze Allacha, ale i żołnierze wiedzy. Długo jeszcze będziemy
więc obserwować cherlawych i umięśnionych, chudych i grubych, głupich i mądrych, chorych
i zdrowych, nieuczciwych i uczciwych.

I chyba dobrze, bo nie jest nudno.

Co z prawem boskim? Poradzimy sobie bez niego?

Argumenty ludzi wierzących o tym, iż bez prawa boskiego wszystkie inne są wątpliwe, bo ich twórcą jest człowiek, są śmieszne. Inną sprawą jest to, że ateista dostrzega jak najbardziej ludzkie korzenie rzekomo boskich praw. Oczywiście, że jeśli prawo tworzy człowiek, można je zmieniać, a więc mało które prawa mają charakter niezmienny i absolutny. Niektóre z wartości jednak, jakie z reguły powinno się przyjmować przy tworzeniu zasad, jak np. uczciwość, są uniwersalne i nie zapowiada się na to, by kiedykolwiek uległy przewartościowaniu.

Wartości te mają uzasadnienie psychologiczne i społeczne. Poza tym, prawo na całym świecie cały czas ulega zmianom, na co mało kto się skarży. Również ludzie wierzący i niewierzący kierują się na co dzień z reguły podobnymi zasadami. Czy oznacza to, że ateiści jednak odczuwają lęk przed bogiem w którego nie wierzą, więc starają się o przestrzeganie dekalogu? Oczywiście, że nie.

Pewne wartości są uznane i akceptowane przez wszystkich ze względu na ich wartość społeczną; odgrywa tu także rolę empatia, wspólna dla nas (prawie) wszystkich. Zarówno ateiści natomiast, jak i ludzie innego wyznania niż chrześcijaństwo, nie respektują przykazań o tym, jak powinno oddawać się cześć bogu. Odrzucając rytuały nie stajemy się ludźmi złymi dla pozostałych, więc trudno mówić o tym, by życie z nimi w zgodzie było utrudnione. Następna sprawa to fakt, że Kościół Katolicki usunął pierwsze przykazanie dekalogu, mówiące o zakazie sporządzania rzeźb, posągów i innych podobizn boga. Jeśli dekalog ustanowił rzeczywiście bóg, to Kościół usuwając je nie zrobił niczego złego poza dowiedzeniem własnej niekonsekwencji i robieniem biznesu na świętych ikonach itd.

Dodajmy, że dekalog co prawda mówi „nie zabijaj”, lecz po analizie Biblii można wnioskować, że dotyczy ono tylko Żydów, zaś zakaz ten staje się nieważny, gdy ktoś złamie którekolwiek z przykazań. Dlaczego? Otóż bóg w Starym Testamencie nakazuje zabijać ludzi, którzy nie przestrzegają przykazań. Mamy więc prawo boskie w całej okazałości, z którego ludzie dziś nie korzystają. Również akceptowanie przez boga zjawiska niewolnictwa. Bóg biblijny dostarcza nawet ludziom rad, jak z niewolnikami się obchodzić, jak sprawdzać, czy będą wydajni itp. Jako cywilizacja odrzuciliśmy niewolnictwo, nie zważając na boskie prawo. To prosty dowód na to, że ludzkość w pewnym stopniu zmienia się, gdyż zwiększa się nasza wiedza, rozszerza się świadomość i poszerza wrażliwość intelektualna, estetyczna oraz emocjonalna. Dlatego wszelkie prawa pretendują do praw zmiennych.

Wskazuje to na fakt, że nawet przykazania są brane wybiórczo, choć nie zawsze przynosi to złe konsekwencje. Powodem tego jest zaś fakt, że żadne prawa nie zostały nam dane przez istotę wszechwiedzącą, która mogła przewidzieć, co stanie się z ludźmi za, powiedzmy, tysiąc lat. Każdy z nas płynie mniej, lub bardziej z nurtem rzeki, każdy dostosuje się mniej, lub bardziej do środowiska w którym żyje i dlatego, jak wszystko, jest skazany na zmiany, a te mają znaczenie pozytywne, lub obojętne.

