Cóż, postaram się sklecić parę zdań, choć uprzedzam, że w obecnej sytuacji nie jest to dla mnie łatwe, gdyż mam bardzo zły nastrój. Można powiedzieć, że jestem po prostu… smutny.
Dlaczego? Nie dość, że mój najlepszy kumpel, właściwie przyjaciel, wyjeżdża za jakiś tydzień za granicę, to jeszcze odgradza się ode mnie grubym murem. Mimo, że przed godziną pogadaliśmy sobie na świeżym powietrzu, zastrzegł, że nie wpadnie do mnie jutro. I prawdopodobnie w ogóle. Na gadu gadu ciągle mnie blokuje. Wszystko przez to, co stało się… 3 dni temu?...
Było to tak- ten mój przyjaciel, zadedykował swoją piosenkę Bogu i chciał ją u mnie nagrać. Zrobiłem mu podkład. Powiedziałem: jak nagrasz, to przeczytam Ci coś, ok.? Zgodził się. Nagrał swoją piosenkę, a ja zacząłem mu czytać krytyczny artykuł o dekalogu. Zaczął marudzić, a po chwili szukać kurtki.
Gdy już znalazł, dał mi rękę na „cześć”, a ja nie podałem mu dłoni. Dlaczego? Wkurzył mnie tym, że obiecał posłuchać, a jednak nie wytrzymał. Jest on Świadkiem. Ja… ateistą, agnostykiem? Ciężko mi to stwierdzić, w każdym razie poszukuję prawdy. Jeśliby ta prawda rzeczywiście miała okazać się Bogiem, to dla mnie nie ma żadnego problemu.
Tak więc w końcu dziś, po kilkukrotnym przepraszaniu, odbyłem z nim całkiem szczerą rozmowę. Próbował racjonalizować swoją wiarę, i rzeczywiście- Świadkowie wcale nie są tak inwazyjni, za jakich się uważa. Wcale nie sądzą, że z pewnością tylko członkowie ich wspólnoty dostąpią zbawienia.
Mają parę plusów. Ale nie chodzi mi o plusy. Z pewnością znajdą się takowe również w katolicyzmie, najbardziej znielubionej przeze mnie religii. Jednak co z tego? Podstawowe założenia każdej religii są dla mnie chwiejne. Co do wierzeń religijnych mam już bardzo solidnie ugruntowany światopogląd. Jeśli chodzi o istnienie czegokolwiek poza materią i energią- nigdy nie wiemy niczego na 100%.
Jednak religie i święte księgi, na których są oparte, nie stanowią dla mnie poważnego punktu odniesienia. Trudno mówić o tym tak wprost i płynnie do mojego przyjaciela. Tak się mówi- religia- temat jak każdy inny. A jednak jestem bardzo delikatny w takiej rozmowie. Po prostu nie chcę stracić przyjaciela.
Po części… może go jednak rozumiem? Nie, nie rozumiem… nigdy nie bałem się zmiany poglądów, czy odejścia od wiary. Nie. To po prostu wydawało mi się niemożliwe. Jako wierzący zastanawiałem się: „czy kiedykolwiek mógłbym stać się ateistą? Nigdy w życiu!” A jednak, stopniowo doszedłem do takiego punktu, przechodząc przez typowy agnostycyzm pół na pół. Teraz jestem na dalszym punkcie, a określanie się jako ateista nie ma mówić innym ludziom: „ale wyście durni- ja WIEM, że żadnego boga nie ma!” Ja właśnie nie wiem. Nie wierzę. To co innego. Ludzie wierzący mówią, że wierzą, ale jeśli widać to po ich życiu, zachowują się i postępują dokładnie tak, jakby już WIEDZIELI, że bóg istnieje. Mało tego- jakby wiedzieli, który dokładnie to bóg. Przez którą księgę przemawia on najwierniej, czego dokładnie oczekuje od ludzi, jak ma na imię itd. Nie potrafię teraz wczuć się w ich stan. Ja nie wierząc w boga, stwierdzam jedynie, że po analizie faktów, prawdopodobieństwo istnienia indywiduum zwanego powszechnie bogiem, jest niesłychanie niskie. Natomiast jeśli już kojarzyć boga/bogów/boginię/boginie z dobrem- staję po jego/jej/ich stronie. Sądzę jednak, że większości ludzi do bycia dobrymi ludźmi niezbędna jest jedynie empatia i wszystkie jej konsekwencje. Natomiast ona jest naturalna. I wszyscy ludzie, którzy wyzbywając się świadomie, czy nieświadomie różnych dogmatów, z tej, czy innej religii, wiedzą, o co w dobru chodzi.
