niedziela, 25 lipca 2010

Lecz ludzi dobrej woli...

Ludzie dobrej woli- co ich charakteryzuje? Czy populacja tych osobników rozwija się prężnie, czy też maleje z każdym dniem? Co trzeba zrobić, by zostać człowiekiem dobrej woli? Co dokładnie oznacza być człowiekiem dobrej woli?

Te i inne równie rąbnięte pytania zacząłem sobie zadawać… niech spojrzę na zegarek… jakieś dziesięć minut temu. Jednak zdarzało mi się, że zastanawiałem się nad nimi już wcześniej. Skąd one przychodzą? Nie wiem, prawdopodobnie z nudy, gdy z dobrej woli, lub dla świętego spokoju, człowiek odkurzy meble, odkurzy podłogi, wypastuje je, zrobi pranie i usiądzie na chwilę.

Wątek ludzi dobrej woli poruszany jest wszędzie- w mediach, kościołach, domach prywatnych, czasem nawet i publicznych. Na mszy świętej dla przykładu, mówi się „a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.” Cóż oznacza w tym kontekście dobra wola? Prawdopodobnie intencja, by bóg nie zważał na grzechy nasze, lecz na WIARĘ swojego kościoła. Wtedy bóg może zgodnie ze SWOJĄ wolą napełniać ów kościół pokojem i doprowadzić do pełnej jedności.

Skoro na ziemi pokój ma być zapewniony ludziom dobrej woli, znaczy to, że sami dobrzy ludzie dobrej woli sobie ów pokój urządzili. Natomiast ludzie kościoła, których wolą jest marginalizacja ich grzechów przez boga, a priorytetem wzgląd na to, iż w niego wierzą, nie są osobami, których dobra, czy zła wola się liczy. Tak, czy siak, to bóg decyduje, kiedy kościół napełnić pokojem, w jakiej dawce i na jak długo. Jak na razie w samym kościele (Katolickim) do pełnej jedności niesamowicie daleko.

Co oznacza za pewne, iż ludziom pomieszało się w hierarchii wartości, ponieważ bogu może nie zależeć na wierze, a bardziej na postawie nastawionej na napełnianie pokojem całej Ziemi własnym sumptem. Jak można więc błagać boga, by zważał na to, a nie na tamto? Absurd.

Czesław Niemen napisał swojego czasu piosenkę skierowaną do przeciętnego psychiatry.
Śpiewał w niej m.in.: „lecz ludzi dobrej woli…”, co wyraźnie wskazuje na fakt, że człowiek dobrej woli to rzadko spotykany okaz, utożsamiany nierzadko z szaleńcem, którego należy leczyć. Czy jednak taki pesymizm jest uprawniony? Moim zdaniem nie.

Ludzi dobrej woli jest więcej. Oczywiście, gdyby tych złej woli zebrać do kupy, nieźle by śmierdziało. Natomiast proporcje są z pewnością obiecujące. Ludzie dobrej woli to bowiem ludzie zrównoważeni psychicznie. Poza tym nie mogą być psychopatami. Choć nawet to nie zamyka drogi do dobrej woli, ponieważ wychowanie genetycznego psychopaty może go nieco ułożyć i przygotować do życia w społeczeństwie. Niestety bardzo często z dobrej woli ludzie popełniają błędy, robią głupstwa.

Pal licho, gdy dotyczy to doświadczeń na własną rękę. Gorzej, gdy człowiek dobrej woli systematycznie i szczerze karmi się idiotyzmami na potęgę, wyssanymi z palca, a zdarza się, że również prosto z dupy. Każdy wie, o czym piszę? Pozdrowienia dla ludzi dobrej woli.

środa, 21 lipca 2010

Brońcie Palikota!

Muszę bronić Janusza Palikota. Traktuję to w kategoriach obowiązku. Podczas gdy wśród całokształtu jego prowokacji tylko RAZ wymsknęło mu się stwierdzenie zbytnio naładowane emocjonalnie, skrajne i obraźliwe (to o krwi na rękach Lecha Kaczyńskiego), w kręgu zwolenników i polityków Prawa i Sprawiedliwości panuje atmosfera węszonego spisku rosyjskiego.

To, co pojawiało się w ich ustach raz po raz, czasem subtelniej, czasem o wiele ostrzej, znacznie ustępuje wszystkiemu, co powiedział, lub sugerował Palikot. Na winę, także moralną, Rosji i PO nie ma żadnych jednoznacznych dowodów. Jest to jedna z hipotez, mimo zgrabnego łączenia faktów (łącznie z tym, że i mgła była podrobiona), bardzo nieprawdopodobna.

PiS powołał komisję. Zasiadają w niej… tylko politycy PiS-u. Niestety tak życiowe doświadczenie i obserwacje ogólnie, jak i te z partią PIS skłaniają mnie ku wnioskowi, że:

a) Tak samo jak każda inna partia, nie zawiera ona samych świętych, nieskazitelnych (bo w sumie takich nie ma)
b) W filmie Sekielskiego „Władcy Marionetek” i nie tylko, posłowie i posłanki tej partii zbyt często kreują się na świętych, a to zjawisko już co najmniej niepokojące
c) Nawet, jeśli pisowcy święcie wierzą w swoją hipotezę o zamachu, a nie są jedynie cynicznymi graczami, jak każdy zespół złożony z ludzi o niemal identycznych poglądach, są podatni na wypaczenia- to po prostu nie gwarantuje tego, że dowiemy się prawdy. Może część- resztę można ładnie konfabulować.

W tej sytuacji Palikot zachowuje się odważnie i popieram go. Ma prawo mieć własne zdanie i własne hipotezy, które, po analizie faktów, są właściwie o wiele bardziej wiarygodne, niż pisowskie- a które niestety, obojętnie w jakiej formie wypowiedziane, powodują wrzenie w głowach polityków ze wszystkich stron sceny- ponieważ panuje w gruncie rzeczy poprawność polityczna. Palikot słusznie twierdzi, iż nie powinno się tworzyć mitu wokół katastrofy smoleńskiej, podczas gdy faktyczne jej przyczyny mogą ją przekreślać. Atmosfera głupiej poprawności natomiast takiej apoteozie sprzyja.

Bardzo dobrze, że Palikot prowokacyjnie chce dostać się do pisowskiej komisji. Unaocznia to problem, jaki się z nią wiąże- jawny brak pluralizmu w postulowanym procesie „dochodzenia do prawdy”. TVP może manipulować wręcz chamsko, ale rozgarnięci widzowie i tak nie przeoczą sedna sprawy, o której tu piszę i której sedna wielu jest świadomych.

sobota, 17 lipca 2010

To, co wkurzyło Palikota- trochę za bardzo.

To, co mieliśmy okazję usłyszeć z ust Jarosława Kaczyńskiego podczas jego publicznego wystąpienia zaraz po ogłoszeniu wstępnych wyników drugiej tury wyborów, poraziło mnie całym ogromem specyficznej mentalności prezesa PiS, jak i również tej, w której spowita jest cała ta formacja polityczna. Kaczyński wspomniał bowiem o swoim zmarłym bracie Lechu i pozostałych ofiarach Smoleńskiej katastrofy. Niewątpliwie, te 96 osób, które zginęły 10 kwietnia 2010 roku to wielka tragedia. Z tym, że prezes Jarosław Kaczyński powiedział o ich „męczeńskiej śmierci.”

Śmierć pod Smoleńskiem męczeńską śmiercią nie była- o takiej możemy mówić dopiero wtedy, gdy mamy połączone ze sobą dwa elementy- mocne liczenie się przyszłej ofiary ze śmiercią, bądź też całkowita jej świadomość połączona z misją, którą wykonuje i która jest na tyle ryzykowna,
że pociąga za sobą sporą możliwość śmierci, lub jej nieuniknioność.

Wszyscy męczennicy obojętnie, spod jakiego sztandaru, choć może zabrzmieć to słownikowo, spełniali oba te kryteria. Św. Piotr, ukrzyżowany głową w dół w roku ok. 67, który głosił nauki Jezusa w czasach, gdy chrześcijaństwo było młodą sektą zagrażającą panującemu politeizmowi-
św. Szczepan, ukamienowany ok. roku 35. Nie chodzi tu z resztą jedynie o chrześcijaństwo-
choćby Kazimierz Łyszczyński, który za jawnie zadeklarowany ateizm został w 1689 roku ścięty,
a następnie spalony na stosie. Wszyscy Ci ludzie mieli świadomość, że głoszą niepopularne poglądy
i że mogą zapłacić za to własnym życiem.