Komu należy się cześć?

Jako racjonalista nie jestem skłonny do oddawania czci komukolwiek, a już szczególnie, gdy nie ma dla tej czci żadnych podstaw. Z resztą czym jest właściwie cześć, pomijając pozdrowienie, którym obdarzamy na co dzień naszych znajomych? Czy jest to rodzaj ogromnego szacunku? Jeśli nawet, to kojarzy mi się z całkowitą bezkrytycznością, i jak się zdaje, w skojarzeniu tym nie jestem odosobniony.

Odosobnienie natomiast dotyka mnie właśnie w samej kwestii czci. Czy można czcić cokolwiek? Może samym wartościom należy się cześć, lecz wątpię, by cześć ta była powszechna, ponieważ człowiek jest istotą na tyle ułomną, że wartości, mniejsze i większe, łamane są przez niego niemal notorycznie. Dobre są z pewnością starania o to, by na co dzień trzymać się określonych zasad sprawiających, że życie jest piękne dla nas wszystkich. Jestem jednak pewien, że na świecie i poza nim nie ma żadnych ideałów, gdyż cała nasza egzystencja przypomina naukę, której i tak nie sposób doprowadzić do końca. Jeśli zaś naszym ideałem jest jakkolwiek pojęty bóg- trudno o naśladowanie go, zważywszy na to, że jest samotny w swojej boskości; ponadto, nie wiążą go, lub nie muszą wiązać żadne relacje z innymi istotami, gdyż ideał implikuje samowystarczalność- a i tak wiemy, że postać taka nie istnieje przynajmniej w zauważalnym świecie. W realiach mamy do czynienia z systemem, który z niedoskonałości ludzkiej czyni sieć powiązań polegających na wzajemnej pomocy.

Skąd więc wzięła się cześć? Oddawanie czci komukolwiek to szczególnie frapujący przypadek, ponieważ zakłada on, iż dana osoba jest nieskazitelna. W języku religijnym możemy uznać, że człowiek taki jest święty- lecz jakie kryteria pozwalają nam ocenić człowieka? Katolicy uznają Maryję za świętą, i ważnym elementem tej świętości było jej dziewictwo. Można byłoby się spytać, cóż szczególnie niemoralnego jest w samym stosunku, skoro jego okoliczność jest w stanie przekreślić beatyfikację? Ludzie zazwyczaj są oburzeni, gdy elementy religijne, takie jak symbole, lub święte postaci, wiązane są z symbolami seksu.

Trzeba więc przyznać, że Kościół skutecznie zaszczepił w wiernych odrazę do spraw seksualności, skoro stanowi ona dla nich obrazę uczuć religijnych. Seksualność przecież ma w sobie naprawdę wiele uroku, i patrząc obiektywnie, nie mam pojęcia, jak może stać się przeszkodą w drodze do estymy.

Po pierwsze- w świecie nie ma ideałów, po drugie- ideał jest często wypaczonym wyobrażeniem; wypaczonym przez tradycję i dogmaty, które z resztą po części się w tej tradycji zakorzeniły. Oddawanie komuś czci to powód do chwilowej ekstazy, po której każdy musi wracać do zwykłego życia. Poza tym, czczenie kogoś to źródło dumy wobec człowieka powiązanego z nami więzami krwi, językiem itd. i zastępowanie tą dumą własnej postawy. Po własnych obserwacjach stwierdziłem, że aby ocenić kogoś cnotliwość rzetelnie, trzeba byłoby śledzić go przez całe życie, a przecież jest to bezsensowne i zbędne. Ludzkość wypracowała przez wieki pewne uniwersalne wartości, które powinny nam służyć. Jeśli mamy jakiś autorytet, nigdy nie powinien być on wyrocznią w absolutnie wszystkich kwestiach. Niepotrzebne i fałszujące rzeczywistość jest ubóstwianie kogoś, często powiązane z nieznajomością dorobku danej osoby. Weźmy pierwszy, lepszy przykład- Polacy są niezmiernie dumni z Polaka- Papieża, ale czy wielu z nich czytało jego encykliki? Czy większości po prostu zapadła w pamięci jego uśmiechnięta twarz i pięknie brzmiące słowa?