Wiem, że mój przyjaciel, Świadek, jest dobrym człowiekiem. Wiem, że ma empatię i kieruje się nią. Wiem, że jego rodzeństwo i rodzice także są dobrymi ludźmi. Bardzo ich lubię. Wcale nie patrzę na nich przez pryzmat ich religii. Jeśli to ona powoduje, że są dobrymi ludźmi, świetnie. Choć myślę, że ona co najwyżej dopomaga. Że tak, czy inaczej, większość ludzi, a więc i oni, jest dobrych z natury.
Poza tym ich wierzenia nie są tak dziwne, by empatię wypaczać. Chyba, że w skrajnych okolicznościach. Np. gdy w grę wchodziłaby transfuzja krwi. Można byłoby wtedy kogoś skrzywdzić, ponieważ wierzy się, że krew jest „święta”. Dobrze przeanalizowałem zagadnienie krwi i nie rozumiem, jak można w to wierzyć. Wiele rzeczy zasługuje na szacunek, ale tutaj przez świętość Świadkowie rozumieją jakby… nietykalność?
Temu problemowi poświęciłem już kiedyś więcej słów, więc nie chcę się powtarzać. W każdym razie- na co dzień- mój przyjaciel nie jest w stanie zaprzeczać normalnemu pojęciu dobra. Co prawda wierzy, że w świecie polityki rządzi szatan. Mało tego, cały nasz świat to gmach zarządzany przez Gacka. Ale co z tego, skoro oni w tym świecie żyją? Musieli sobie to zracjonalizować i tym sposobem nie są wrogo nastawieni. No bo może i ten szatan rządzi światem, ale ciężko stwierdzić, gdzie i kiedy jest dokładnie zlokalizowany. Ja doszedłem do wniosku, że w świecie jest niedoskonałość i jest to naturalne. Jednocześnie wraz z postępem cywilizacji niedoskonałości zanikają. Ktoś przeczy? Rzeczywiście, terroryzm… ale chwilkę, to Ci, co wierzą w Koran, ale z chęcią używają grzesznej, nowoczesnej broni.
Mniejsza z tym. Do prawdy, nie jest mi potrzebna postać diabła, by dostrzec to wszystko, co nazywamy złem. Zło to cierpienie, to krzywda. W szerokim spektrum. Szukamy ich przyczyn i sukcesywnie je zwalczamy. Nie wystarczy wg mnie, jak duchowni różnych wyznań, wskazać bez uzasadnienia: „tak, kochani, tutaj i tutaj i tutaj macie zło, a więc tu czai się szatan. Nawet jeśli wydaje się Wam, że nie ma w tym nic złego, to strzeżcie się”. To typowe, psychologiczne zagranie pod względem czujności. Sztuczka duchownych. Tak, aby utrzymać wiernych przy konkretnej religii.
Owszem, często wydaje nam się, że coś złe nie jest, a jednak jest przeciwnie. Ale nie znaczy to, że nie mamy żadnych mocy poznawczych, by zło ostatecznie rozpoznać. Moim zdaniem, i nie tylko moim, zło bierze się w największej mierze ze ślepego posłuszeństwa. Władzom, ideologiom, religiom.
Większość tragedii ludzkich nie była spowodowana buntem, a właśnie posłuszeństwem. Ci, którzy nie uzasadniają swojego zdania, swoich sądów, nakazów, zakazów- a jedynie podpierają się jakimś immunitetem w stylu racji historycznej, czy woli jakiegoś boga- zwiastują zacofanie, tragedie, lub mieszankę obu, robiąc to tylko dla własnego interesu.
Mój przyjaciel przekonywał mnie, że nie widzi na mnie wpływu szatana. Ale nie powiedział tego wprost. Wiem dobrze, że nie chce utrzymywać ze mną kontaktów właśnie z tego powodu. Powiedział, że miał kryzys wiary właśnie z tej przyczyny, że trzymał się ze mną. Zaczął myśleć tak, jak ja. Poczuł się zagrożony. Rozumiem go tylko z jednego względu- mimo dobrotliwości jego rodziny, wiadomo, jakie skutki czekają odstępców. Taka już specyfika niezbyt licznej i stosunkowo młodej religii, zwanej przez większe i starsze religie „sektą”. Może taka wizja właśnie działała w jego podświadomości najmocniej. Bo nie rozumiem, co to za straszna rzecz, myśleć? W mój sposób? Nie rozumiem- myślę jak wszyscy, którzy myślą- logicznie, choć nad każdą sprawą, również religią. Mój przyjaciel powiedział mi podczas dyskusji, że wiara to coś więcej, niż analiza, myślenie i dowody.