Każda męczeńska śmierć ludzi wrażliwych zmusza do myślenia, ponieważ oddanie swojego życia za poglądy może być wzruszające, ale w świetle humanizmu nie powinno mieć miejsca. Oceniamy to dziś pod kątem pluralizmu- jako zaprzeczenia dogmatyzmu i totalitaryzmu. Patrząc przez ten pryzmat zdajemy sobie sprawę, iż męczennicy to w gruncie rzeczy smutna nauczka na przyszłość- ponieważ nikt nie powinien być zabijany za poglądy, które wyznaje i głosi. Totalitaryzm, brak pluralizmu- to pewna patologia, której nieszczęśliwym skutkiem mogą być ofiary spod przeróżnych szyldów.

Mowa więc o ofiarach katastrofy smoleńskiej jak o męczennikach może sugerować, iż istotnie miały one misję- misję przypominania o zbrodni katyńskiej. I choć nie liczyły się one ze śmiercią- coś je uśmierciło. Przy ofiarach męczeńskich zawsze mieliśmy do czynienia z oprawcą nie znoszącym sprzeciwu. Kto jest nim w tej sytuacji? Tutaj przychodzi nam z pomocą chrześcijańska koncepcja ofiary- koncepcja religii, która, można powiedzieć, wręcz wyrosła na czczeniu skutków patologii, lub nawet patologii samych w sobie, choć można powiedzieć, iż patologia patologię rodzi.

Bóg ma bowiem nieskończoną władzę i może ludźmi swobodnie manipulować- i tak wie lepiej, co dla nich dobre. Poprzez Jezusa dał rzekomo znak, że krwawa ofiara jest wręcz niezbędna- nie dało się inaczej „odkupić grzechów ludzkości”, choć przecież Jezus jako bóg i tak zmartwychwstał i spokojnie chodził w swoim poranionym ciele, jak można sądzić, nie odczuwając bólu. Nie chodzi tu o mit- lecz o to, jaką aksjologię wpaja do głów. Otóż krew jest potrzebna, by cokolwiek wywalczyć, cokolwiek wyprosić. A przecież z doświadczenia ludzkiej cywilizacji wynika, iż o pluralizm zabiegamy o to, by wspólnie dążyć do prawdy dyskutując i mając prawo do własnych poglądów, bez obaw, że zostanie się za nie zamordowanym. Ofiara męczeńska, choćby nie wiem, jak wzruszająca, jest w gruncie rzeczy konsekwencją patologii, którą w większości państw świata udało się wyeliminować.

W świetle katastrofy smoleńskiej i słów pana Kaczyńskiego przychodzi na myśl, że to miłosierny bóg upatrzył sobie te 96 osób na ofiary- ofiary na rzecz doniosłej i niezwykle istotnej prawdy o Katyniu.
Bez cienia obłudy można zatem stwierdzić, iż osoby te bóg uśmiercił właśnie po to, by przypomnieć
o okrutnym uśmierceniu innych ludzi, w 1940 roku. Nie widzę tu niestety jakiejkolwiek logiki, lecz podwójne standardy moralne, tkwiące tak głęboko w indoktrynowanym umyśle, iż nie sposób się nad nimi zastanowić. Taki bóg to przecież bóg okrutny- i powinno się go oskarżać z większą zaciekłością, niż niedoskonałych Rosjan, którym ideologia Stalina wyprała mózgi.

To, iż ofiary są nadal potrzebne i bardzo wzniosłe- to patologia myślenia. Na tym niestety bazuje całe chrześcijaństwo, gloryfikując chociażby cierpienie, czy ubóstwo. Rzecz jasna wszystkie elementy życia tworzą całość i każdy z nich ma ciemne i jasne strony- jedna sprawa ciemnych stron ma więcej, druga mniej- lecz jest to jak sądzę, tak oczywista sprawa, że powinna jasno przeciwstawiać się jakiejkolwiek apoteozie, czy gloryfikacji- tym bardziej wobec zjawisk, które są nieodzownym skutkiem niedoskonałości w życiu społecznym, politycznym, gospodarczym. Ubóstwo, de facto- bieda- to jedna z wielu patologii, którą powinno się zwalczać. Nie chcemy, jako ludzie zdrowi na umyśle, trwać w ubóstwie,
i współczujemy tym, którzy w nim żyją, dlatego organizujemy choćby pomoc charytatywną. Ludzie zdrowi nie lubią również cierpieć, i jako istoty z empatią, nie życzą cierpienia innym ludziom. Bowiem cierpienie to także patologia, a zarazem jej konsekwencja- bierze się z niedoskonałości. Świat doskonały nie jest, lecz powinniśmy go raczej udoskonalać. Cierpienie jest jedynie skutkiem różnego rodzaju ułomności, więc jest szalonym wnioskiem, że należy mu się cześć.

Patologia rodzi patologię- cierpiętnictwo, mesjanizm, asceza- one pociągają kolejne- chociażby celibat. Myślenie
o człowieku jako bycie zupełnie rozdartym między duszą i ciałem- to szalone, niebezpieczne idee.

Znani i lubiani?

Znani i lubiani. Jaki mam do takich osób medialnych stosunek? Cóż. Z reguły też ich lubię.Tylko nie wiem, czy to ich sukces, jako osób medialnych. Owszem, w kręgu rodziny, znajomych,
bycie tak sympatycznym i miłym to bardzo dobra cecha. Choć i tutaj nie jedyna.
Od osoby medialnej nie wymagam jednak tego, bym ją polubił, bądź nie lubił, niczym wujka lub ciocię. Chodzi mi tu o treść przede wszystkim, o to, co sobą reprezentują, ich poglądy.

Znani i lubiani to ludzie, których lubię, i na tym najczęściej się kończy. Trudno mi cenić osobę znaną z mediów, która słynie głównie, lub tylko z tego powodu, że wszyscy ją lubią. To nie jest nawet dobra cecha, szczególnie u osoby medialnej. Nie cecha mogąca wzbudzić u mnie szacunek. Bo w naszym kraju, choć z resztą nie tylko chyba w naszym, do tego by być znielubionym, nie trzeba nawet wykazywać szczególnego chamstwa, arogancji, być niesympatycznym. Można być nawet znienawidzonym za głoszenie niepopularnych poglądów.

Co natomiast ceni bardzo wielu ludzi? Odwagę- i ja również podzielam ten szacunek. Dlatego to osoby kontrowersyjne, w warstwie merytorycznej, wzbudzają we mnie szacunek, takich cenię. Nawet, jeśli się z nimi nie zgadzam. Osoby kontrowersyjne, choćby miały dziwne poglądy, stymulują społeczeństwo do myślenia. A przynajmniej jakąś jego część, żeby nie być huraoptymistą.
Do myślenia, do dyskusji. Do tego, żeby od czasu do czasu zastanowić się, przeanalizować.

Nie w duchu sztucznego patosu, udawanej zadumy, ponieważ większość myśli, że ktoś jest mędrcem, więc należy podumać, a następnie bez głębszych wniosków, a za to po kilku głębszych, wrócić do rutyny życia z zupełnie takim samym nastawieniem.

Osoby kontrowersyjne są takie z tego powodu, że nie ma dla nich tabu. Że nie boją się wypowiedzieć na tematy powszechnie uznane za drażliwe, delikatne. Dlaczego? Ponieważ tematy nieporuszane to tematy tak naprawdę tłamszone i zaniedbywane.
A każdy temat bierze się z życia i w tym życiu należałoby do niego podejść
... ze zrozumieniem.

Świat według tasiemca (niekoniecznie uzbrojonego)

Jaki ma do jasnej cholery, sens, życie pieprzonego tasiemca? Żaden! Ten pasożyt, jak to z pasożytami bywa, po prostu pasożytuje- bezlitośnie wykorzystując tak nasze, jak i krowie, czy świńskie organizmy. Tasiemce czynią sobie z naszych ciał poczekalnie, lub domowe zacisze, choć nigdy nie pytały się o zgodę. To bezczelność!