Uważam, że papież zrobił wiele dobrego dla Polski nawołując Polaków do nie lękania się, lecz reszta jego działań jest niestety dyskusyjna. Osobiście sądzę, że zauroczenie idolem to nic dobrego. Myślę też, że papież był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem, lecz gdyby nie dogmatyzm Kościoła, byłby jeszcze lepszy.

Człowiek jako istota społeczna

Co to znaczy, że człowiek jest istotą społeczną i dlaczego właściwie nią jest?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, nie należałoby raczej studiować źródeł psychologicznych, czy socjologicznych, gdyż one opierają się na tym prawie nie wyjaśniając jednak jak doszło do tego, że ludzie są istotami społecznymi.
Wskazane byłoby więc, aby wrócić na chwilę do czasów prehistorycznych i pójść po nitce do kłębka. Spójrzmy prawdzie w oczy- człowiek nie jest i nigdy nie był (przynajmniej na etapie człowieczeństwa) istotą dobrze przystosowaną do życia w brutalnym świecie przyrody. Naturalnym był więc progres jego innego atrybutu- mózgu. Mimo więc, że nie posiadaliśmy skrzydeł, by móc wzbić się w powietrze, ostrych pazurów i kłów, by potrafić obronić się przed czymś większym, czy na tyle zwinnych nóg, aby uciec przed drapieżnikiem, pozostał jeszcze jeden ważny narząd, którego rozwój przypieczętował naszą przynależność do najbardziej inteligentnych, a zarazem społecznych istot.
Nie byłby to może konieczny i jedyny możliwy przebieg zdarzeń, lecz nie ma co gdybać. W pewnym momencie życie naszych dalekich przodków zostało bowiem bardzo utrudnione dzięki długoletniej suszy. To tłumaczy nam, dlaczego ludzie na pewnym etapie zeszli z drzew. Parafrazując Andrzeja Koraszewskiego, to nie ludzie zeszli z drzew. Drzewa uciekły im.
W tych niewątpliwie trudnych warunkach nasi pra –przodkowie zmuszeni byli przetrwać i na nasze szczęście udało się im. Z początku jednak życie w stadach (podwalinach społeczeństwa) było zdeterminowane przez mniej złożone, przeto inne, niż obecne okoliczności. Podobnie, jak wśród innych stadnych zwierząt, zwyciężało hasło „w kupie siła”, lecz że nie łączyły nas skrzydła, pazury czy kły, a inteligencja, znaleźliśmy inną drogę przetrwania- komunikację i wzmagany nią spryt.
Najbardziej efektywnym narzędziem tego pierwszego stał się język, który ewoluował wraz z innymi naszymi cechami. Człowiek przy okazji wytwarzania narzędzi i kombinowania, jak tutaj upolować mamuta, wykształcił w sobie świadomość, w tym narastającą świadomość społeczną.
Ludzie jako jedyni w przyrodzie stali się więc świadomi- świadomi kolejnego dnia i swoich możliwości i po obserwacjach swych bliźnich, również własnej śmierci.
Świadomość ta, podobnie jak wszystkie inne zdolności i umiejętności łączyła ludzi. Jako że człowiek był swojego rodzaju instruktorem, lecz nie miał pojęcia o tym, jak działa natura, zaczął przypisywać intencjonalność wszystkim zjawiskom przyrody. Gdy miała miejsce burza, ludzie odczytywali ją jako gniew bogów- przykładów można podać wiele. W ten właśnie sposób, wśród znoju dnia codziennego, narodziły się zalążki religii- jednego z prehistorycznych pierwiastków kulturotwórczych.