Zdaje mi się, że chciał przez to powiedzieć, że wiara to coś większego i ważniejszego, niż racjonalizm.
Dla mnie natomiast wiara, jak to wiara- jest jednym z etapów poznawczych. Wiara sama w sobie nie jest zła. Nawet w nauce mamy do czynienia z wiarą. Jeżeli nie wiemy czegoś na sto procent, możemy w coś wierzyć. Ale kiedy przekonujemy się, że ta wiara jest błędna, w oparciu o faktyczny stan rzeczy, odrzucamy tą wiarę. Tutaj więc wiara to faza między wiedzą i niewiedzą. I tak widzę podstawową rolę wiary. Nie jest więc ona czymś więcej, niż racjonalizm. To jeden z czynników racjonalizmu, w którym odgrywa znaczącą, choć nie rozstrzygającą rolę. Wiara religijna natomiast, albo inna wiara w ponadnaturalne rzeczy- np. astrologia, sytuuje wiarę jako ostateczny sąd. To ją wypacza. Wypacza z resztą całe działanie umysłu wokół kwestii, które określa religia. Owszem, założeniem wiary w ponadnaturalne jest to, że nie trzeba tutaj dowodów. Przeciwnie, im mniej dowodów, tym lepiej.
Bo skoro wierzymy w siłę nadnaturalną, zdolną zrobić wszystko- to każdy dowód przeciwstawny, czy coś, co logicznie ją podważa, możemy zlekceważyć i wskazać, jak cudownie nadnaturalna siła wykaraska się z niewygodnych faktów. Tak, cudownie. O cuda tu chodzi również. Dlaczego więc istnieją różne religie i mają równie oddanych wyznawców? Dlaczego bóg nie interweniuje, gdy zdarza się, że walczą między sobą? Oczywiście ten niewygodny fakt także da się owinąć w bawełnę i wytłumaczyć, dlaczego bóg tak postępuje. Najczęściej dlatego, że jest nieodgadniony.
Wiarę w ponadnaturalne więc, tym bardziej usankcjonowaną przez instytucjonalną religię, winię dokładnie o to, że dzieli ludzi. Dzieli- ponieważ opierając się na starych księgach (bez obrazy), w których można znaleźć setki niedociągnięć tego, czy innego typu, a także zwykłe okrucieństwa, każe ludziom wierzyć, że jeśli bóg istnieje, to ważny jest sposób, w jaki go czcimy, lub imię, jakim go nazywamy. Że jeśli coś jest święte, to nie można tego kwestionować. Myślenie więc jest wzbronione.
Oskarżam wiarę o to, że nie może zrewidować dosłownie sama siebie i usadowić wszystkich ludzi w takim miejscu, w którym dochodzą do wniosku, że jeśli istnieje jakikolwiek bóg, to nie życzy on sobie, aby ludzie kłócili się między sobą tylko dlatego, że mają inne rytuały, robią coś, co nie czyni żadnej realnej krzywdy nikomu. Oni wierząc w boga, wierzą w nadąsanego megalomana, który nie znosi żadnej krytyki. Oskarżam wiarę o to, że wypacza zarówno logikę, jak i empatię. Czasem mocniej, czasem słabiej, lecz robi to. Powoduje, że ludzie mogą mieć wyrzuty sumienia z tego powodu, że ich nie mają- bo nagle uświadamiają sobie, że zjedli kawałek mięska w piątek/odkurzyli dom w niedzielę/współżyli z partnerem przed ślubem/trzymają się z kimś, kto patrzy na wszystko krytycznie.
I myślą sobie: chwilę, czy zrobiłem coś złego? Moja religia mówi, że tak! Dlaczego więc nie żałuję?
Żałuję, że… nie żałuję! Gdy dochodzi do nich nutka zdrowego rozsądku, jakiś promyk Oświecenia, zamykają się z powrotem w warownej siedzibie wierzeń, które im narzucono w chwili, gdy byli za młodzi, żeby te wierzenia zweryfikować.