Jeśli by już patrzeć na życie przez pryzmat naszych, ludzkich sentymentów i ideałów- tasiemiec jest jeszcze gorszy, niż menel. Wykorzystuje w pierwszej kolejności jednocześnie głupotę i brak dobrego smaku naszych pobratymców wśród ssaków. Daję głowę, że sami nie zjedlibyście kupy. No właśnie,
a świnie, krowy- ba, nie tylko one- choćby króliki, nie mają z tym większego problemu!
Gdybyście takiemu królikowi zamiast marchewki przynieśli kupę, nie pogardziłby tym specjałem.

A co z tasiemcami? Otóż kupa jest schronieniem dla jajeczek tasiemca. Rzecz jasna nie każda- proces rozmnażania się tasiemca jest jak błędne koło i właściwie nie wiadomo, jak zaczęło się dokładnie jego bytowanie na naszej planecie. Bytowanie? To za wielkie słowo dla tego gnoja- wegetacja raczej!

Bo wygląda to tak: tasiemiec może żyć w naszych jelitach i żywić się tym, co dla nas powinno być pokarmem. Bardzo sprytne jest to, że ciało tasiemca przypomina wstążkę, która składa się z poszczególnych segmentów. Nie uwierzycie, ale każdy z nich jest całkowicie samowystarczalny rozrodczo. To oczywiście nie wyjątek w przyrodzie, ale pomyślcie, jak marne musi być życie, tfu- wegetacja tych pasożytów; one nie kopulują! Każdy z segmentów ich ciała zawiera zarówno męskie, jak i żeńskie komórki rozrodcze.

Nasz tasiemiec jest więc obojnakiem. Po prostu. Końcowe, a więc najdalsze od jego „główki” segmenty zawierają jajeczka i odrywają się od ciała tasiemca. Później nosiciel (np. Jan Kowalski) wydala ten segment z kupą. A w tym znajdują się właśnie jajeczka.

Teraz zrozumiecie, o co chodziło mi z tym błędnym kołem- w tym momencie, aby tasiemiec rozmnożył się, jego jajeczka wraz z kupą muszą być zjedzone przez jakiegoś przyjaciela człowieka.
Jak taka świnia zeżre kał z jajami, usadowią się one w jej mięśniach, lecz będą to wtedy tzw. wągry.
Tasiemiec jest przystosowany do nas, ludzi- więc nie może się wykluć i dorosnąć wewnątrz innego zwierzęcia. To my musimy zjeść kawałek zakażonej i niedogotowanej wieprzowiny (lub wołowiny),
by tasiemiec znalazł u nas wikt i opierunek.

Jaki jest tego sens?! Po co Bóg stworzył takie bydlę, chciałoby się rzec. Pasożyt ten nie ma żadnych towarzyszy w jelitach. W takim razie żadnego życia społecznego. Nie musi się nigdzie poruszać, więc nie ma nóżek, czasem tylko haczyki, którymi przyczepia się do ścian naszych jelit- i to wszystko.
Pokarm ma w końcu zapewniony. Zjada ten już przez nas strawiony. I nie jest mu nawet potrzebna żadna gęba- on wchłania ten pokarm przez całe ciało. Ten debil niczego nawet nie widzi, bo po prostu nie ma oczu! Nie opiekuje się małymi, obrywa mu się tylko ostatni kawałek ciała z młodymi, one kończą w kupie i nic go ich dalszy los nie obchodzi. To bez sensu!

środa, 7 lipca 2010

Postępy w medycynie dzięki Świadkom Jehowy

Gdybym nie tykał mięsa kurczaków tylko z tego powodu, że miałbym do niego jakąś dziwną awersję,
nie można byłoby przypisywać mi mądrej decyzji i racjonalnego myślenia tylko z tego powodu,
że okazało się, iż mam alergię na kurze mięso- alergię, o której nie miałem pojęcia.

To samo tyczy się transfuzji krwi, wiary Świadków Jehowy o świętości krwi oraz postępu medycyny, jaki dokonał się przypadkowo poprzez ich dziwne przekonania. Słuchałem wypowiedzi Zbigniewa Religi, doskonałego, nieżyjącego już kardiochirurga, który powiedział, że dzięki niezgodzie Świadków na przetaczanie krwi w medycynie dokonał się postęp, bowiem znaleziono z tego powodu inne metody medyczne.

Obecnie, przeciwnie do historii, nie przetacza się krwi „z byle powodu”, ponieważ dzięki uporowi Świadków znaleziono środki szybsze, choć nie do końca wiadomo, czy mniej ryzykowne.
Zbigniew Religa przyznał, że aktualnie krew przetacza się jedynie w tzw. „sytuacjach podbramkowych”. Trzeba natomiast przyznać, że skoro w skrajnych okolicznościach jednak chwyta się właśnie tej metody, Świadkowie i ich bliscy mają trochę przechlapane- jeśli oczywiście znajdą się w tak ekstremalnej sytuacji.

Należy dodać, że póki nie wynaleziono alternatywnych metod na transfuzję, zabiegi alternatywne, co chyba oczywiste, także nie istniały! W tych czasach irracjonalność przekonań zebrała straszne żniwo w formie zmarłych osób- które odeszły z tego świata z powodu niezgody na transfuzję.
Najgłośniejszy był przypadek małej córeczki rodziny Świadków,
która padła ofiarą zabobonnego myślenia.

Zabobon nie kieruje się kryteriami zdrowotnymi- a jeśli można powiedzieć o nim w kategoriach leczniczych, to udaje on jedynie leczenie domniemanej duszy. Jeśli coś uznajemy za święte, automatycznie nie kwestionuje się etykietki świętości. A świętość to inaczej tabu, które obwieszcza nic innego, jak: „Nie dotykać! Nie podważać! Nie krytykować!” Aura świętości, nadana przez jakiegoś szamana, nie stymuluje do szacunku, lecz do ślepej wiary, ślepego posłuszeństwa, sztucznego patosu i ostatecznie, uznania nietykalności sfer uznanych za święte (np. krew), bez konkretnych ku temu uzasadnień. Tym właśnie jest „świętość” i jego złudna magia.

Nietykalność, chyba każdy się zgodzi, nie jest szacunkiem. Ludzie zdolni są do szacunku, gdy uznają pewne wartości. Gdy widzą, że dana osoba kieruje się tymi wartościami, wtedy oddają jej szacunek.
Wartości, takie, jak szczerość, uczciwość, życzliwość, życie… to wartości intuicyjne, które są w nas wbudowane bardzo mocno. Sprawdzają się w życiu, i dlatego są poważane zupełnie naturalnie,
a więc jest zupełnie bez sensu próbować je podważać.

Świętość jest zaleceniem, by udawać szacunek wobec kogoś, lub czegoś, lecz wiadomo, że szacunek ten jest udawany, ponieważ ludzie nie wiedzą, za co tego kogoś, lub coś szanować. Tylko za to, że tak ktoś powiedział? Nie ma dowodów na boskie namaszczenie jakiejkolwiek instrukcji zawartej w Biblii, czy innych świętych księgach. Są one wybitnie wątpliwe. Poza tym zgadzanie się na nielogiczne wymogi kogoś, tylko dlatego, że ten ktoś stoi wyżej od nas, jest objawem braku szacunku- braku szacunku dla całości ludzkiego życia, które jest tym obfitsze i szczęśliwsze, im więcej jest działania rozumu na podzespołach empatii. Braku szacunku dla rozumu własnego, jak i rozumu innych ludzi.

Obecnie, gdy istnieją metody alternatywne do transfuzji, trzeba przyznać, że nie mają już oni przekonań, które odznaczałyby się szczególną szkodliwością. Należy jednak zwrócić uwagę na to, jak wyznawcy, obojętnie jakiej religii, trzymają się mocno i konsekwentnie określonych wskazówek, tylko dlatego, że zapisane są one w świętej księdze, a pośrednicy religijny zwracają na nie szczególną uwagę, inne pomijając mniej, lub bardziej subtelnie. Nie liczy się wtedy racjonalizm, nawet, jeśli przypadkowe skutki zabobonów okazują się pozytywne. Przecież Inkwizycja nie była niczym dobrym, choć z pewnością przyniosła pewne postępy w sądownictwie.