Z religią od początku wiązała się sztuka- drugi element typowy dla naszego gatunku, choć można byłoby dyskutować co było pierwsze- wiara w bogów, czy zmysł estetyczny. Są przesłanki za tym, by twierdzić, iż pierwszy pojawił się właśnie ów zmysł, gdyż był on powiązany z zabieganiem o atrakcyjność dla płci przeciwnej. Trudno oczywiście o niedocenianie starych wierzeń, wszak to dla wszelkiej maści bóstw starano się o najpiękniejsze artefakty. Czym innym jest jednak przesąd, czym innym zaś poczucie piękna. Religie wymyślając bogów uczyniły co prawda życie przodków bardziej znośnym imaginując różne wersje życia pośmiertnego, lecz inne zabobony religiogeniczne przyniosły krwawe żniwo. Sprzeciwianie się tym przesądom było karane śmiercią, choć nawet w czasach nam bliskich rozwój wiedzy wskazywał na to, że i obrońcy zabobonów byli świadomi ich absurdalności.
Ludzie, u których inteligencja wciąż szła do przodu, pomagała komunikować się ze sobą i wymyślać wciąż nowe sposoby na przetrwanie- nie dość, że bezpieczne, to jeszcze wygodne, chcieli coraz bardziej uniezależnić się od przyrody, budując w tym celu coraz nowocześniejsze budynki i urządzenia, oraz coraz to skuteczniejszą broń. Wszystkie te wynalazki były i oczywiście nadal są obfite w skutki uboczne, lecz to jedynie kolejne wyzwanie dla obecnej kultury.
Rozwinęła się też bardzo ważna cecha- empatia, której pozbawieni są jedynie nieliczni, a mianowicie- psychopaci.
Dzięki ewolucji, czyli stopniowym zmianom, określone predyspozycje do życia społecznego są wpisane w nasze DNA, ostatecznie- w nasze mózgi. Jest to równie ważny czynnik powodujący, że jesteśmy istotami społecznymi, jak oczywisty fakt, że żaden z nas nie jest w stanie nauczyć się wszystkiego- dlatego potrzebne jest społeczeństwo z ludźmi o różnych specjalizacjach, a wcześniej predyspozycjach. Żyjemy w tym systemie na zasadzie symbiozy- ktoś pomaga mi, a ja jemu, co dodatkowo ułatwia nam wspomniana już, naturalna dla nas empatia. Oczywiście, symbioza ta jest znacznie bardziej rozbudowana, niż symbioza w wykonaniu prymitywnych organizmów, ponieważ złożoność mózgu implikuje złożoność potrzeb, zaś złożoność potrzeb wynikająca z większej inteligencji implikuje życie stadne i wielką mnogość rozmaitych relacji.
Dlatego właśnie człowiek jest istotą społeczną, czyli istotą przystosowaną genetycznie do systematycznych relacji z osobnikami swojego gatunku. Ogrom osiągnięć cywilizacyjnych, technicznych, medycznych i moralnych relacje te ubogaca, urozmaica i sprawia, że nasze życie może być ciekawe zarówno na płaszczyźnie społecznej, jak i prywatnej.

Prawica a lewica- w czym różnica?

Prawica i lewica- na czym w tym przypadku polega właściwie podział?
Na to pytanie nie da się chyba udzielić jednoznacznej, rozsądnej odpowiedzi.
W Polsce scena polityczna obciążona jest ciągle komunistycznymi naleciałościami.
Tak, jak w polskich partiach deklarujących lewicowość widać ciągotki do interwencjonizmu państwowego,
tak już w wielu pozostałych krajach Europy lewica odznacza się zupełnie odmiennymi poglądami na tą kwestię.

Polskie partie lewicowe bowiem mają swoją genezę głównie w partiach komunistycznych,
które z racji systemu, jakie wspierały, były zmuszone wyznawać gospodarkę centralnie planowaną.
Z samej jednak definicji „lewicowość” nie zawiera tak naprawdę pierwiastka gospodarczego,
a zajmuje jedynie stanowisko w sprawach ideologicznych. Nawet jeśli kiedyś uznawano powszechnie
teorię lewicowości zgodnie z jej interwencjonistyczną wizją państwa, tak dziś zarówno pojęcie lewicy,
jak i prawicy musi zostać przebudowane pod względem ich realnego i aktualnego znaczenia.

Potrzeba takiej przebudowy wiąże się z rozwojem myśli politycznych oraz ich weryfikacji w trakcie
ostatnich dekad. Trend, który obserwujemy obecnie jest widoczny bardzo dobrze-
partie prawicowe nadal promują konserwatyzm, natomiast w kwestii gospodarki,
popierają nadzwyczaj często interwencjonizm państwowy, co przypisywane było lewicy.
Lewicowe partie natomiast coraz liczniej i częściej odżegnują się od wzmożonej kontroli gospodarki przez państwo, ideologicznie wspierając myśl liberalną. Nie jest to bynajmniej swobodna korelacja,
a raczej ścisły związek. Interwencje państwa w sferę gospodarczą to głównie domena systemów totalitarnych, czego tłumaczyć chyba nie trzeba. Konserwatyzm prawicy nastawiony na stawianie tradycji w centrum
kładzie więc nacisk również na interwencjonizm państwowy, czego przykłady możemy zauważyć
np. w programie politycznym i dokonaniach polskiej partii PIS. Osobiście uważam,
iż między tradycją jako priorytetem, a wzmożeniem kontroli gospodarki przez państwo istnieje
bardzo silny związek. Moim zdaniem w dużej mierze wynika to z podejścia do samego człowieka-
jeśli nie ma zbyt silnej wiary w jednostkę, będzie stawiało się na większą jej kontrolę, czemu sprzyja też
myśl komunitarianizmu. Wynikiem takiego podejścia jest obwarowywanie mnóstwem przepisów
i regulacji prawnych. Jeżeli wspieramy wszystko, co wystarczająco długo utrzymuje się w społeczeństwie (tradycje), łatwiej zapanować nad jednostkami, których obszar wolności bardzo się zawęża.
Nie bez powodu o religii, ważnej części tradycji, mówi się jako o jednej z totalitarnych ideologii.
Z tego powodu, że pewne tradycje mają u nas ciągle duże znaczenie, ludzie innych wyznań są dyskryminowani, a konstytucja oraz Konkordat są napisane tak nieprecyzyjnie, że każda dyskryminacja ujdzie na sucho.

Lewica wyznająca liberalizm, czyli uznająca jednostkę za najważniejszy podmiot, wcale jednak nie neguje tradycji. A jednak, nie stanowi ona centrum jej zainteresowań. Tradycja nie musi być czymś destrukcyjnym,
o ile nie przypisuje się jej nienaruszalności tylko ze względu na to, że jest tradycją.
Moim zdaniem jest to bardzo racjonalne podejście i nie ma dla niego właściwej alternatywy.
Dlatego właśnie widzimy, że lewica nie patrzy przychylnie na liczne interwencje państwa w sprawy gospodarki, w produkowanie coraz to większej ilości państwowych instytucji i przepisów.
Równie niechętnie przypatruje się nieproporcjonalnym przywilejom Kościoła Katolickiego w Polsce.
Cała postawa lewicy sprowadza się do wizji liberalnej, w której więcej jest wiary w człowieka, a mniej w obrzędy i symbole, które dostają immunitet z racji swojej wiekowości. Lewica angażuje się w to, by państwo z natury było państwem świeckim, państwem neutralnym światopoglądowo, w którym człowiek każdego wyznania może prywatnie wierzyć w co zechce i zrzeszać się z ludźmi o podobnym światopoglądzie,
czy wyznaniu religijnym. Czyli jeśli ktoś nie ufa swoim ludzkim, moralnym odruchom i odkryciom naukowym, może wyznawać dogmaty z nimi sprzeczne. Prawo powinno jednak zagwarantować swobodny, wolny wybór również dla obywatela o poglądach przeciwnych. Prawdą jest, że liberalizm z samej natury
jest przeciwny dogmatyzmowi, zatem lewica związana z liberalizmem jest ogólnie rzecz biorąc
niechętna wobec religii. Z drugiej strony, sekularyzacja jaką promuje nie jest brutalnym i całkowitym wyrugowaniem religii.

Podsumowując, lewica to tak naprawdę liberałowie, natomiast prawica reprezentuje konserwatyzm,
a to zapatrywanie się implikuje także postawę wobec gospodarki. Partie centrowe są w tym dyskursie
zupełnie zbędne, gdyż moim zdaniem, myśl polityczną możemy mierzyć tu jedynie skalą racjonalności- począwszy od liberalnej lewicy jako racjonalną, przechodziwszy przez centrum jako mętną, a skończywszy
na prawicy jako irracjonalną.

Sprawa mitów

Mity obecne są cały czas- mity gospodarcze, mity dotyczące historii, mity religijne.


Każdy mit nie mówiąc nam całej prawdy zamazuje nam obraz zjawiska i dając jakieś doraźne korzyści,grozi negatywnymi skutkami w szerszej perspektywie.
Co jak co, ale w sytuacji, gdy większość ludu wciąż pragnie mitów, które powiedzą
o życiu pośmiertnym i podobnych mitach, instytucja oparta na mitach musi
siłą rzeczy mieć się dobrze. Może nawet bez problemu przetrwać 2000 lat,
jeśli tylko niektóre z mitów będą odpowiednio ewoluować,
zależnie od zapotrzebowań ludu.


Opierając się przede wszystkim na mitach, Kościół nie powinien mieć pretensji
do ludzi, którzy zdają się „demonizować” haniebne epizody z dziejów Kościoła.
Nic nie umniejsza haniebności Inkwizycji, czy Krucjat- ani mała wiedza,
ani to, że Biblia została zinterpretowana źle, ani to,
iż główną rolę grała tu polityka, ani też fakt, że w czasie takiej Inkwizycji
nie zginęły miliony, ale tysiące ludzi.


Mała wiedza była cenna, ponieważ by mity miały się jak najlepiej, warto było hamować Kościołowi rozwój nauki, co jest niepodważalnym faktem.
Mitem jest, iż Jezus był synem Boga, któremu można zaufać w każdej sprawie.
Mitem jest, że Kościół ma jako święta instytucja
bezpośrednią z nim linię łączności. Mitem jest, że działanie, które
nie przysparza nikomu żadnej krzywdy można zaklasyfikować
do działań niemoralnych. Ale to taki konglomerat mitów,
który skutecznie deprecjonuje wiedzę naukową, nawet, jeśli takowa została odkryta.



Interpretacja Biblii to kwestia dyskusyjna. Biblia jest pełna sprzeczności, znajdziemy w niej zarówno pełne niemoralności wskazania, jak i piękne nauki.
Sam Jezus czasem przeczy własnym słowom.
Nie mówiłbym więc tu o jakiejś specjalnej interpretacji, a raczej o wybiórczości.
Drugi fakt to fakt, że Biblia jest napisana bardzo prostym językiem nawet, gdy mamy do czynienia z przypowieściami. Tym bardziej naiwne jest doszukiwanie się
w pewnych fragmentach drugiego dna i ze zdarzeń takich, jak stworzenie świata
w 7 dni, czy mówienie o Ziemi, która ma narożniki traktować jako metaforę.
Biblia to księga z założenia pisana przez i dla prostaczków, choć podobno
za pośrednictwem Boga. Trudno oczekiwać od niego, by nie przewidział,
że ludzie obwołujący się jego uczniami źle zinterpretują jego słowa i powołają
do życia Inkwizycję, czy nie będą godzić się na przeszczepy.


To, że istotna była tu sama polityka, jest słabym argumentem. Oznacza to jedynie, że Kościół jako z założenia święta instytucja pomagała polityce nawet wtedy,
gdy oznaczało to złamanie fundamentalnych zasad moralnych.
Można też uznać, że Kościół prowadził (i do dziś prowadzi) własną politykę.

Pewne podstawowe jego dogmaty nie zmieniają się, a pomniejsze ulegają zmianie.

Jest to dyskwalifikacja Kościoła, ponieważ takie decyzje świadczą o tym, że dogmaty nie są podyktowane przez Boga, a są jedynie mitami wymyślonymi
przez ludzi kierujących się innymi mitami.

Podczas Krucjat, lub Inkwizycji zginęło mniej ludzi, niż niektórzy dzisiaj próbują nam wmówić?

Czy zaczynamy tutaj posługiwać się rozumowaniem Stalina o tragedii i statystyce?

Dam może współczesny przykład- skuteczność homeopatii jest mitem.
Cała jej zasadność również.

Ostatnio zdarzyło się- poważnie chora dziewczynka była córką rodziców wierzących w mit homeopatii, więc nie godzili się na leczenie medycyną konwencjonalną,
ale właśnie homeopatią.

W wyniku tego dziewczynka zmarła. Czy potrzebujemy więcej takich przypadków,
by stwierdzić, że:

a) Mit nieudowodniony nie może pretendować do miana prawdy, bo skutkuje tragediami

b) Prosperowanie dzięki mitom w świetle tych zdarzeń jest wyjątkowo podłe?



Ludzie w Europie mieli dość dogmatyzmu i mitów Kościoła, co poskutkowało Oświeceniem.

Jednak i dziś w pewnych rejonach mity zbierają krwawe żniwo. Słyszeliśmy ostatnio
o muzułmańskim psychiatrze, który tak mocno wierzył w Allacha, że zabił swoich kolegów z armii krzycząc, że Allachjest wielki. Co z tego, że wiedza na temat umysłu, schorzeń, na temat biologii, jak i również technika i medycyna stoją
na zawrotnie wysokim poziomie? Mit jak się okazuje, nadal posiada niezwykle
silną zdolność do przyćmienia racjonalizmu.


Podsumuję- zarzuty co do tego, że mówienie o wielkiej skali występków Kościoła to mit, jest odwracaniem uwagi od sedna problemu. Każda bowiem instytucja
ma na swoim koncie błędy, ale nie tego można byłoby się spodziewać po tej,
która uważa się za świętą i natchnioną przez Boga.

Ważny jest też fakt, że Kościół bronił wielu mitów i haniebnych działalności właściwie przez większość swojego istnienia, w skali ogólnej dopiero
niedawno hamując bajerę. Jest to też odwracanie uwagi od faktu, że Kościół
by bronić swoich mitów walczył jedynie z innymi mitami i bezsensownie
przelewał krew. Skutecznych i odpowiednich czynności nie podyktował mu ani Bóg,
ani Biblia, którą wcześniej miał przesłać faksem. Nie chodzi wcale o to,
że Kościół był najbardziej zbrodniczą instytucją.

Sęk jedynie w tym, że nie nosi on żadnych znamion boskości i perfekcji
w jakimkolwiek aspekcie.

Chodzi o to, że nie jest instytucją godną zaufania w kwestiach etyki, ani też w sytuacjach, kiedy neguje postęp naukowy nie można zawierzyć mu
w sprawach moralności.