Czy wyobrażacie sobie świat zjednoczony pod szyldem jednej religii? Ja nie. To jest zdecydowanie zbyt jaskrawo widoczne. Ludzie mogą być zjednoczeni jedynie pod egidą rozsądku, sceptycyzmu, zdrowej empatii bez dogmatyzmu. Racjonaliści umieją ze sobą dyskutować, umieją zmieniać zdanie pod wpływem argumentów. Wszystko po to, by nie tkwić w błędzie, który przysparza nam, ludziom, kolejnych życiowych krzywd i problemów. Wszystko sprowadza się do tego. W religiach natomiast oprócz pouczeń o miłości, mamy do czynienia z różnymi archaicznymi wskazówkami, które z naturalną moralnością nie mają zbyt wiele wspólnego. Jednak czy można wyobrazić sobie, nawet grupkę szacownych duchownych i teologów, wspólnie deliberujących nad tym, czego tak naprawdę oczekuje od nas bóg? Oczywiście, że nie! Ekumenizm może sprowadzać się do dobrodusznego, pokazowego poklepania po plecach i ominięciu szerokim łukiem tych wszystkich spraw, które religie dzielą, a które nie przestaną je dzielić, póki religie są religiami. Czyli póki są dziedzinami, w których wierzy się bez dowodów, a nierzadko i wbrew dowodom. Cóż z tego, że katolicy i świadkowie zgadzają się co do faktu, że nie wolno mordować? Ateiści też się z nimi zgadzają! Czyli jak to będzie- nagle różnice staną się nieważne? Nad różnicami zdań można dyskutować, gdy dopuszcza się możliwość dyskusji, zamiast dogmatyzmu i zamknięcia. Parę wspólnych płaszczyzn przy wielkim polu przepaści nie załatwia niczego. Dosłownie niczego. Racjonaliści starają się tylko o to, by żyło się nam lepiej. Wierzący o to, by dostąpić raju. To życie jest na drugim planie. Choć to życie dostrzegamy z całą siłą, a na raj nie ma żadnych dowodów. Czy to nie dziwne?
Myślę, że wielu wierzących chce to pogodzić i z tej prostej przyczyny miewają kryzysy wiary. Najlepszym na to sposobem jest… przestać rozważać i wrócić do wiary. Albo kontynuować i stać się wolnomyślicielem, co przekreśla niezachwianą wiarę. Mój przyjaciel przeżywał taki kryzys. Jestem pewien, że mimo wszystko nie opuścił go. Ja natomiast nie muszę rozmawiać z nim na te tematy.
Tematów jest mnóstwo. Powiedziałem mu o tym, lecz on jest teraz bardzo czujny. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Najprawdopodobniej samo obcowanie ze mną jest dla niego zagrożeniem.
Ponieważ Biblia wspomina, by strzec się filozofów, którzy chcieli by zwieść chrześcijan z „jedynie słusznej ścieżki”. Przyjaciel, gdy zacytował mi te słowa, za chwilę nawet sam mnie wyprzedził: „wiem, wiem, ty zaraz powiesz, że napisali tak po to, by ludzie nie myśleli, ale wierzyli”. Zdziwiłem się.
Rzeczywiście, oddał esencję mojego podejścia do religii. A więc umie dojść do tak racjonalnych wniosków? Najwidoczniej tak. I stąd właśnie zagrożenie. Po chwili dodał: „ale to nie jest tak, nie jest tak…” nie uzasadniając tego. Moim zdaniem bardzo łatwo było przewidzieć, że pojawią się inne nauki, przed którymi chrześcijanie będą musieli się strzec, by nie odejść od wiary. Jest to nadzwyczaj proste do przewidzenia, tym bardziej, że to przecież przed Jezusem żyli filozofowie, którzy o moralności prawili lepiej, niż on. Zobaczymy, jak to dalej się potoczy. Mam nadzieję, że nie stracę przyjaciela.
Jednak mam pewne wątpliwości. Piszę to dzień później. Dziś właśnie okazało się, że nasza ostatnia rozmowa była naprawdę ostatnia… dziś przyjaciel oznajmił mi to przez gadu, a było to możliwe dzięki temu, że założyłem inne konto i jak dotąd mnie na nim nie zablokował. Otrzymałem od niego dwa zdania. Nie byłem później wielce nachalny, ale na żadne z kilku moich zdań nie odpowiedział mi. Napisałem mu, że przeklinam ten dzień, w którym chciałem czytać mu ten artykuł, bo światopogląd jest dla mnie mniej ważny, niż przyjaźń. I rzeczywiście, gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, wolałbym nie czytać tego tekstu. Ale zastanowiłem się nad tym- przecież jeśli pobiegłbym do jego domu i oznajmił, że chcę zostać Świadkiem, problem zniknąłby z pewnością! Dlaczego więc tego nie zrobię? Może jednak światopogląd jest ważniejszy od przyjaźni?