Relacja z mszy.

Miałem szczęście, lub nieszczęście, uczestniczyć w kolejnej mszy. Kazanie dotyczyło tego, iż ogólnie rzecz biorąc, człowiek nie może być szczęśliwy, gdy nie jest w takiej sytuacji (rodzinnej, zawodowej itd.), w jakiej Bóg chciałby go widzieć. Ksiądz powiedział: „człowiek nie może być szczęśliwy w takiej sytuacji- mimo, że dzisiejszy świat tak twierdzi: to nonsens.”

Cóż, księdzu łatwo jest rzucać słowem „nonsens”, podczas gdy całe to kazanie, oscylujące stale wokół tego ogólnikowego tematu było tak samo intelektualnie jałowe, jak każde inne, które słyszałem. Jak zwykle, to wiara okazuje się ratunkiem i lekiem na wszystkie bolączki. Kazanie okraszone przykładami z życia księdza i ludzi znanych bardziej z katolickich mediów.

Pierwszy przykład z życia księdza: na jakimś jubileuszu, bodajże 50-leciu małżeństwa, ksiądz powiedział mężowi, że musi być szczęśliwym człowiekiem, bo przecież ma kochającą żonę, sporo dzieci wychowanych na pobożnych, dobrych katolików.. (tak, to naprawdę niebywały plus)
Ale facet odrzekł, iż może i jego życie jest całkiem w porządku, ale zawsze chciał być… księdzem.
Ale zarówno jego znajomi, jak i rodzina „stanowczo wybijali mu ten pomysł z głowy”.
Rodzina… cóż, całkiem mądra, a facet niezbyt rozgarnięty. Może zanim zawarł związek małżeński nie wyszalał się i pomyślał, że dobrym ujściem jego energii jest Kościół. Dlatego jeszcze jakiś sentyment do wymarzonego „zawodu” kapłana. Ale nic to. Jak widać, skoro człowiek chce zostać księdzem, na tym przykładzie stwierdzić można, iż wiadomo, że to wola Boga, a nie kaprys zwykłego, ułomnego człowieka (w aksjologii katolickiej czyt. „Marnego pyłu”).

Kolejny przykład to przygoda pewnej kobiety, która chciała „poświęcić swoje życie Bogu” i wpatrywać się w święte obrazy, ale która zasięgnęła rady Ojca Pio, który jak wiadomo oszukiwał ze swoimi stygmatami, ale to Kościołowi nie przeszkadza. Jak zwykle, za wszystkimi tymi dyskredytacjami stoją masoni, liberałowie, pedały i inni wrogowie ludzkości, diabły wcielone.

Co Ojciec Pio odpowiedział? Rzekł, iż „na pewno byłaby szczęśliwa, ale Bóg widzi ją chyba raczej w roli żony”. Koniec. To jak to w końcu jest, Ojcowie, którzy przyjęli odpowiednie obrzędy są w lepszym kontakcie z bogiem? Czy człowiek sam nie wie, w jakiej sytuacji człowiek jest szczęśliwy, czyli załóżmy, że nie wie, kiedy BÓG go takim widzi? Bo pierwszy przykład sugerowałby, że nie. A jeśli jestem ateistą- czy nie może być to tak, że Bóg widzi mnie w roli niewierzącego?

Oczywiście, to nonsens, bo wszystkie wahania, jakim podlegają ludzie, gdy obierają swoją ścieżkę życiową, to dylematy ich własnego umysłu i nie warto mieszać w to bytu, którego istnienia jeszcze nikt nigdy nie dowiódł. W tym kontekście spojrzałem też na przesłanie, wokół którego kręciła się liturgia, a które było zaczerpnięte z jakiegoś durnowatego listu Pawła do Koryntian.

Bo o ile przestrzegał, by „ludzie nie kąsali się jak osy”, co jest raczej rozsądnym i dobrym wskazaniem, o tyle kilkakrotnie pieprzył bzdury, że ciało chce czego innego, a dusza czego innego. Dlatego rzecz jasna powinniśmy iść za radą ducha, a nie ulegać zakusom ciała, bo te, z powodu innych „chciejstw” nie będą mogły nigdy żyć ze sobą w zgodzie.

Tego rodzaju dualistyczne, zabobonne i cholernie zgubne podejście do człowieka jest nie tylko szkodliwe, ale i tak żałosne w świetle obecnej wiedzy. Wszak nawet, jeśli istnieje jakaś dusza, wszystko, o czym wiemy, że dzieje się „w naszym wnętrzu”, to procesy zachodzące w mózgu.
Potrzeby „duchowe”, to także potrzeby naturalne, lecz młodsze w stosunku do pierwotnych instynktów. Nie oznacza to, że są one od siebie odrębne, czy że „chcą czegoś innego”.
Problem właśnie w tym, że to, co duchowni zwą „duszą”, czyli właściwie umysł, jest tak samo elementem natury, jak reszta naszego organizmu, i jest to ze sobą ściśle sprzężone.
To, jak zapatrujemy się na moralność, jest wynikiem procesów zachodzących w korze mózgowej, i za pomocą tejże części mózgu, ze szkodą dla niej i ogólnie nas, jako ludzi, przypisujemy całej naturze jakiś moralny, czy niemoralny charakter.
Prawda jest natomiast taka, że wszystkie potrzeby ciała są naturalne, zdrowe i nie skutkują czymś złym, o ile są zaspokajane. Rozsądek i cała gama innych czynników, które nazywamy kulturą, może nam pomóc w nieodpowiednich sytuacjach kłaść te potrzeby na bok, lecz nie da się przed nimi uciec.
Same potrzeby ciała, same w sobie, nie są złe- to wierutna bzdura, której żaden człowiek nie powinien dać się przekonać. Jesteśmy częścią natury, kultura jest jej przedłużeniem- nie byłoby jej, gdyby nie dobrze wykształcony mózg, który odpowiada za wszystko to, co religijni ludzie nazywają duszą. Żadna część natury nie jest szatanem. Skończmy z tymi mitologicznymi bytami!

To, co jest złe, jest złe, i mamy o tym całkiem obiektywną wiedzę. Zło to krzywda. Co działo się z potrzebami ducha i ciała księdza, który uderzył kiedyś mojego kolegę, bo „mu pyskował”?
Duch chciał, by mały brzdąc dostał w papę, ale tym razem ciało działało zgodnie z wolą ducha, więc skoordynował się z ręką? To umysłem („duszą”) nadajemy abstrakcyjny sens światu w którym żyjemy.
To umysłem decydujemy, co zrobimy z naszym ciałem. Możemy nad nim panować, co nie oznacza, że możemy całą pierwotną naturę zlekceważyć. Skutki takich działań widzimy właśnie w aferach pedofilskich rodem z Kościoła. Nie, to nie jest kolejny spisek liberało-żydo-masonów. Kurwa!

Na koniec kazania ksiądz dodał, że musimy żyć zgodnie z przykazaniami, choć „współcześni pseudofilozofowie” chcą je wykreślić, wyrzucić poza nawias. Kolejny przykład typowej demagogii.
Tak, to tu urabia się niewinne umysły!
Tak się składa, że czytam regularnie autorów uznawanych za największych obecnie żyjących przeciwników religii i klerykalizmu. I co? I żaden z nich nawet, nie neguje wszystkiego, co pochodzi z religii, w czambuł! Nawet ostatni artykuł o dekalogu, Christophera Hitchensa, napisany był krytycznie i zdroworozsądkowo, czyli nie na klęczkach. Parę przykazań było wg niego w porządku, parę nie.
I doskonale to uzasadnił. Czy to jeden z tych „pseudofilozofów”? Ksiądz wykorzystuje zamiłowanie owieczek do myślenia spiskowego i każe im wierzyć, że żyją gdzieś wpływowi filozofowie, którzy na ślepo negują wszystko, co zawarte jest w religii i co z religii pochodzi. To oczywisty absurd!
Krytyka to nie atak i totalna negacja, nawet, jeśli jest jej dużo (a w stosunku do religii od nieskrępowanych umysłów dostaje się jej dużo, tym bardziej, że religia postuluje swoją nietykalność, co jest chore i po prostu nieuczciwe) Ironia natomiast, to nie brutalna kpina. Dla Kościoła wszyscy, którzy krytykują, to zepsuci pseudomędrcy. Któż jest więc nieomylny? Oczywiście nie kto inny, jak papież i cała ekipa, a każde słowo Biblii musi być prawdą, choćby ze względu na obecny stan wiedzy próbowano to tak zawinąć w bawełnę, że zrobiłoby się z połowy Biblii zbiór metafor.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Zgodę budujcie.

Zgoda buduje. Polska jest najważniejsza. Zgoda buduje, bo Polska jest najważniejsza.
Zgoda na święty spokój buduję zgodę na nieróbstwo. Zgoda wybiórcza buduje podziały.
Żeby zgoda budowała, najpierw należy zbudować zgodę. A jeszcze wcześniej ją zaprojektować.
Polska jest najważniejsza. Dla niezgodnych Polaków? Dla każdego Polaka z osobna ważny jest jego dobrobyt. Sam nie jest zły, byle zdobyty uczciwie. Zatem polska mentalność jest najważniejsza.
Jeśli jest najgłupsza, zgodę należy budować. Wyścigi na hasełka, frazesy i zemsty polityczne z jednej
i drugiej strony nie zwiastują nawet chęci zgody.
Czy dla Polaków Polska jest najważniejsza? Z pasożytniczą ideologią grupy zaszczepioną na niej sztucznie nie ma wiele do zaoferowania. Ale Polska się zmienia. Patriotyzm to postawa pragmatyczna. W kwestiach uczuciowych każdy ma sentyment, więc proszę powstrzymywać się od deklaracji miłości, bo to wielka różnica.
Polacy są najważniejsi. Dla Polaków. Człowiek jest najważniejszy, także Polak. Mamy Polskę, mamy rząd, mamy prezydenta, budujcie zgodę! Na czym? Na prawdzie?
Na interpretacji faktów? Faktów wciąż niedostatecznych dla jednych. Bo gdy interpretacje zbliżają się do niemiłych dla jednych wniosków, są niedostateczne. Lub zafałszowane. Żeby je odfałszować, trzeba siać propagandę. Straszyć. Wyciągać rzekomo nierozwiązane sprawy. I… dzielić.
W dalszym ciągu.
Prawda jest jedna? Tak, dla każdego szeregu faktów powiązanych ze sobą. Żeby odnaleźć jakąś prawdę, trzeba znać wszystkie związane z nią fakty, połączyć je i wyciągnąć wnioski.
Jak wyciągnąć wnioski, póki stale nie ufa się wyciągniętym już wnioskom, ciągle mącąc
i przedstawiając swoją fantazyjną interpretację zdarzeń? Może to trwać latami.
Propaganda. Obóz zdrajców i łajdaków oraz obóz jedynych sprawiedliwych. Znając życie, nikt nie jest jednak święty. Tym bardziej ci, co się takimi przedstawiają.
Należy nadmienić, że bycie złym, czy dobrym nie wynika z przynależności do danej grupy.
Oprócz przypadków psychopatii, bycie „złym” i „dobrym” nie przysługuje też dozgonnie.
Zgoda może budować, gdy podzielona ideologicznie Polska ostatecznie przekona się, kto ma rację.
Kto prawidłowo określał politycznego konkurenta. Kto wybitnie udowodnił, że on i jego ekipa są wybitni. Póki co, jednoznacznych dowodów nie ma. Jest przerzucanie się poszczególnymi faktami wygodnymi dla jednej, lub drugiej strony sporu.
To dlatego, ponieważ obie tak naprawdę mało się różnią.
I w tej sytuacji tylko od spostrzegawczości Polaków zależy, kiedy obie strony zostaną obnażone.
A Polska zbuduje zgodę, która jest dla niej najważniejsza.

P.S. To u góry to tylko marzenia. Takie filozoficzne, przyznajcie.

niedziela, 6 czerwca 2010

Osobiste wyznanie

Cóż, postaram się sklecić parę zdań, choć uprzedzam, że w obecnej sytuacji nie jest to dla mnie łatwe, gdyż mam bardzo zły nastrój. Można powiedzieć, że jestem po prostu… smutny.
Dlaczego? Nie dość, że mój najlepszy kumpel, właściwie przyjaciel, wyjeżdża za jakiś tydzień za granicę, to jeszcze odgradza się ode mnie grubym murem. Mimo, że przed godziną pogadaliśmy sobie na świeżym powietrzu, zastrzegł, że nie wpadnie do mnie jutro. I prawdopodobnie w ogóle. Na gadu gadu ciągle mnie blokuje. Wszystko przez to, co stało się… 3 dni temu?...
Było to tak- ten mój przyjaciel, zadedykował swoją piosenkę Bogu i chciał ją u mnie nagrać. Zrobiłem mu podkład. Powiedziałem: jak nagrasz, to przeczytam Ci coś, ok.? Zgodził się. Nagrał swoją piosenkę, a ja zacząłem mu czytać krytyczny artykuł o dekalogu. Zaczął marudzić, a po chwili szukać kurtki.
Gdy już znalazł, dał mi rękę na „cześć”, a ja nie podałem mu dłoni. Dlaczego? Wkurzył mnie tym, że obiecał posłuchać, a jednak nie wytrzymał. Jest on Świadkiem. Ja… ateistą, agnostykiem? Ciężko mi to stwierdzić, w każdym razie poszukuję prawdy. Jeśliby ta prawda rzeczywiście miała okazać się Bogiem, to dla mnie nie ma żadnego problemu.

Tak więc w końcu dziś, po kilkukrotnym przepraszaniu, odbyłem z nim całkiem szczerą rozmowę. Próbował racjonalizować swoją wiarę, i rzeczywiście- Świadkowie wcale nie są tak inwazyjni, za jakich się uważa. Wcale nie sądzą, że z pewnością tylko członkowie ich wspólnoty dostąpią zbawienia.
Mają parę plusów. Ale nie chodzi mi o plusy. Z pewnością znajdą się takowe również w katolicyzmie, najbardziej znielubionej przeze mnie religii. Jednak co z tego? Podstawowe założenia każdej religii są dla mnie chwiejne. Co do wierzeń religijnych mam już bardzo solidnie ugruntowany światopogląd. Jeśli chodzi o istnienie czegokolwiek poza materią i energią- nigdy nie wiemy niczego na 100%.
Jednak religie i święte księgi, na których są oparte, nie stanowią dla mnie poważnego punktu odniesienia. Trudno mówić o tym tak wprost i płynnie do mojego przyjaciela. Tak się mówi- religia- temat jak każdy inny. A jednak jestem bardzo delikatny w takiej rozmowie. Po prostu nie chcę stracić przyjaciela.

Po części… może go jednak rozumiem? Nie, nie rozumiem… nigdy nie bałem się zmiany poglądów, czy odejścia od wiary. Nie. To po prostu wydawało mi się niemożliwe. Jako wierzący zastanawiałem się: „czy kiedykolwiek mógłbym stać się ateistą? Nigdy w życiu!” A jednak, stopniowo doszedłem do takiego punktu, przechodząc przez typowy agnostycyzm pół na pół. Teraz jestem na dalszym punkcie, a określanie się jako ateista nie ma mówić innym ludziom: „ale wyście durni- ja WIEM, że żadnego boga nie ma!” Ja właśnie nie wiem. Nie wierzę. To co innego. Ludzie wierzący mówią, że wierzą, ale jeśli widać to po ich życiu, zachowują się i postępują dokładnie tak, jakby już WIEDZIELI, że bóg istnieje. Mało tego- jakby wiedzieli, który dokładnie to bóg. Przez którą księgę przemawia on najwierniej, czego dokładnie oczekuje od ludzi, jak ma na imię itd. Nie potrafię teraz wczuć się w ich stan. Ja nie wierząc w boga, stwierdzam jedynie, że po analizie faktów, prawdopodobieństwo istnienia indywiduum zwanego powszechnie bogiem, jest niesłychanie niskie. Natomiast jeśli już kojarzyć boga/bogów/boginię/boginie z dobrem- staję po jego/jej/ich stronie. Sądzę jednak, że większości ludzi do bycia dobrymi ludźmi niezbędna jest jedynie empatia i wszystkie jej konsekwencje. Natomiast ona jest naturalna. I wszyscy ludzie, którzy wyzbywając się świadomie, czy nieświadomie różnych dogmatów, z tej, czy innej religii, wiedzą, o co w dobru chodzi.

Wiem, że mój przyjaciel, Świadek, jest dobrym człowiekiem. Wiem, że ma empatię i kieruje się nią. Wiem, że jego rodzeństwo i rodzice także są dobrymi ludźmi. Bardzo ich lubię. Wcale nie patrzę na nich przez pryzmat ich religii. Jeśli to ona powoduje, że są dobrymi ludźmi, świetnie. Choć myślę, że ona co najwyżej dopomaga. Że tak, czy inaczej, większość ludzi, a więc i oni, jest dobrych z natury.
Poza tym ich wierzenia nie są tak dziwne, by empatię wypaczać. Chyba, że w skrajnych okolicznościach. Np. gdy w grę wchodziłaby transfuzja krwi. Można byłoby wtedy kogoś skrzywdzić, ponieważ wierzy się, że krew jest „święta”. Dobrze przeanalizowałem zagadnienie krwi i nie rozumiem, jak można w to wierzyć. Wiele rzeczy zasługuje na szacunek, ale tutaj przez świętość Świadkowie rozumieją jakby… nietykalność?
Temu problemowi poświęciłem już kiedyś więcej słów, więc nie chcę się powtarzać. W każdym razie- na co dzień- mój przyjaciel nie jest w stanie zaprzeczać normalnemu pojęciu dobra. Co prawda wierzy, że w świecie polityki rządzi szatan. Mało tego, cały nasz świat to gmach zarządzany przez Gacka. Ale co z tego, skoro oni w tym świecie żyją? Musieli sobie to zracjonalizować i tym sposobem nie są wrogo nastawieni. No bo może i ten szatan rządzi światem, ale ciężko stwierdzić, gdzie i kiedy jest dokładnie zlokalizowany. Ja doszedłem do wniosku, że w świecie jest niedoskonałość i jest to naturalne. Jednocześnie wraz z postępem cywilizacji niedoskonałości zanikają. Ktoś przeczy? Rzeczywiście, terroryzm… ale chwilkę, to Ci, co wierzą w Koran, ale z chęcią używają grzesznej, nowoczesnej broni.

Mniejsza z tym. Do prawdy, nie jest mi potrzebna postać diabła, by dostrzec to wszystko, co nazywamy złem. Zło to cierpienie, to krzywda. W szerokim spektrum. Szukamy ich przyczyn i sukcesywnie je zwalczamy. Nie wystarczy wg mnie, jak duchowni różnych wyznań, wskazać bez uzasadnienia: „tak, kochani, tutaj i tutaj i tutaj macie zło, a więc tu czai się szatan. Nawet jeśli wydaje się Wam, że nie ma w tym nic złego, to strzeżcie się”. To typowe, psychologiczne zagranie pod względem czujności. Sztuczka duchownych. Tak, aby utrzymać wiernych przy konkretnej religii.
Owszem, często wydaje nam się, że coś złe nie jest, a jednak jest przeciwnie. Ale nie znaczy to, że nie mamy żadnych mocy poznawczych, by zło ostatecznie rozpoznać. Moim zdaniem, i nie tylko moim, zło bierze się w największej mierze ze ślepego posłuszeństwa. Władzom, ideologiom, religiom.
Większość tragedii ludzkich nie była spowodowana buntem, a właśnie posłuszeństwem. Ci, którzy nie uzasadniają swojego zdania, swoich sądów, nakazów, zakazów- a jedynie podpierają się jakimś immunitetem w stylu racji historycznej, czy woli jakiegoś boga- zwiastują zacofanie, tragedie, lub mieszankę obu, robiąc to tylko dla własnego interesu.

Mój przyjaciel przekonywał mnie, że nie widzi na mnie wpływu szatana. Ale nie powiedział tego wprost. Wiem dobrze, że nie chce utrzymywać ze mną kontaktów właśnie z tego powodu. Powiedział, że miał kryzys wiary właśnie z tej przyczyny, że trzymał się ze mną. Zaczął myśleć tak, jak ja. Poczuł się zagrożony. Rozumiem go tylko z jednego względu- mimo dobrotliwości jego rodziny, wiadomo, jakie skutki czekają odstępców. Taka już specyfika niezbyt licznej i stosunkowo młodej religii, zwanej przez większe i starsze religie „sektą”. Może taka wizja właśnie działała w jego podświadomości najmocniej. Bo nie rozumiem, co to za straszna rzecz, myśleć? W mój sposób? Nie rozumiem- myślę jak wszyscy, którzy myślą- logicznie, choć nad każdą sprawą, również religią. Mój przyjaciel powiedział mi podczas dyskusji, że wiara to coś więcej, niż analiza, myślenie i dowody.

Zdaje mi się, że chciał przez to powiedzieć, że wiara to coś większego i ważniejszego, niż racjonalizm.
Dla mnie natomiast wiara, jak to wiara- jest jednym z etapów poznawczych. Wiara sama w sobie nie jest zła. Nawet w nauce mamy do czynienia z wiarą. Jeżeli nie wiemy czegoś na sto procent, możemy w coś wierzyć. Ale kiedy przekonujemy się, że ta wiara jest błędna, w oparciu o faktyczny stan rzeczy, odrzucamy tą wiarę. Tutaj więc wiara to faza między wiedzą i niewiedzą. I tak widzę podstawową rolę wiary. Nie jest więc ona czymś więcej, niż racjonalizm. To jeden z czynników racjonalizmu, w którym odgrywa znaczącą, choć nie rozstrzygającą rolę. Wiara religijna natomiast, albo inna wiara w ponadnaturalne rzeczy- np. astrologia, sytuuje wiarę jako ostateczny sąd. To ją wypacza. Wypacza z resztą całe działanie umysłu wokół kwestii, które określa religia. Owszem, założeniem wiary w ponadnaturalne jest to, że nie trzeba tutaj dowodów. Przeciwnie, im mniej dowodów, tym lepiej.
Bo skoro wierzymy w siłę nadnaturalną, zdolną zrobić wszystko- to każdy dowód przeciwstawny, czy coś, co logicznie ją podważa, możemy zlekceważyć i wskazać, jak cudownie nadnaturalna siła wykaraska się z niewygodnych faktów. Tak, cudownie. O cuda tu chodzi również. Dlaczego więc istnieją różne religie i mają równie oddanych wyznawców? Dlaczego bóg nie interweniuje, gdy zdarza się, że walczą między sobą? Oczywiście ten niewygodny fakt także da się owinąć w bawełnę i wytłumaczyć, dlaczego bóg tak postępuje. Najczęściej dlatego, że jest nieodgadniony.

Wiarę w ponadnaturalne więc, tym bardziej usankcjonowaną przez instytucjonalną religię, winię dokładnie o to, że dzieli ludzi. Dzieli- ponieważ opierając się na starych księgach (bez obrazy), w których można znaleźć setki niedociągnięć tego, czy innego typu, a także zwykłe okrucieństwa, każe ludziom wierzyć, że jeśli bóg istnieje, to ważny jest sposób, w jaki go czcimy, lub imię, jakim go nazywamy. Że jeśli coś jest święte, to nie można tego kwestionować. Myślenie więc jest wzbronione.
Oskarżam wiarę o to, że nie może zrewidować dosłownie sama siebie i usadowić wszystkich ludzi w takim miejscu, w którym dochodzą do wniosku, że jeśli istnieje jakikolwiek bóg, to nie życzy on sobie, aby ludzie kłócili się między sobą tylko dlatego, że mają inne rytuały, robią coś, co nie czyni żadnej realnej krzywdy nikomu. Oni wierząc w boga, wierzą w nadąsanego megalomana, który nie znosi żadnej krytyki. Oskarżam wiarę o to, że wypacza zarówno logikę, jak i empatię. Czasem mocniej, czasem słabiej, lecz robi to. Powoduje, że ludzie mogą mieć wyrzuty sumienia z tego powodu, że ich nie mają- bo nagle uświadamiają sobie, że zjedli kawałek mięska w piątek/odkurzyli dom w niedzielę/współżyli z partnerem przed ślubem/trzymają się z kimś, kto patrzy na wszystko krytycznie.
I myślą sobie: chwilę, czy zrobiłem coś złego? Moja religia mówi, że tak! Dlaczego więc nie żałuję?
Żałuję, że… nie żałuję! Gdy dochodzi do nich nutka zdrowego rozsądku, jakiś promyk Oświecenia, zamykają się z powrotem w warownej siedzibie wierzeń, które im narzucono w chwili, gdy byli za młodzi, żeby te wierzenia zweryfikować.

Czy wyobrażacie sobie świat zjednoczony pod szyldem jednej religii? Ja nie. To jest zdecydowanie zbyt jaskrawo widoczne. Ludzie mogą być zjednoczeni jedynie pod egidą rozsądku, sceptycyzmu, zdrowej empatii bez dogmatyzmu. Racjonaliści umieją ze sobą dyskutować, umieją zmieniać zdanie pod wpływem argumentów. Wszystko po to, by nie tkwić w błędzie, który przysparza nam, ludziom, kolejnych życiowych krzywd i problemów. Wszystko sprowadza się do tego. W religiach natomiast oprócz pouczeń o miłości, mamy do czynienia z różnymi archaicznymi wskazówkami, które z naturalną moralnością nie mają zbyt wiele wspólnego. Jednak czy można wyobrazić sobie, nawet grupkę szacownych duchownych i teologów, wspólnie deliberujących nad tym, czego tak naprawdę oczekuje od nas bóg? Oczywiście, że nie! Ekumenizm może sprowadzać się do dobrodusznego, pokazowego poklepania po plecach i ominięciu szerokim łukiem tych wszystkich spraw, które religie dzielą, a które nie przestaną je dzielić, póki religie są religiami. Czyli póki są dziedzinami, w których wierzy się bez dowodów, a nierzadko i wbrew dowodom. Cóż z tego, że katolicy i świadkowie zgadzają się co do faktu, że nie wolno mordować? Ateiści też się z nimi zgadzają! Czyli jak to będzie- nagle różnice staną się nieważne? Nad różnicami zdań można dyskutować, gdy dopuszcza się możliwość dyskusji, zamiast dogmatyzmu i zamknięcia. Parę wspólnych płaszczyzn przy wielkim polu przepaści nie załatwia niczego. Dosłownie niczego. Racjonaliści starają się tylko o to, by żyło się nam lepiej. Wierzący o to, by dostąpić raju. To życie jest na drugim planie. Choć to życie dostrzegamy z całą siłą, a na raj nie ma żadnych dowodów. Czy to nie dziwne?
Myślę, że wielu wierzących chce to pogodzić i z tej prostej przyczyny miewają kryzysy wiary. Najlepszym na to sposobem jest… przestać rozważać i wrócić do wiary. Albo kontynuować i stać się wolnomyślicielem, co przekreśla niezachwianą wiarę. Mój przyjaciel przeżywał taki kryzys. Jestem pewien, że mimo wszystko nie opuścił go. Ja natomiast nie muszę rozmawiać z nim na te tematy.
Tematów jest mnóstwo. Powiedziałem mu o tym, lecz on jest teraz bardzo czujny. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Najprawdopodobniej samo obcowanie ze mną jest dla niego zagrożeniem.
Ponieważ Biblia wspomina, by strzec się filozofów, którzy chcieli by zwieść chrześcijan z „jedynie słusznej ścieżki”. Przyjaciel, gdy zacytował mi te słowa, za chwilę nawet sam mnie wyprzedził: „wiem, wiem, ty zaraz powiesz, że napisali tak po to, by ludzie nie myśleli, ale wierzyli”. Zdziwiłem się.
Rzeczywiście, oddał esencję mojego podejścia do religii. A więc umie dojść do tak racjonalnych wniosków? Najwidoczniej tak. I stąd właśnie zagrożenie. Po chwili dodał: „ale to nie jest tak, nie jest tak…” nie uzasadniając tego. Moim zdaniem bardzo łatwo było przewidzieć, że pojawią się inne nauki, przed którymi chrześcijanie będą musieli się strzec, by nie odejść od wiary. Jest to nadzwyczaj proste do przewidzenia, tym bardziej, że to przecież przed Jezusem żyli filozofowie, którzy o moralności prawili lepiej, niż on. Zobaczymy, jak to dalej się potoczy. Mam nadzieję, że nie stracę przyjaciela.
Jednak mam pewne wątpliwości. Piszę to dzień później. Dziś właśnie okazało się, że nasza ostatnia rozmowa była naprawdę ostatnia… dziś przyjaciel oznajmił mi to przez gadu, a było to możliwe dzięki temu, że założyłem inne konto i jak dotąd mnie na nim nie zablokował. Otrzymałem od niego dwa zdania. Nie byłem później wielce nachalny, ale na żadne z kilku moich zdań nie odpowiedział mi. Napisałem mu, że przeklinam ten dzień, w którym chciałem czytać mu ten artykuł, bo światopogląd jest dla mnie mniej ważny, niż przyjaźń. I rzeczywiście, gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, wolałbym nie czytać tego tekstu. Ale zastanowiłem się nad tym- przecież jeśli pobiegłbym do jego domu i oznajmił, że chcę zostać Świadkiem, problem zniknąłby z pewnością! Dlaczego więc tego nie zrobię? Może jednak światopogląd jest ważniejszy od przyjaźni?

Wydawałoby się, że tak. Myślę, że mój światopogląd określa mnie. Jestem co prawda gotów zmieniać go co do szczegółów- w razie, gdyby ktoś przekonał mnie do zmiany zdania w danej sprawie. Jeśli miałbym przekonwertować się na Świadka, trzeba byłoby więc albo potężnej armii merytorycznych argumentów, wewnętrznie spójnych, albo też… silnego kopa w stylu jednoznacznego objawienia, autentycznego. Wtedy mój światopogląd zapewne przeszedłby diametralną zmianę. Zmieniając swoje poglądy pod wpływem dowodów i argumentów, czuję, że szanuję siebie, jako człowieka- jako istotę, która jest zdolna do zmian, a która zmienia się po to, by jak najlepiej wieść życie. I która używa rozsądku jako głównego narzędzia. Różnica jest więc taka, że mój przyjaciel, mimo, że zaczął myśleć sceptycznie i racjonalnie, przestraszył się zmian. A one, jak to bywa z racjonalizmem, postępowały stopniowo. W końcu w głowie przyjaciela włączył się alarm, obwieszczający, że limit rozsądku został przekroczony. W związku z tym, postanowił zerwać ze mną wszelkie kontakty. By mój sposób myślenia, który siłą rzeczy przewija się między wierszami i ujawnia się we wszystkich ocenach i opiniach, nie zaszczepiał w jego umyśle ponownie „diabelskiego ziarna”. Jest przekonany, że używa teraz środka na chwasty, w formie swojej religii. Choć tak naprawdę wyrywa z całym impetem zdrowe rośliny, bo nigdy nie widział na swojej działce warzyw, a przyzwyczaił się do perzu i ostu.

Nie chcę, by brzmiało to złośliwie, lecz tak właśnie to widzę. Sam nie mam w umyśle zamontowanego alarmu, który komunikowałby mnie, w razie, gdyby racjonalizm osiągnął poziom krytyczny. Wręcz przeciwnie- to racjonalizm działa u mnie z możliwie jak największą mocą i alarmuje o każdym poglądzie, który nie jest wewnętrznie spójny. Natomiast stan krytyczny rozsądku kojarzy mi się pozytywnie- ponieważ bycie „krytycznym” to wg mnie najlepsza postawa. Mało tego- nigdy nie przeszkadzało mi to, że mój przyjaciel wierzy. To, że jest Świadkiem. Mógłbym utrzymywać z nim kontakt cały czas, mimo jego wiary. On zaś nie chce tego robić, właśnie dlatego, ponieważ wiary nie posiadam. Przedstawiając przyjacielowi mój punkt widzenia, zaczął traktować religię tak, jak wszystkie inne tematy. Gdyby miał równie rozsądne argumenty za swoją wiarą, nie obawiałby się jednak tego. Moim zdaniem więc, jego wiara jest przyzwyczajeniem. Silnym, bo zapewnia mu psychiczny komfort, z powodu zaaplikowania mu wiary w dzieciństwie. Przykro mi, że muszę bawić się w psychologa. Może jest to niesmaczne, ale moje zdanie jest szczere. Co idzie za tym dalej?
Wiara nie określa go. Przypomina pasożyta, która blokuje jego potencjał. Dzięki niemu mój przyjaciel nie może go w pełni wykorzystać, nastawiając się tylko na to, na co pozwala mu jego religia. Odrzucając zaś to wszystko, czego kategorycznie i bezdyskusyjnie zabrania. Przez wiarę w niewidzialnego przyjaciela jest gotów odrzucić relacje z realnymi ludźmi, czego właśnie boleśnie doświadczyłem. A przecież ja nie boję się zmian. Mógłbym spokojnie wymieniać się z nim opiniami tak długo, jak tylko chciałby mnie przekonywać. Nieskromnie z resztą przyznam, że był taki moment w moim życiu, gdy odkrywszy coś, co wydawało mi się w ich religii sensowne, udałem się do przyjaciela i poprosiłem go, by dał mi trochę lektur spod znaku ich wiary. Jednak po przeczytaniu ich zawiodłem się. Pewne jej treści są dla mnie wprost nie do przyjęcia z kilku powodów naraz.
Z przykrością i wielkim bólem serca muszę więc przyznać, że nie dysponujemy różnymi rodzajami kompasów. Kompas powinien wskazywać prawdziwe kierunki. Jego urządzenie wskazuje cały czas cel, którego nikt nigdy nie widział.

środa, 2 czerwca 2010

Komentarz byłby za dłuuugi... (czy wszelka wiara jest irracjonalna?)

Nie wiem, czy którykolwiek z komentarzy był polemiką do mojego, a szkoda, bo liczyłem na nią. Moim zdaniem niepotrzebnie uwłacza się słowu „wiara”, ponieważ nie ma ono wydźwięku pejoratywnego i nie powinno go raczej mieć. Owszem, może się trochę źle kojarzyć racjonalistom i ateistom (sam jestem jednym i drugim), ale w końcu nieracjonalna jest ocena na podstawie skojarzeń, czy symboliki (na tej bazie tworzą się wszak mity). Myślę, że istotnym i przejrzystym rozróżnieniem jest postawienie naprzeciwko siebie wiary i wiary religijnej, a ogólniej- wiary w nadnaturalne, takiej, jak wiara w astrologię, homeopatię itd. Ogólnie bowiem wiara ma to do siebie, że często bywa stanem, który sytuuje się pomiędzy stanami niewiedzy i wiedzy. Właśnie takie etapy zauważamy w nauce. Rzeczywiście, to wiara, choć niezupełnie oderwana od rzeczywistości, bo mająca za sobą pewne przesłanki, pomaga naukowcom w tworzeniu różnych hipotez. Póki jednak hipoteza jest hipotezą, żaden człowiek nie patrzy na nią inaczej, niż jak na hipotezę. Można co prawda być gorącym zwolennikiem którejś z nich- np. tej, że to nie klimat, a asteroida przyczyniła się do wyginięcia dinozaurów. Jednak nawet, jeśli jest się jej zwolennikiem, nikt nie rozstrzyga na jej podstawie innych faktów, ponieważ mimo wszystko ma się świadomość, że hipoteza ta nie musi odpowiadać faktycznemu stanowi rzeczy. Tak więc wiara jest tutaj obecna, ale nie jest rozstrzygająca, a jest jedynie środkowym etapem- wiara tutaj nie udaje więc, że jest wiedzą.

Natomiast wiara religijna, jako jedna z wielu wiar w ponadnaturalne, zdaje się być dla wierzących rozstrzygająca i wyznawcy posługują się nią jak wiedzą. Postępują zgodnie z nią, tak, jakby była ona już pewnymi faktami. Tyczy się to zarówno religii, jak np. astrologii, ponieważ mimo, że nie ma na jej słuszność absolutnie żadnych dowodów, jej wyznawcy są gotowi układać swoje życie pod jej dyktando. Moim zdaniem wynika to z faktu, że jakiekolwiek mnożenie bytów ponad potrzebę (patrz brzytwa Ockhama) zaciemnia zupełnie obraz sytuacji i prowadzi do takich właśnie wypaczeń.

Gdy nie mamy dowodów na naszą wiarę, nie jest to przeszkodą, gdy wiara ta w swoich założeniach tych dowodów nie potrzebuje. To cechuje każdą wiarę w ponadnaturalne. Postulując istnienie i działanie jakiejkolwiek siły ponadnaturalnej, automatycznie uznajemy, że wszelkie świadectwa empiryczne i zjawiska naturalne, łącznie z podstawowymi prawami fizyki, czy chemii, mogą zostać złamane, gdy tylko owa siła w jakiś cudowny sposób zadziała. Taka wiara posługuje się naszą zawodną ludzką intuicją powiązaną mocno z myśleniem życzeniowym i to je traktuje jako punkt obserwacyjny. W każdym przypadku może lekceważyć racjonalne przesłanki, czy wręcz dowody przeciwstawne, ponieważ postulat siły nadnaturalnej jest obliczony na to, by zawsze cudownie wykaraskać się z niewygodnych okoliczności. Gdy rozkładamy te wierzenia i interpretacje zdarzeń na świecie dokonywane na podstawie owych wierzeń na czynniki pierwsze, zauważamy wnet ich cechy wspólne, a zarazem ich szkodliwy wpływ na społeczeństwo. Ludzie różnych wiar w nadnaturalne, wierząc w coś innego, używają dokładnie tych samych mechanizmów psychologicznych odznaczających się lekceważącym stosunkiem do metod racjonalnych. Tak jednak, jak nie potrafią racjonalnie ocenić swojej wiary i praw rządzących światem, tak nie za bardzo garną się do spostrzeżenia, na jakich zasadach funkcjonuje ich, jak i wiara wyznawców odmiennych wiar. Skrajnym skutkiem tej sytuacji są konflikty zbrojne, ponieważ dwie grupy ludzi wierzą w sprzeczne ze sobą rzeczy, choć żadna z nich nie ma na słuszność swoich wierzeń dowodów.

Moim zdaniem fakt, że nawet ateiści umieją traktować daną osobę jako zupełną wyrocznię, wynika
z podobnych mechanizmów psychologicznych. Jest to dla mnie cokolwiek dziwne, lecz nie jestem do końca pewnym, na ile taki ateista jest w stanie zawierzyć swojej „wyroczni” i jak to może się objawiać. Sądzę, że gdyby zawierzenie słowom świeckiej wyroczni miało rozstrzygać o sytuacji na ostrzu noża, żaden ateista, który do ateizmu doszedł samodzielnie, tzn. poprzez obserwacje i myślenie, nie byłby tak pewny co do tej „wyroczni”. To dlatego, ponieważ aby dojść do ateizmu refleksyjnie, niezbędny jest właśnie racjonalizm. Człowiek, który posługuje się racjonalnym myśleniem, tak naprawdę wyroczni mieć nie może, choć z pewnością ironicznie może stwierdzić, że ten, czy ktoś inny jest dla niego w jakiejś dziedzinie takowym najwyższym autorytetem. Ironicznie, acz niepotrzebnie. Tym bardziej, że przeciętny ateista nie musi być naukowcem, więc trudno o jego wielki obiektywizm, gdy ma ufać jednemu, lub drugiemu naukowcowi. Może ich stwierdzenia na temat moralności i etyki są w stanie zdobyć u ateisty duży szacunek, lecz z reguły opierają się na takich aksjomatach, że nie może być od nich opacznych odstępstw, bo nie sposób opacznie ich zrozumieć. Tak więc racjonalista-ateista, który np. bardzo szanuje Senekę za jego sentencję: „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, reszta to tylko ustalenia”, nie ma zbyt dużego pola manewru, aby z powodu tak oczywistego i konstruktywnego hasła uczynić wojenny oręż. Wręcz przeciwnie. To bowiem racjonalne, oczywiste hasło. I każdy racjonalista zreflektuje się, iż nie można kierować się nim w dalszym etapie relacji heteroseksualnych. ;)