Wydawałoby się, że tak. Myślę, że mój światopogląd określa mnie. Jestem co prawda gotów zmieniać go co do szczegółów- w razie, gdyby ktoś przekonał mnie do zmiany zdania w danej sprawie. Jeśli miałbym przekonwertować się na Świadka, trzeba byłoby więc albo potężnej armii merytorycznych argumentów, wewnętrznie spójnych, albo też… silnego kopa w stylu jednoznacznego objawienia, autentycznego. Wtedy mój światopogląd zapewne przeszedłby diametralną zmianę. Zmieniając swoje poglądy pod wpływem dowodów i argumentów, czuję, że szanuję siebie, jako człowieka- jako istotę, która jest zdolna do zmian, a która zmienia się po to, by jak najlepiej wieść życie. I która używa rozsądku jako głównego narzędzia. Różnica jest więc taka, że mój przyjaciel, mimo, że zaczął myśleć sceptycznie i racjonalnie, przestraszył się zmian. A one, jak to bywa z racjonalizmem, postępowały stopniowo. W końcu w głowie przyjaciela włączył się alarm, obwieszczający, że limit rozsądku został przekroczony. W związku z tym, postanowił zerwać ze mną wszelkie kontakty. By mój sposób myślenia, który siłą rzeczy przewija się między wierszami i ujawnia się we wszystkich ocenach i opiniach, nie zaszczepiał w jego umyśle ponownie „diabelskiego ziarna”. Jest przekonany, że używa teraz środka na chwasty, w formie swojej religii. Choć tak naprawdę wyrywa z całym impetem zdrowe rośliny, bo nigdy nie widział na swojej działce warzyw, a przyzwyczaił się do perzu i ostu.
Nie chcę, by brzmiało to złośliwie, lecz tak właśnie to widzę. Sam nie mam w umyśle zamontowanego alarmu, który komunikowałby mnie, w razie, gdyby racjonalizm osiągnął poziom krytyczny. Wręcz przeciwnie- to racjonalizm działa u mnie z możliwie jak największą mocą i alarmuje o każdym poglądzie, który nie jest wewnętrznie spójny. Natomiast stan krytyczny rozsądku kojarzy mi się pozytywnie- ponieważ bycie „krytycznym” to wg mnie najlepsza postawa. Mało tego- nigdy nie przeszkadzało mi to, że mój przyjaciel wierzy. To, że jest Świadkiem. Mógłbym utrzymywać z nim kontakt cały czas, mimo jego wiary. On zaś nie chce tego robić, właśnie dlatego, ponieważ wiary nie posiadam. Przedstawiając przyjacielowi mój punkt widzenia, zaczął traktować religię tak, jak wszystkie inne tematy. Gdyby miał równie rozsądne argumenty za swoją wiarą, nie obawiałby się jednak tego. Moim zdaniem więc, jego wiara jest przyzwyczajeniem. Silnym, bo zapewnia mu psychiczny komfort, z powodu zaaplikowania mu wiary w dzieciństwie. Przykro mi, że muszę bawić się w psychologa. Może jest to niesmaczne, ale moje zdanie jest szczere. Co idzie za tym dalej?
Wiara nie określa go. Przypomina pasożyta, która blokuje jego potencjał. Dzięki niemu mój przyjaciel nie może go w pełni wykorzystać, nastawiając się tylko na to, na co pozwala mu jego religia. Odrzucając zaś to wszystko, czego kategorycznie i bezdyskusyjnie zabrania. Przez wiarę w niewidzialnego przyjaciela jest gotów odrzucić relacje z realnymi ludźmi, czego właśnie boleśnie doświadczyłem. A przecież ja nie boję się zmian. Mógłbym spokojnie wymieniać się z nim opiniami tak długo, jak tylko chciałby mnie przekonywać. Nieskromnie z resztą przyznam, że był taki moment w moim życiu, gdy odkrywszy coś, co wydawało mi się w ich religii sensowne, udałem się do przyjaciela i poprosiłem go, by dał mi trochę lektur spod znaku ich wiary. Jednak po przeczytaniu ich zawiodłem się. Pewne jej treści są dla mnie wprost nie do przyjęcia z kilku powodów naraz.
Z przykrością i wielkim bólem serca muszę więc przyznać, że nie dysponujemy różnymi rodzajami kompasów. Kompas powinien wskazywać prawdziwe kierunki. Jego urządzenie wskazuje cały czas cel, którego nikt nigdy nie widział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz