czwartek, 26 maja 2011

Gdyby babcia miała pejsy...

W wielkiej przekorze i złośliwości swej, postanawiam zmierzyć się w tej chwili (nie, nie zmierzyć się w sensie metrycznym, mam 172,5 cm wzrostu, i z racji wieku już nie urosnę. Zazwyczaj jestem wyższy od dziewczyn, ale jak jestem wyższy o 3 cm, a ona mówi, że chce takiego o głowę wyższego, bo się przy nim czuje malutka, to wymiękam. Wszystko mi wymięka, co jest u mnie fenomenem. To już kurde przesada- bo ja nie chcę mieć analogicznie, panny o głowę niższej. Wcale nie dlatego, że prędzej czy później i tak musiałaby uklęknąć- ja też lubię klękać, choć nie w celu modłów).

Musiałem powitać Was dygresją, a jakżeby inaczej. W każdym razie- chcę zmierzyć się z ludową mądrością, że „nie ma co gdybać”. Ta wielka mądrość przybrała nawet postać wielce wyrafinowaną: „gdyby babcia miała kółka, to by był samochód”. Nie wiem, co za kretyn wymyślił te prostackie powiedzonka, które jakoś nie naciągają moich mięśni twarzy do uśmiechu. Smutniejsze jest to, że to powiedzonko słyszałem wiele razy- bo świadczy to ewidentnie o fakcie, że zostało ono pozytywnie zweryfikowane przez większość społeczeństwa i uznane, za nie dość, że dobrą, to jeszcze zabawną monetę (dla mnie takową jest moneta z podobizną JPII).

Nie chodzi o to, że gdyby babcia miała wąsy, to byłby dziadek. Wiadomo bowiem, że gdyby miała, to nie byłby dziadek… skory do całusów z języczkiem. A widziałem już w swoim szczenięcym życiu sporo pań z zarostem pod nosem. Jakoś ich to nie krępowało= może wyznawały twardy feminizm i sądziły, że do golenia jakichkolwiek części ciała, zmusza ich opresyjna, patriarchalna kultura. A może po prostu blisko im było do dziadków- bo zarost na kobiecej twarzy świadczy o przeroście testosteronu, zasadniczo męskiego hormonu. A jak baba jest męska, to się przed lustrem za bardzo nie pindrzy.

Takie jednak nie są nazywane dziadami, którym nakazujemy spieprzać. To tzw. babochłopy. A co z babą, która mogłaby zostać samochodem dzięki kółkom? Bullshit! Jakby babcia miała kółka, to tylko dlatego, że chce sprezentować je mężowi na stulecie małżeństwa.

A teraz przechodzę do sedna, żebyście nie myśleli, że taki ze mnie kretyn, iż te hasła traktuję dosłownie. Bo rzecz w tym, że są durne tak samo, gdyby je wziąć jako przenośnie.

Będzie więc krótko- gdybanie to jeden z, kurna, motorów rozwoju. Tylko człowiek umie gdybać, czyli myśleć abstrakcyjnie. Dzięki temu, do cholery, nie żyjemy już w jaskiniach, a i to niejedyny skutek gdybania.

Planowanie czegoś to też gdybanie, bo myślimy o tym, co będzie, a nie musi tego być, więc póki co, realnie nie istnieje, nie zachodzi. Jeśli zrobimy coś źle, to gdybanie „co by było, gdybym zrobił tak, czy siak” pozwala wyciągnąć wnioski.

Kiedy gdybam- co by było, gdyby wielu ludzi nie było kretynami, dochodzę do wniosku, że chyba nie miałbym o czym pisać.

Każdy człek, który widzi jakieś wady, gdyba, ponieważ proponuje, co BY można było zmienić, aby je wywalić. Polega na tym niemal cała twórczość- inżynieryjna, techniczna, literacka, muzyczna- albo w uproszczeniu- typowo mechanistyczna, choć i ją poprzedza abstrakcyjny projekt, np. plan budowy, projekt samochodu na wodór- oraz mentalna, która jednak, skutkując przemianą myślenia ludzi, również przeradza się w coś namacalnego.

Myślę sobie: co by było, gdyby ten teista poznał moje argumenty za nieistnieniem nadprzyrodzonych bytów? Jednym ze skutków byłoby zapewne zaprzestanie uczęszczania na seans… pardon, „mszę świętą”, co z kolei przyczyniłoby się do nieznacznego, ale jednak, odpływu pieniążków z tacy. Ot, taki antyklerykalny, tandetny komunał.

Każdy kurna wie, że samym gdybaniem się nic nie zmieni. Gdybanie to przedstawienie poglądu. Jeśli więc ktoś gdyba, nie pieprzmy mu o babciach z wąsami, tylko wysłuchajmy go do końca, zgódźmy się albo polemizujmy, o ile właśnie nie pali się chata, a rozmówca gdyba, co by było, gdyby uważniej wyłączał gaz.

Każda zmiana realna zaczyna się bowiem od tej w mózgoczaszce.

piątek, 20 maja 2011

Hahahaha! (Złowrogi, bezbożny rechot)

Dla większości teistów, ateiści „wojujący” (szczerzy i aktywni) są po prostu upartymi osłami, którzy nie chcą przyjąć do serca Jezusa (albo też Allacha, Jehowy itd.). Zdaniem wierzących, głównym celem tych szatanów, jest zniszczenie wiary i pozbycie się moralności (tak działa szatan, a działa podstępnie- niby człowiek jego słuchający chce dobrze, ale ostatecznie kończy się to ogniem). Ateiści "W" chcą po prostu pozbawić nadziei ludzi wierzących, zniszczyć bezmyślnie obiekty ich wierzeń i na tym poprzestać. Tymczasem gdyby tylko zgłębili tok myślenia ateistów "W", dostrzegliby natychmiast, że z równą zaciekłością krytykują astrologię i homeopatię- religia wygrywa, bo jest nonsensem bardziej powszechnym. Nic więc nie da wpychanie ateistom "W" pana Jezusa do serca, gdyż niedobrze jest umieszczać tam cokolwiek i kogokolwiek bez minimalnej konsultacji z rozumem.

Ludzie wierzący nie zauważają, że ateista "W" jest też ahomeopatą i aastrologiem. A wszystkie te przedrostki „a” oznaczają negację- drugi człon określenia wskazuje przesąd, który racjonalista neguje. Tak, racjonalista- bo nie licząc pewnych ateistycznych dyktatorów, którzy oprócz ateizmu wnieśli podobnie jak religijny dogmat, idiotyczny kult własnej jednostki, ateiści, ahomeopaci i inne takie „szatany”, wszystkie swoje negacje wywodzą z czegoś, co jest gruntem ich światopoglądu- to przedkładanie zdrowego rozsądku ponad emocje. Najczęściej wtedy, gdy zapowiada się na negatywne emocje, w dalszej perspektywie mogące uczynić niezły popłoch. Taka postawa to właśnie racjonalizm.

Wielu chrześcijan dla przykładu, oczekuje od racjonalistów „obiektywizmu”. Nie dostrzegają, że próba obiektywizmu (całkowity nie jest możliwy do osiągnięcia) jest w racjonalizm wpleciona. Tyle tylko, że bilans zysków i strat to nie totalna generalizacja. Czy ateista, oprócz krytyki kultu cierpienia wprowadzonego przez Jezusa, musi ciągle oddawać honor, że hasło „kto mieczem wojuje, od miecza ginie” jest całkiem fajne i sensowne? Nie, nie musi, bo bilans mówi nam, iż cierpiętnictwo zbiera straszne plony od setek lat i przejawia się w jakiejś części w każdej sferze życia społecznego dotkniętego chrześcijańską kulturą. Natomiast „kto mieczem wojuje, od miecza ginie”- ta zachęta do pacyfizmu, nie jest w ogóle respektowana. A jeśli tak, to jest to kropla w morzu potrzeb. Na dodatek, ta sentencja nie ma w sobie nic, czego wcześniej nie powiedzieliby filozofowie moralności.

Teiści nie umieją często dojść do wniosku, że racjonalista jest w stanie „oddzielać ziarno od plew”, ale robi to z pomocą rozsądku i logiki, bez nieuzasadnionego żadnym zagrożeniem odcinania się od sfer z napisem „logice wstęp wzbroniony”. Ktoś, kto stoi za takim szyldem, zawsze ma w tym swój własny interes, a nie obawia się, czy troszczy o dobro ogółu. Oddzielanie ziarna od plew jest dane każdemu, a teren, gdzie oddzielamy, to całe życie. Życie uczy nas też wielu rzeczy- np. wiara bez dowodów często przynosi nieszczęścia. Innym wnioskiem z obserwacji życia jest: „nikt nie jest nieomylny i lepiej nie zakładać, że ktokolwiek był lub jest”. W takim razie, Jezus też nie był nieomylny i należy podejść do jego słów z takim samym sceptycyzmem, co i do słów każdego innego… człowieka.

Dla wielu chrześcijan, koronnym argumentem na słuszność ich wiar jest właśnie postać Jezusa Chrystusa, jak to podkreślają- postać historyczna, o której wspominają również pozabiblijne źródła (rzeczywiście robią to, ale nie ma wzmianek o charakterze boskim tej persony, ani też nie ma poświęconych jej esejów). Martwi mnie jednak, że ateiści, chcąc wykazać, że nie warto traktować tej postaci jako nieomylnej wyroczni, często próbują sugerować, że Jezus z pewnością nie istniał.

Owszem, taka hipoteza istnieje, ale jest mało prawdopodobna. Jezus najprawdopodobniej istniał. Mimo, że Ewangelie spowija sporo mroków i są najeżone różnymi sprzecznościami, czego przykładem może być historia z nawiedzeniem grobu pańskiego po rzekomym zmartwychwstaniu. Nie trzeba postulować nawet nieistnienia Jezusa. Czy konkurenci Davida Copperfielda wmawiają widowni, że ich rywal nie istnieje? Oczywiście że nie (to przecież świadczyłoby na korzyść magika- nie ma go, a go widać. To dopiero sztuczka!)

Biblia nie jest opisem historii. Większość jej zawartości (chodzi tu o obydwa Testamenty) ma charakter legendarny. Jak pamiętamy z lekcji języka polskiego, oznacza to, iż fakty historyczne są w niej przeplecione z fikcją literacką, dodającą historiom nieco nadprzyrodzonego smaczku.

Czemu nie, być może Mojżesz istniał. Może istniał Abraham. Prawdą może być, że Mojżesz zszedł z góry z kamiennymi tablicami (legendą zapewne jest, iż dostał je od Jahwe- po co miał włazić na skałę- bo bogu spadłaby korona z głowy, jakby się bardziej schylił? Chodziło raczej o to, że tablice te czekały już na niego, a wyrzeźbiły je zwyczajne dłuta, nie przez aniołów). Abraham mógł rzeczywiście chcieć zabić synka, ponieważ tak nakazał mu niby bóg, a on wie lepiej, co dla człowieka najlepsze. Ale nie musi być prawdą (i na 99% nie jest), że tak kazał mu rzeczywiście bóg. Nie musi być też faktem, że później anioł do zadań specjalnych kazał mu jednak zaniechać zabójstwa, ponieważ bogu nie chodziło o zabicie syna, a tylko o to, czy byłby do tak szlachetnego czynu zdolny (a szlachetny by był, ponieważ wszystko, co jest czynione z imieniem boskim na ustach, z definicji musi być szlachetne). Abraham… mógł po prostu mieć urojenia. Jakie prostackie wytłumaczenie, prawda? No jasne, zamiast otworzyć umysł, wyłączając blokadę racjonalizmu oddzielającą ziarno od plew, i wrzucić do głowy przekonanie, że Abraham komunikował się z niewidzialnymi bytami, znowu mówię o urojeniach, a przecież urojenia nie mają nigdy miejsca.

O wielu biblijnych postaciach nie ma mowy w źródłach pozabiblijnych. Wcale nie mówi to nam z całkowitą pewnością, że nie istniały. Jednak zdrowy rozsądek podpowiada nam, co może być wymyśloną, wypaczoną, czy wyolbrzymioną relacją odnośnie ich życiorysów. Proces powstawania Biblii wyglądał tak, że takie podrasowywanie biblijnych herosów wcale nie było trudne. Historie te były przepisywane z papirusu na papirus przez kolejne pokolenia, mity te pomagały Żydom w odnajdywaniu swojej tożsamości. Również w wybijaniu innych tożsamości. Nie jestem antysemitą.

A Jezus? No, cóż. Być może Bóg miał w tym jakiś tajemniczy zamysł, że w Nowym testamencie Jezus żegna nas jako dwunastolatek i powraca niespodziewanie mając lat 33. Więcej mówią nam o tej przerwie apokryfy, opisujące również dzieciństwo Jezusa, nieco szerzej. Chociażby historia o małym Jezusku, który ulepił wróble z błota, a następnie ożywił je. Świadkowie Jehowy wspólnie z katolikami mogą zagrzmieć: „więc nie była to prawda, bo Jezus uzyskał moc czynienia cudów dopiero podczas chrztu, kiedy spłynęła na niego moc Ducha Świętego!” Doprawdy? Chylę więc czoła- to nie było prawdziwe. Co nie oznacza, że pisał tą historię kto inny. Póki co została (pozornie) wyeliminowana tylko jedna sprzeczność, której nie zauważyli autorzy „natchnieni”. (Tu warto wspomnieć o grzebaniu Kościoła w Biblii- Świadkowie Jehowy potwierdzą, że to biskup Ireneusz stał za wliczeniem w biblijny kanon tylko czterech, a nie kilkudziesięciu Ewangelii- bo mimo, iż Kościół to generalnie nierządnica, której Jezus ukręci łeb na sądzie ostatecznym, tu akurat biskupa natchnął Duch Święty. Dziś Strażnica przy swoich biblijnych interpretacjach dysponuje Biblią przerobioną przez siebie w nieznacznej mierze, ale bazą jest i tak prototyp kościelny. Zabawne jest, że Świadkowie Jehowy wierzą, iż Kościół mimo wielu błędów i świństw, w Biblii niczego specjalnie nie dopisywał, ani nie skreślał, bo Bóg interweniował w jakiś sposób, by jego dzieło nie ucierpiało- nie tracił za to czasu na interwencje w sprawie palenia na stosie, czy molestowania dzieci).

Słyszeliście zapewne o Mitrze? To jeden z wielu bogów „pogańskich”, których życiorysy były niemal kopią życiorysu Jezusa. Teologowie Kościoła zawsze powiadali, iż byli to mesjasze fałszywi, których dla odmiany wysłał szatan. Ale durny ten szatan! Nie wiedział, że Jezus i tak pokona go jednym paluszkiem? Tamci Bogowie nie przetrwali, czego przyczyny mogą być różne i przyziemne. Natomiast legenda o Jezusie żyje do dziś i ma już 2000 lat! (Cywilizacja Starożytnego Egiptu wraz z ich politeizmem liczyła sobie już 5000- to na wypadek, gdyby kogoś wiekowość przekonywała o „natchnieniu” danej religii).

Jezus, podobnie jak tamci ściemniacze, chodził po wodzie, wskrzeszał zmarłych, urodził się z kobiety uprzednio niezapłodnionej przez mężczyznę, oddawali im hołd mędrcy, byli zabijani, ich śmierci towarzyszyły trzęsienia Ziemi, później zmartwychwstawali… ale! To akurat były sztuczki. Z wyjątkiem Jezusa. A gdyby założyć, że on tylko dołączył do ich gromadki? Gdyby tak znów włączyć oddzielanie ziarna od plew? Wtedy musielibyśmy przyjąć bardziej prawdopodobną hipotezę- Jezus, skończywszy lat 12, znając jego zamiłowanie do ucieczek, wybrał się do magów, by się nieco poduczyć.

Dlatego, dla uczczenia nabytej wiedzy, pierwszym jego „cudem” była zamiana wody w wino. Później było już tylko z górki. A trzęsienia Ziemi? Tu nie pasuje szablon sztuczek, skoro bohater nie żył. Jednak kto by się interesował śmiercią jednego z mesjaszy na tyle mocno, by później z zawzięciem piętnować zmyślone relacje. Paweł, cudownie nawrócony z Judaizmu na chrześcijaństwo, zwietrzył interes i napisał swoje dzieła kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa.

To tylko hipoteza- ale o ile bardziej prawdopodobna, niż to, że Jezus nigdy nie istniał! A o ile bardziej od tej, że Jezus rzeczywiście posiadał moce nadludzkie! Czy za wszelką cenę chcę udowodnić, że Jezus nie był bogiem, czy synem bożym? Jaką cenę? Zdrowego rozsądku? Logiki? Te przecież zostały zachowane. Używając ich, czytelnik zrozumie również, że nic tu nie udowodniłem, gdyż nie ma tu ścisłych dowodów, a jedynie przesłanki, które zebrane do kupy każą się zastanowić. Możemy tylko oszacować prawdopodobieństwo różnych hipotez. Myślę, że ta, którą przyjmuję, nosi znamiona największej wiarygodności. Przy czym sam wiarygodność rozumiem tak, jak na to wskazuje jej nazwa- WIARY GODNOŚĆ. GODNE WIARY jest to, co wspiera przynajmniej masa realnych przesłanek. Nie zaś nasze nadzieje, kaprysy, myślenie życzeniowe, tradycja itd. Nie jest też godne wiary zalecenie Jezusa, które łamie wszelkie kanony uczciwości intelektualnej: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Taką pokrętną regułę stosują wyznawcy wszystkich religii.

Podważenie religii jako nieomylnej wyroczni nie ma na celu wykreślenia jej zupełnie z kultury, wyłączenia jej poza nawias. Nic z tych rzeczy! Niejednokrotnie, w tekstach najsłynniejszych ateistów, możemy spotkać się z uznaniem dla wielu haseł wywodzących się z tzw. „świętych ksiąg”- nie jest to sprytny podstęp szatana, aby zmylić ludzkość i wpakować do piekła; to po prostu uczciwość intelektualna, a raczej jeden z jej przejawów. To właśnie owo oddzielanie ziarna od plew, które nie jest wybiórczością, a selektywnością. Jeśli bowiem bierzemy za grunt racjonalizm, nie jesteśmy niekonsekwentni, gdy używamy myślenia i pewne rzeczy krytykujemy, a inne pochwalamy, nie kierując się szufladkami i etykietkami. Jeśli dla kogoś gruntem jest Ewangelia i nauczanie, iż Jezus był nieomylny, ale nie wierzy w jego cuda, a tylko w przekaz jego nauk- ten jest wybiórczy.

Podważenie religii nie jest też ostatecznym celem racjonalistów. Religia może kiedyś upaść, a póki człowiek będzie żył, będzie żyć również zdrowy rozsądek. Będzie również żył irracjonalizm, jako zawieszanie rozsądku. Nie ma on odbicia jedynie w religiach.

Bulwa nać!

Jeden z czytelników mojego bloga uzyskał do mnie kontakt mailowy (nie zdążyłem spytać, jakim cudem, skoro nigdzie go tutaj raczej nie wpisywałem- ale jeżeli ktoś by chciał, proszę bardzo: terazja55@wp.pl). Choć przyznaję, że nieco zastanawia mnie to- boję się, że jestem namierzany… Cieszę się z drugiej strony, że ktoś jednak czyta mojego bloga, mimo, że ilość komentarzy na to nie wskazuje. Może to czas, aby poinformować internautów- włączyłem niedawno opcję umożliwiającą komentowanie felietonów wszystkim, bez konieczności logowania się.

A teraz do rzeczy- jego pretensje nie dotyczyły nawet warstwy merytorycznej moich felietonów. Chodziło mu przede wszystkim o formę, w jakiej niektóre z nich są przeze mnie pisane. Mianowicie- gramatyka- spoko. Ortografia- spoko. Trochę za często truję o empatii, ale da się znieść.
Nie da się jednak ścierpieć tych przekleństw! Mimo, że nie ma ich w zdecydowanej większości tekstów. Jeśli już tylko się pojawiają, wszyscy czytelnicy, którzy lekturę mojego bloga poprzedzili wykładami prof. Jana Miodka, czują się zniesmaczeni.

Nie mam pojęcia, dlaczego czytelnik ów wypowiada się za wszystkich czytelników, ale wybaczam mu, bo jest ich zapewne wielu, a on jako nieformalny przedstawiciel tej grupy, z bulwersacją wyższą od przeciętnej, wspomógł się również odwagą personalną i… przyznam, zgrabnie wyszedł z polemiki. Krytykując moje wulgarne słownictwo, sam nie użył bluzgów („jak możesz tak przeklinać, niewychowany skurwielu? Nie wiesz, że to chujowo się czyta?”)

Moje zdanie co do przekleństw wyraziłem już w jednym z rapowych kawałków- wnikliwi czytelnicy mogli już dowiedzieć się o mojej muzycznej aktywności, jeśli śledzili moje ostatnie teksty, przede wszystkim ten o muzyce. Otóż, jeśli chodzi o bluzgi, jestem po prostu kretynem, który wszystko kwestionuje z zasady, chce podważać wszelki porządek i daje mu to nieokrzesaną frajdę, skąd należy przypuszczać, że jestem antychrystem i pracownicy ochrony marketu do którego uczęszczam, mają od tej chwili obowiązek rozebrać mnie na zapleczu, w celu odnalezienia znamienia 666.

Zanim zaczną poszukiwania, muszę poinformować o trzech istotnych kwestiach: po pierwsze, jestem za zaprzestaniem dyskryminacji kobiet i częstszym zatrudnianiem ich na stanowiska pracowniczek ochrony- po drugie, nawołuję, aby Kościół dał się wykazać egzorcystkom. Po trzecie, ułatwię wam sprawę- szatańskie znamię znajduje się w miejscu intymnym, zatem musicie odpuścić sobie jednak poszukiwania, no chyba, że natychmiastowo po nich udacie się do konfesjonału.

A teraz kończąc dygresję, tym samym wracając do sprawy przekleństw- wchodząc na mojego bloga, musicie oczekiwać bogatego menu. To nie takie proste, przekleństwo nie jest trucizną. Trucizną jest bezmyślność, a ona przyczynia się do obumierania wielu rzeczy. To, że w pewnych środowiskach „kurwa” jest przecinkiem, ostatecznie wywodzi się z bezmyślności. Wiem, środowisko, sytuacja finansowa, wiem, wiem. Ale ostatecznym źródłem jest bezmyślność. Wszystko inne to jej pochodne. Przynajmniej w obrębie kultury.

Gdy słyszysz wywód przeciętnego degustatora połówek: „kurwa, ale żem się najebał, normalnie kurwa się wypierdolę gdzieś i kurwa będę miał jebane pizdy pod oczami”, ewidentnie czujesz, że coś cię pali. Tak, dokładnie! Ten koleś po prostu przepieprzył. Przekleństwo jest pikantną przyprawą. Słowa niosą natomiast zarówno treść, jak i emocje. Bluzgi wzmacniają przede wszystkim emocje, choć wskazują też, do jakiej partii tekstu odnosimy się bardzo emocjonalnie.

Trzeba więc po prostu zadbać o należyte proporcje, choć one zależą również od rodzaju dania. Czasem wskazane jest, by popieprzyć bardziej, czasem by mniej. Wystarczy jedynie, by nie krzywić się na widok tej swoistej pikanterii. Przez pomyłkę oznaczono ją trupią czaszką.

P.S. Czyżby to wystrzeganie się przekleństw w jakiejkolwiek ilości wynikało choć po części z dawnej wiary w niezwykłą moc słów? Wiadomo, klątwy, czary itd?

czwartek, 19 maja 2011

"Wojna z terroryzmem"

Al.-Kaida- to słowo wzbudza słuszny strach. USA- policjant świata- to określenie wzbudza słuszny śmiech. Nie zakrawa na ironię. Jest ironicznym majstersztykiem, a towarzyszy mu niezwykła ironia losu, polegająca na tym, że sporo ludzi na całym niebożym świecie bierze ją za świętą prawdę- nie zaś, parafrazując ks. Tischnera, „gówno prawdę”.

Takie refleksje mnie nachodzą, gdy włączam Telewizję Parafialną, a Ziemiec ze strachem w patrzałkach informuje mnie, telewidza, o nowym szefie Al-Kaidy, z nazwiskiem słabo zapadającym w pamięć. Następnie przenosimy się w rejony Bliskiego Wschodu, gdzie potencjalny reporter-samobójca zdradza nam więcej szczegółów.

Moją reakcją obronną był jak zwykle śmiech, który zmienił się w rechot, gdy dowiedziałem się, że ów Binladenowy substytut jest na stanowisku szefa jedynie tymczasowo. Zupełnie, jakbyśmy mieli do czynienia z arabską partią AJN (Allach jest Najważniejszy), gdzie struktury formowane są według czysto demokratycznych reguł, a przeciętny Kraśko, bez obaw o dostanie bombą w pysk, może uzyskać dostęp do świeżutkich newsów.

Bin-Ladenowi odstrzelono jądra po dekadzie wytężonych poszukiwań. Podobno szukali go nawet na tańcach Bunga-Bunga organizowanych przez Berlusconiego. Zabawa w chowanego na całego, dziwię się tylko zachowaniu żołnierzy, bo ewidentnie nie grali fair. Skoro Osama tak dobrze się ukrywał, to po prostu był świetny w tą grę, a chłopcy jak już go znaleźli, nie mogli powstrzymać złości i kropnęli biednego Osamę. Krążą pogłoski, że najpierw chybili i odstrzelili mu brodę.

Patrząc na historię i perfidię pewnych posunięć, teorie spiskowe o tym, że Bin Laden, czyściutki i ogolony, siedzi w Rio i popija drinki, nie wydają mi się być aż tak szalone, jak jest to indoktrynowane w większości mediów. Oczywiście w tej kwestii jestem agnostykiem i obliczam rachunek prawdopodobieństwa 50/50, podobnie w przypadku teorii, że to rząd Busha stoi, przynajmniej po części poprzez przyzwolenie, za wysadzeniem WTC. Czy taki pretekst do wojny o ropę byłby skurwysyństwem? Jasne. Tylko, czy w skali ludzkich istnień i zwykłej etyki, przewyższa ono skurwysyństwo, które ma miejsce jak dotąd na tzw. „wojnie z terroryzmem”?

Setki zabitych żołnierzy, niewinnych cywili. Wszystko to w imię jakiej sprawy? Walki z terroryzmem? Wojny o wolność i demokrację?

To nie nowa, oryginalna opinia, że wojna z tzw. terroryzmem to tak serio wojna o ropę. Jednak ktoś mógłby jeszcze mocno w te zarzuty wątpić, podkreślając, że może i USA ssie sobie tą ropę (i to nie wychodzi im najlepiej), ale przy okazji zwalcza ZŁO, no i metodą Benhackera, krok po kroku, wprowadza świeży powiew demokracji…
I byłoby bardzo miło, gdyby nie fakt, że zamiast tych powiewów mamy ostre bąki, nierzadko kończące się niekontrolowanym wymsknięciem się brązowej, ciekłostałej substancji. Czy ktoś chce krzyknąć: „TAK, AMERYKO, WYSZŁO SZYDŁO Z WORKA”? To niech się powstrzyma, bo szydło jest rzeczą w worku niespodziewaną. Natomiast sytuacja na Bliskim Wschodzie wyraźnie nam mówi, iż jesteśmy w czarnej dupie i w każdej chwili możemy się spodziewać wycieku niezłej sraki.

Oczywiście, pisząc o „czarnej dupie”, nie mam na myśli prezydenta USA. Jego kolor obchodzi mnie w takim samym stopniu, w jakim to, czy Kadaffi ma brodę, czy wąsy.

Na czym polega iluzja „walki z terroryzmem”? Po pierwsze, na używaniu eufemizmów zamiast mówienia wprost. Gdyby używać określenia „fanatyk religijny” przynajmniej na przemian ze słowem wytrychem, jak „terrorysta”, czy „ekstremista”, do ludzi być może prędzej by dotarło sedno całej sprawy i rozwiało ułudę.

Otóż- istnienie takich grup jak Al.Kaida, z pewnością nie byłoby możliwe, gdyby nie religia, a konkretniej- Islam. Ten, choć podzielony na poszczególne sekty gotowe czasem wyrżnąć się nawzajem, do co generaliów pozostaje zgodny.

Każda z sekt pretenduje do bycia jedynie słuszną wykładnią świętej księgi- Koranu, ale ich zawzięte spory i konflikty wynikają głównie z nieistotnych pierdół, zdolnych do zaprzątania głów tylko tym, którzy szczerze wierzą, że Koran to księga nieomylna, Mahomet spisywał to, co podyktował Allach,
a ten ostatni siedzi gdzieś na chmurce z męczennikami i rozporządza dziwkami- pardon- dziewicami, u których to każda błona dziewicza po odbyciu stosunku, odrasta cudownie na nowo.

Te wewnątrzmuzułmańskie spory do ostatniej kropli krwi z domieszką debilizmu, nie są funta kłaków warte, tak, jak kończące się niegdyś płonącymi stosami kłótnie o to, czy bóg Jahwe jest tylko jeden, posiada gołębia i syna, czy też są oni kawą instant 3 w 1 i stanowią niebiańskiego supermana.

Koran, podobnie jak i Biblia, oprócz moralnych mądrości i autentycznego piękna, zawiera również mnóstwo ich zdecydowanego zaprzeczenia- głupoty, bigoterii, egotyzmu i okrucieństwa. Zdecydowanie, nie może z nimi konkurować jadowity cynizm przebijający z mojego tekstu.

Tyle, że ze względów zbyt złożonych, by to tu i teraz analizować, Biblia jest dziś dla chrześcijan, w przeważającej mierze, maskotką, czymś owszem, świętym, ale jedynie z zasady, nie z racji dogłębnej znajomości tej schizofrenicznej księgi. Stoi na półce w każdym chrześcijańskim domu i kurz jej niestraszny.

Muzułmanie natomiast, stanowią kulturę niezwykle ekspansywną, włącznie z faktem, że ich seksualność ma charakter króliczy- podobnie jak tym ssakom, nieznany jest im wynalazek kondoma-
a z racji czynników geo-historio-kulturo-politologicznych, są jak żywcem wyjęci z mroków średniowiecznej Europy.

Większość islamskich kobiet posłusznie staje się częścią inwentarza i własnością mężów, gotowe na karę ukamienowania, gdy ktoś np. taką zgwałci (bo kusiła oczami), lub na oblanie jej twarzy kwasem solnym, gdy ośmiela się pójść do szkoły dla kobiet (gdyż kobiety to podludzie, coś a’la Żydzi, zarówno w percepcji nazizmu, jak i samego Islamu- i aż dziw, że te szkoły nie zostały wcześniej wysadzone w powietrze).

Cóż, taka jest wiara przodków ich i taka jest powielana z pokolenia na pokolenie. Fanatyzm, jakby nie patrzeć- ale dla nich? Codzienność niemal, jak dla nas widok Kaczyńskiego na Krakowskim Przedmieściu.

Niecodziennym natomiast fanatyzmem są przypadki totalnie indoktrynowanych półgłówków, którzy w imię Islamu i 73 dziewic w raju (bo chyba nie dla niewidzialnej, pośmiertnej forsy) gotowi są rozerwać się na strzępy na terenie pełnym niewiernych, diabłów pijących piwo, feministek, czy kobiet ubranych w mini.

Zawsze znajdą się tacy, autentycznie inspirowani wersetami koranicznymi. Koran nakazuje opanowanie świata przez Islam? A więc należy się rozmnażać i szerzyć go (dlatego męczenników ze względów praktycznych nie może być za wielu). Nakazuje tępić tych, którzy chcą tępić Islam? No to tępi się, a duchowni służą fatwami, odpowiednikiem papieskich klątw. A co jest tępieniem Islamu?

Z tym to jest różnie. Czasem jest to naleganie, by kobieta w banku uchyliła czadora, bo ni cholery jej identyfikacja nie powiodłaby się pomyślnie. Czasem jest to narysowanie Mahometa. Jeszcze kiedy indziej, to sprzeciw wobec traktowania kobiet jak własności męża. Właściwie, pod tępienie Islamu podchodzi też jego krytyka i fakt, że niewierni wciąż nie chcą go dobrowolnie przyjąć. A kiedy były muzułmanin weźmie to do kupy, i we własnej książce „Szatańskie wersety” przedstawi Koran i Islam jako czyste zło? Oj, to najgorszy przejaw tępienia Islamu- we własnej głowie, za pomocą siekiery racjonalizmu, jak i namawianie do takiego tępienia innych muzułmanów. To już przerąbane.

Kiedy spora część amerykanów postanowiła wziąć się za doszczętne wybicie Islamistów… pardon- sprzeciwiała się postawieniu meczetu w okolicach wyburzonego WTC, Barack Obama wypowiedział głupotę wcześniej niespotykaną: „To nie religia zniszczyła World Trade Center. To Al.-Kaida.”

Czyżby ktoś mógł myśleć, że nagle egzemplarze Koranu z całego świata ożyły i walnęły w bliźniacze wieże? Nie, mimo, że blisko temu scenariuszowi do przedstawiania tajemniczego „terroryzmu” jako autonomicznej siły siejącej zło… dla zasady.

Wiadomym natomiast jest, iż wersety tych ksiąg ożywały w mózgowiach muzułmanów, dzięki czemu część z nich postanowiła porządnie się rozerwać. Nie, oni nie chcą zła. Naprawdę. Ci ludzie wierzą, że czynią dobrze i słusznie; a smęcenie, że nie religia, a Al.-Kaida stoi za zamachami, jest takim samym sraniem w banię i odwracaniem uwagi, jak stwierdzenie, że nazizm nie miał nic wspólnego ze zbrodniami II wojny światowej. To po prostu Hitler i ziomale ciągnęli losy, a że padło akurat na Żydów, Polaków, Rumunów i paru innych, to poszli się z nimi rozprawić.

Tym, którzy jeszcze nie rozumieją, spieszę z wyjaśnieniem: Mein Kampf był ich ideologiczną inspiracją, tak, jak dla tzw. ekstremistów jest nią Koran.

Ci, którzy nazywają Islam religią miłości i pokoju to takie konformistyczne, uległe lizusy, że gotowi są określić nakaz wybijania niewiernych powtarzany w Koranie wielokrotnie, jako przenośnię symbolizującą tajniki arabskiej kuchni.

Faszyzm, dziś potępiony w cywilizowanej ponoć Europie, ubrał religijną maskę- i nikt nie skaże cię za publiczne wyzwanie wszystkich Żydów od małp, żmij i świń, jeśli tylko… powołasz się na swoją wolność wyznania. Czy tak trudno zauważyć, że w teokracjach islamskich roi się od potencjalnych męczenników i nietrudno też o ich kolejnych wodzów?

Stacjonowanie tam armii to totalny nonsens, praca syzyfowa, prowokująca czubków, a przy tym pochłaniająca setki, a w przyszłości zapewne i tysiące ofiar.

Nie jestem pewien, czy więcej pochłaniają ataki samobójcze.

Nie wiem też, jak skontrolować tłum w mieście, aby nie znalazł się w nim pojedynczy osobnik z ładunkiem wybuchowym na jajach, krótko przed jego detonacją pragnący wykrzyczeć: „Allach jest wielki!”, rekompensując sobie w ten sposób brak mózgu i słabe rozmiary penisa.

Jedyną zasługą zachodu w walce z szaleństwem religijnym jest Internet i inne media w teokracjach muzułmańskich. To zdecydowanie powinno wystarczyć, by tamten zacofany mentalnie rejon świata ewoluował gradualnie do humanizmu i racjonalizmu. Nie uszczęśliwimy ich na siłę, a jeśli będziemy nadal próbować, oni co jakiś czas wręczą nam bombkę, albowiem broń jest jedynym chyba zachodnim wynalazkiem który nie uważają za grzeszny.

Gdyby nie chodziło tu o ropę, wystarczyłoby zostawić ich z mediami, zaostrzyć rygor na Starym i nowszym kontynencie- włącznie z restrykcjami co do ochrony na lotniskach. No i jeszcze jedna, niezwykle istotna rzecz- nie pozwolić sobie na tolerancję nietolerancji i barbarzyństwa, tylko dlatego, że wynikają z religii. Nie dopuścić do tego, by muzułmanie usiedli nam na głowach, lekceważąc cały nasz cywilizacyjny dorobek, który chociaż w praktyce często nierealizowany, w teorii jest świetny.

Muzułmanie mają o tyle łatwiej niż nasi europejscy przodkowie, że żyją obok nas i mają możliwość korzystania z wszelkich dobrodziejstw naszej kultury. Nie miejmy obaw- nam, Europejczykom, nie pomógł w dojściu do punktu w którym jesteśmy teraz, nikt spoza.

Chyba, że ktoś mocno wierzy w UFO.

piątek, 13 maja 2011

Sprawy ważne i sprawy pilne.

Dobra, no to pora na kolejny wykład domorosłego, tudzież dwororosłego filozofa (bo lubię też myśleć na dworze, choć wielu mówi, że zapominam tylu rzeczy, że niedługo zgubię mózg- choć to, że o czymś zapominam jest spowodowane tym, iż używam mózgu myśląc o czymś innym, niekoniecznie niecodziennym).

W życiu sprawy możemy podzielić różnie. Myślę jednak, że najistotniejszym podziałem może być podział na:

1. Sprawy ważne
2. Sprawy pilne

Czasem sprawy ważne mogą być również pilne. Czasem sprawy przede wszystkim pilne, mogą być także ważne. Na czym to polega, bo z reguły nie czynimy tutaj rozróżnienia i bierzemy „ważne” za „pilne” i na odwrót? Za chwilę postaram się wyjaśnić.

Na początku chciałbym jednak zaznaczyć, że swój podział opieram na swoim światopoglądzie, a ten zawiera bardzo ważny składnik LIBERALIZMU, którego hasło w skrócie brzmi: „żyj i daj żyć innym”.
Stąd patrzę na życie i jego sprawy racjonalnie, pod kątem rzeczywistych ludzkich potrzeb. Nie uznaję czegoś ponad nie, oprócz sprawy etyki, a etykę zasadzam przede wszystkim na wspomnianym wyżej prostym haśle. Również w obrębie etyki hasło to, wspomagane empatią przysługującą każdemu człowiekowi nie będącemu psychopatą, uważam za fundament nie potrzebujący żadnych dodatków. Cała reszta stwierdzeń odnośnie moralności wynika tylko z tego, iż życie jest skomplikowane i nie zawsze wystarcza stwierdzić: „żyj i daj żyć innym”. Nie wystarcza, co nie oznacza, że jakakolwiek prawda moralna uniwersalna dla wszystkich ludzi, jest oderwana od tej reguły pozytywnego egoizmu
i nienaruszania egoistycznych interesów innych ludzi.

Altruizm jest wytłumaczalny biologicznie, przy czym można uznać go za lustrzane odbicie egoizmu, ukształtowane dzięki życiu stadnemu naszego gatunku, czy jak kto woli, społecznemu- sprowadza się to do tego, że nikt z nas poza Robinsonem nie żyje na bezludnej wyspie (pomińmy Piętaszka).

Jeszcze raz warto wspomnieć o empatii, choć powtarzam o niej często w niejednym tekście, jakbym miał jakąś manię na jej punkcie. I tak jest w istocie, to mania, choć moim celem jest przede wszystkim dotarcie do ludzi, że większość z nas nie jest „zła” z natury. Nie krzywdzimy na ogół innych, ponieważ wczuwamy się w nich emocjonalnie; współczujemy, kiedy wiedzie im się źle. Pomagamy. Chcemy robić im niespodzianki- to wszystko dlatego, ponieważ biologicznie rzecz ujmując, nasze interesy często bywają zbieżne i pozostawiają pole manewru dla symbiozy- i taka strategia przetrwania przeważyła szalę w przypadku naszego gatunku, przyćmiewając pasożytnictwo (choć nie niszcząc go zupełnie). Ale to biologicznie- to geneza empatii. Na co dzień mamy ją i kierujemy się nią tak samo, jak inteligencją, będącą również produktem ewolucji, „tkwiącym” w mózgu. Nie musimy widzieć ani w jednym, ani w drugim, czegoś „niskiego”, ponieważ służy to ostatecznie celom biologicznym i nie ma na pierwsze, ani drugie oko, żadnego celu wyższego.

Jeśli więc żyję i daję żyć innym, warto dodać, że życie w społeczeństwie wymaga także swojego wkładu. To zupełnie logiczne, że ludzie mają przeróżne predyspozycje i talenty. Używamy mózgów w takim, a nie innym stopniu, a społeczeństwo osobników inteligentnych stwarza warunki do w miarę harmonijnej koegzystencji. Tutaj więc, mowa jest o pewnych obowiązkach każdego członka społeczeństwa. Istnieją ludzie „prości”, których interesują przede wszystkim, a może i jedynie, proste rzeczy, co w skrócie możemy nazwać pracą fizyczną. Taka praca, mimo robotyzacji przemysłu, jest nadal potrzebna. Mamy również „prostaków”, których może nie interesować… niemal nic, ale by nie powymierali z głodu, ostatecznie również biorą się za taką pracę, choć jedyną czynnością przez nich ukochaną może być picie alkoholu z kolegami.

Każda praca jest w społeczeństwie potrzebna, a dziedziny wymagające postępu (nie ma chyba niewymagających) najlepiej stymulowane są do niego poprzez ludzi żywo zainteresowanych daną dziedziną, a więc mającym do niej również stosunek emocjonalny. Ktoś więc może zostać pedagogiem, jeszcze kto inny psychologiem, jeszcze ktoś inny murarzem, a ktoś inny piosenkarzem. Każde płatne zajęcie jest pracą- ponieważ przynosi pożytki, i dlatego zyski pieniężne za nią się należą- sprawa ich wysokości pozostaje kwestią dyskusji i zdania są mocno podzielone.

Praca więc, nie musi być harówką, a wręcz wskazane, by nią nie była. Choć może jeszcze lepiej zamiast słowa „harówka” użyć określenia „twardy mus”. Mimo bowiem, iż jeżeli murarz kocha swoją pracę, jego satysfakcja z niej mocno, lub nawet zupełnie przyćmiewa wielki wysiłek (tu fizyczny) jej towarzyszący. Cieszy się bowiem zarówno jej przebiegiem, jak i jej efektami. Tak jest również z każdym innym zawodem- praca artysty, np. piosenkarza jest przydatna, gdyż bez muzyki doświadczylibyśmy nagłego skoku depresji na wielką skalę. Gdybyśmy założyli teoretycznie nagłe wyeliminowanie sztuki z naszego życia prywatnego i społecznego, tak właśnie by było, ponieważ mimo, że są ludzie, którym żadna sztuka potrzebna nie jest, zdecydowana większość potrzebuje jej, aby sprawnie funkcjonować, do czego należy czuć się po prostu dobrze.

Patrząc przez pryzmat biologii, dobre samopoczucie jest nastawione na możliwość uprawiania seksu, a więc rozmnożenia swoich genów- gdyż czymś niemożliwym jest na ogół przejście ze stanu depresji do szczytowania. Jeśli nie radzimy sobie w życiu, czujemy się źle, ponieważ biologia nie promuje nieradzenia sobie. Czasem wystarczy uświadomić sobie własne możliwości, wziąć się w garść i zacząć pracować z pozytywnym nastawieniem- wtedy biologia promuje takie podejście, nagradzając nas dobrym nastrojem.

Chcemy więc ostatecznie, by każdy z nas czuł się dobrze- a w dalszej pespektywie, nazywamy to szczęściem. O to zabiegamy wszyscy- ktoś może potrzebować w tym celu słuchania muzyki konkretnego, lub każdego gatunku, inny człowiek będzie miał kilka prac jednocześnie, byle, by nie miał chwili na bezczynność, jeszcze inny będzie śledził wiadomości TVP i razem z Ziemcem przeżywał kolejne etapy beatyfikacji papieża Polaka.

Liberalizm pozwala na dowolne zachcianki i kaprysy, pod warunkiem, że ich wcielanie w życie nie krzywdzi, czy nie narusza wyraźnie woli innych oraz ich praw człowieka. Czasem mamy do czynienia z postawami wyraźnie ingerencyjnymi, które są wręcz nastawione na narzucanie się siłą ludziom nieżyczącym sobie tego. Przykładem może być religia katolicka, która tkwiąc w społeczeństwie siłą tradycji, narzuca się na różne sposoby ludziom, którzy katolikami nie są. Kiedyś bycie katolikiem było wymogiem, dziś, w dobie demokracji, groźbą jest chociażby ostracyzm. I tak, Kościół Katolicki jest zwolniony z płacenia podatku, wszyscy podatnicy, niezależnie od wyznania lub braku, płacą ze swoich podatków na tą instytucję, dzieci nie-katolików często stają się obiektem drwin, kiedy nie przystępują do sakramentów, wśród których przyjęcie tzw. Komunii Świętej nabrało już charakteru wyścigu, a konkuruje się na rowery, zegarki i inne błyskotki. Kościół oficjalnie piętnuje to zjawisko komercjalizacji, a logicznie patrząc, jest mu to na rękę.

Taką opresyjną postawę konserwuje, jak sama nazwa wskazuje, konserwatyzm polityczny. Jego głównym rdzeniem nie jest bowiem racjonalne hasło „żyj i daj żyć innym”, lecz ideały oderwane zupełnie od życia, nauki, prawdy empirycznej- jak np. Bóg, Honor, Ojczyzna. Tak, jak liberał nie musi piętnować tradycji tylko z tej racji, że tradycją jest (jeśli akurat nikomu z definicji nie szkodzi- choćby śmigus dyngus), tak już konserwatysta z reguły sprzeciwia się z góry wszystkiemu, co w jakiś sposób nowe. Konserwa bowiem bierze za główną wytyczną wiekowość zjawisk, mimo, że większość czasu dziejów ludzkości to prymitywizm i brak wiedzy, z których wyrosło jakieś 80% utrzymywanych do dziś tradycji, czasem traktowanych jako odskocznia, a czasem jako priorytet i rzecz niekwestionowalna, traktowana z nabożnym szacunkiem (bez zrozumienia, za to z nadętym patosem). Uzasadnieniem jej utrzymywania ostatecznie jest zawsze „bo tak trzeba i już”. Choć nie są to rzeczy tak oczywiste, jak np. konsumpcja prowiantu, czy też wydalanie się, albo jakże oczywiste hasło, iż nie chcielibyśmy by ktoś nas okradł, a więc kradzież należy potępić.

Konserwatyzm w takim razie, w miejsce racjonalizmu kieruje się wspomnianym patosem, odwrotnie proporcjonalnym do skali zdrowego rozsądku. Wynikiem konserwatywnej mentalności jest m.in. fakt, że czegoś „nie wypada nie wiedzieć”. Że każdy powinien znać np. datę wybuchu Powstania X. Nawet, jeśli kogoś to po prostu nie interesuje i po poznaniu tej daty w szkole, zapomni o niej po sprawdzianie, a czasem, z rzeczywistą stratą dla niego, jeszcze przed nim.

Innym przekonaniem mocno „zakonserwowanym” jest to, że zaawansowana matematyka (poza mnożeniem, dzieleniem, odejmowaniem, dodawaniem, tabliczką mnożenia, kolejnością działań) jako jedyna bardzo efektywnie ćwiczy myślenie logiczne i abstrakcyjne. Oczywiście, że znajduje ona gorących fanów- natomiast inni, zaciekawieni innymi, tak samo logicznymi dziedzinami, logikę ćwiczą na, choćby, biologii, gdzie mamy różne odniesienia, np. wzajemne relacje między narządami wewnętrznymi. Jest to coś ścisłego, ponieważ nie zmienimy naszym kaprysem zasady wytwarzania enzymów przez jamę ustną. Określenie, że ktoś nie ćwiczy logiki równie dobrze za pomocą np. chemii, niż ten, który robi to z pomocą matematyki, ma tyle samo sensu co stwierdzenie, iż człowiek nie jedzący ziemniaków, ale konsumujący mnóstwo kukurydzy, ma nietolerancję na skrobię. Wiadomo przecież, że zarówno ziemniaki, jak i kukurydza skrobię zawierają, a któregoś z tych produktów natury można po prostu nie lubić i mieć do tego prawo.

Dzisiejsza sytuacja jest pod tym względem wyjątkowo absurdalna- przynajmniej w Polsce. I choć za edukacją szkolną istnieją mocne argumenty, konieczność zdawania matematyki na maturze przez kogoś, kto chce iść na studia dziennikarskie, lub zdawanie języka polskiego przez pretendenta do studiów ekonomicznych, obala sam fakt istnienia Internetu. Jeśli ktoś czegoś nie wie, w każdej chwili może się nim posiłkować- choć bywa tak najczęściej, ponieważ maturzyści zapominają większości wiedzy wykutej na maturę.

Generalnie, obecny kształt edukacji, w którym można byłoby długo wyliczać absurdy, nie jest uargumentowany racjonalnie. Definitywnym argumentem za nim jest zdanie: „a kto to widział, żeby było inaczej”? Albo też: „jak dotąd tak było i jakoś nie jest źle”. Ludzie jednak mogą posługiwać się właśnie myśleniem abstrakcyjnym- stąd mimo, że śrubokręt nikomu nie szkodził, wynalazek wkrętarko wiertarki okazał się jeszcze lepszy. A chyba o usprawnianie realiów nam chodzi.

Konserwatyzm to jedna z wielu niedoskonałości świata. Ich źródłem jest niedoskonałość samych ludzi, także tych ustalających zasady, prawo. Czasem też chodzi o daleko idącą niedoskonałość moralną, która świadomie przyczynia się do absurdów w rzeczywistości. Z tej przyczyny możemy stworzyć podział na rzeczy ważne i pilne.

Rzeczy ważne to te, które spełniają wszystkie warunki liberalizmu opisane wyżej, a więc mające sens choćby z tego powodu, że przynoszą szczęście jednostce i są przydatne innym jednostkom.

Natomiast rzeczy pilne to z grubsza te wszystkie, które niekoniecznie mają sens- ba, mogą być jakąś brednią totalną, ale rekomenduje je władza i stąd, pod groźbą restrykcji, lub w najlepszym przypadku kiepskiego poziomu życia, należy się za nie zabrać i załatwić te sprawy.

czwartek, 5 maja 2011

Co z tą muzą? (parafrazując Kingę Rusin)

Co z tą całą muzyką? Kiedyś napisałem o niej tekst, jednak nie wyczerpywał tego, co myślę o tym zagadnieniu obecnie. W Internecie, szczególnie pod utworami muzycznymi na Youtube, pojawia się coraz częściej komentarz o takiej treści: You say Justin Bieber,I say PARAMORE!!! You say Lady Gaga,I say Evanescence You say Miley Cyrus,I say Slipknot You say T-Pain,I say Three Days Grace You say Emenem,I say Linkin Park You say Jonas Brother,Isay Green Day

Przyznam, że wyszukałem go przed chwilą w kilka sekund i nieco odbiega od prototypu, gdyż gustów jest jak się okazuje, nieco więcej- i każdy chciałby inaczej określić, co jest muzycznym badziewiem, a co jest tym jedynie słusznym gatunkiem, dla elity.

Czy chciałbym, aby panował tu większy egalitaryzm? Ależ skąd. Doskonale wiem, w jaki sposób działa rynek muzyczny i jego społeczny odbiór. Raper Coolio, twórca znanej wszystkim piosenki „Gangsta Paradise” w jednym z wywiadów powiedział mniej więcej coś takiego: „najpierw nazywasz jakiś kawałek gównem, ale puszczają to wszędzie na okrągło, w radiu, w telewizji, słyszysz to w sklepie, tramwaju, a w końcu przyłapujesz samego siebie na nuceniu tego gówna pod prysznicem”.

Jest w tym sporo prawdy, ale powinniśmy w takim razie zastanowić się nieco nad tym, dlaczego coś nazywamy gównem, a co innego wartościowym tworem muzycznym. Moim zdaniem, istnieją pewne kanony, w których każdy gatunek muzyczny, a co za tym idzie, konkretna piosenka, czy utwór, muszą się zmieścić. Tymi kanonami są przede wszystkim… tonacje, gamy, nuty.

Nie znam ich zbyt dobrze, w tym sensie, że nie umiem określić, co to jest c-dur, a co to d-dur. Nie znam w ogóle nut. Jednak, tutaj się wcale nie chwalę, ponieważ to wrodzone i nie osiągnąłem tego własnym wysiłkiem- mam słuch absolutny, i nie muszę znać tych rzeczy, by wychwycić fałsz, oraz nie fałszować, podobnie, jak nie wyrecytowałbym zasad ortografii polskiej, ale jestem na tyle „obtrzaskany” ze słowami, że po prostu błędów nie popełniam.

Ale do rzeczy- te kanony o których wspominałem, sprawiają, że coś muzyką możemy nazwać. To właśnie te ryzy trzymające dźwięki w kupie, w ich obrębie pojedyncze dźwięki współpracują ze sobą w jakiś sposób, dzięki czemu da się je odróżnić od przypadkowego szczekania psa na ulicy, odgłosów robót drogowych z ich młotami pneumatycznymi, czy krzykiem gwałconej kobiety (co prawda cynik może od razu wyłapać, że każdy z wymienionych przeze mnie odgłosów definiuje w jakiś sposób muzykę nowoczesną, jednak nie zgadzam się z tą opinią, co również wyjaśnię).

Moim zdaniem więc, każdy gatunek muzyki posiada pewien wzór. Ideał- dlatego mimo, że mamy swoje ulubione gatunki, nie musimy, wzorem zamkniętych subkultur, odrzucać kategorycznie z prostackim uprzedzeniem, innych gatunków, ponieważ kojarzą nam się z czymś łatwym, „dla mas”.
Z tego samego powodu, mimo, że lubimy np. rock, umiemy również w jego strukturach, znaleźć piosenki podobające nam się bardziej i takie, które wolimy jednak wyłączyć, lub przynajmniej ściszyć.

Sam uwielbiam np. rap. Muzykę powstałą w czarnych gettach, wyrastającą z buntu wobec niesprawiedliwości społecznej. Takiej skrajnej, ponieważ różnice są generalnie normalne. Jednak gdyby ktoś spytał mnie, czy wolę rap od popu, potraktowałbym to pytanie tak samo, jak mniej więcej takie: „co bardziej lubisz, delicje, czy kotlet schabowy”? Nie da się odpowiedzieć na to pytanie, bo nie ma ono sensu. Delicje to słodycz, którymi chętnie zajadam się przynajmniej godzinę po konkretnym posiłku (tutaj jest miejsce na kotleta), i co ważne, nie zgodziłbym się na konsumpcję gołąbków w zestawie z kawą. Nie. To wręcz odrzucające.

Rap określa, przynajmniej moim zdaniem, pewien ideał. Sporo artystów, przede wszystkim zza oceanu, zbliża się do niego bardzo blisko. Jay-Z np. osiągnął już taki poziom, że ideał zaczął już ogarniać, ale że znudziło mu się to, zaczął z rymami przekombinowywać.

Nie chciałbym oceniać szczerości Pei, poznańskiego rapera. Jest czymś ewidentnym, że jego dzieciństwo było trudne i tak jak rapuje, naznaczone biedą. Od razu muszę przyznać, że dysponuje świetnym głosem, nadającym się do rapu- pewne kawałki przemawiają do mnie treścią i mimo częstochowskich rymów, lubię ich słuchać. No, ale właśnie- te rymy. Poczynił z nimi mały postęp. Gdy słyszę, że gość rapuje, to ja to czuję, i muszę wiedzieć, że fajne rymy znajduje, a nie takie, co każdy wymyślić umie. Nie żartuję.

Ideał rapu to dla mnie rap, w którym zawarte jest wszystko- zarówno przemawiająca treść, wielokrotne, zakręcone rymy, flow, czyli technika rapowania, jako płynięcie po bicie, zamiast dukania (sam mam z tym problem, ponieważ tworzę rap, ale przy nagrywaniu spinam się i martwię, by nie pluć w mikrofon literką „P”- gdyż posiadam sprzęt amatorski). Podsumowując sprawę rapu, jeśli chodzi o rap zagraniczny, mógłbym wymieniać długo, ale rządzą moim zdaniem Busta Rhymes, Eminem, Ludacris, Fabolous… nie, więcej nie wymieniam, choć można byłoby. W rapie polskim cenię sobie najbardziej Łonę i Tego Typa Mesa, choć, i tutaj może być małe „zdziwko”, Tede również. Dlaczego? Ponieważ piętnuje obłudę. Przede wszystkim- to tyle.

Nierzadko wpadam w nastrój iście sentymentalny. Tutaj przychodzi z pomocą dobra wróżka, Celine Dion, wybitna piosenkarka z niesamowitym głosem. Gdyby w trakcie słuchania jej „A New Day Has Come” przyszedł mój kolega, wyciągnął płytę z odtwarzacza i „puścił” Bayer Fulla, z pewnością nie przeżyłby tego. Wcale nie dlatego, ponieważ Disco Polo uważam za coś godnego pogardy. I ono mieści się w pewnych kanonach, ale owe kanony uważam za nadające się najlepiej do klimatów weselnych i lekkich niczym wata cukrowa. Rzecz jasna, nie lubuję się w tym gatunku i sądzę, że ktoś, kto lubi Disco Polo jako muzyczny wypełniacz dnia, nie grzeszy muzyczną inteligencją.

Jednak generalnie, muzyka pozostaje muzyką. Są wzory- i można do nich przylegać, jak i słabiej, lub mocniej od nich odstawać. Są to wzory różnego rodzaju. Pewne kawałki uznajemy za nudne, ale nie pasowałoby do nich słowo „kiepskie”. Po prostu nudne. Czy znacie kawałek „Satisfaction”? Tak, to techno- chociaż nie jestem pewien, nie znam się na tym. Być może to trance, albo jeszcze coś innego- w każdym razie zalicza się to z pewnością do tzw. muzyki klubowej.

Tak, wiem, co sobie myślicie- po prostu spodobał mi się klip do tej piosenki. Tak, ale to swoją drogą-
i muszę zaznaczyć, że nie chodzi mi wcale o wiertarki i szlifierki kątowe, ale osoby je obsługujące.
Muzycznie w każdym razie, kawałek ten podoba mi się. Starsze pokolenie narzeka, że do tego typu muzyki, młodzież tylko bezmyślnie rusza głową w monotonny rytm, jak i również podskakuje jak małpy w zoo.

Nie rozumiem takich malkontentów. Znów pojawia się problem delicji i kotleta. Nie wiem, jak można ruszać głową w jakikolwiek rytm z wielkim rozmysłem, oraz nie przychodzi mi do głowy żaden rytm, który z definicji nie jest monotonny. W kawałku „Satisfaction”, linia melodyczna powtarza się, owszem, stąd nadaje się jako napój pobudzający do działania. Każda piosenka ma jakiś motyw główny, a w techno jest to po prostu bardziej uwydatnione. Od techno nie oczekuję, jak od rapu, głębokiej, czy jakiejkolwiek z resztą treści, przekazu- dlatego, kobieta w refrenie, jeśli jest w ogóle refren, ma prawo powtarzać w kółko trzy te same słowa- choćby, sex, drugs and music. Nie obchodzi mnie to. Ważne jest, by dobrze to współbrzmiało z resztą dźwięków i zachęcało np. do tańca, albo innej czynności charakteryzującej się ruchami frykcyjnymi.

Słyszeliście może „Bang Bang” autorstwa zespołu Rammstein? Mój kolega słuchający tej muzyki bardzo namiętnie, zawsze kazał mi ich przełączyć, gdyż to „szwaby”, ale coś każe mi przypuszczać, że były to żarty. Po pierwsze bowiem- jest inteligentny, stąd uprzedzenia narodowościowe są u niego wykluczone, a po drugie- pewnego razu, gdy wtargnąłem nieoczekiwanie na jego teren, leciała u niego właśnie ta piosenka.

Otóż mnóstwo gitar, żywy, dynamiczny rytm, każący trząść włosami tak mocno, że suszarka staje się przeżytkiem. Gość nie fałszuje, choć przede wszystkim recytuje w rytm, czasem krzyczy. Mimo to, wykonanie jest mistrzowskie. Nie puściłbym tego dzieciom jako kołysanki, ale gdy słucham tej piosenki, nie muszę wydawać kasy na jakieś energy-drinki. Full wypas, po prostu.

Najbardziej kontrowersyjna jest Lady Gaga. Przesadzam? Jak to? Z pewnością nie brakuje jej nic do Madonny, która żeruje na słabych poglądach chrześcijan, w wyniku czego najbardziej rani ich „uczucia”. Co z tego? Zarówno w przypadku twórczości Madonny, jak i Lady Gagi, radziłbym katolikom poluzować poślady i uodpornić się na wybryki obu pań, w stylu połykania różańca, czy krzyżowania się na estradzie. Jeśli uda się im wzmocnić merytoryczną warstwę swoich przekonań (o ile takowa istnieje), trudniej będzie zranić ich uczucia. Może wtedy, gdy już znikną protesty, piosenkarki te zajmą się wzbudzaniem innych kontrowersji. Choć i tak pozostaje jeszcze golizna, towarzysząca nieodłącznie ich występom i klipom. No cóż, ja akurat problemu z tym nie mam absolutnie, może z tego powodu, że nie nęka mnie impotencja, a co za tym idzie, nie denerwuje mnie fakt, że na ekranie widać zgrabne kobiece kształty, a na dole nie dzieje się nic.

Z resztą, gdyby obok tych roznegliżowanych (niemal) kobiet nie było żadnej muzyki. Ale jest! I to całkiem niezła. Co prawda kawałki Lady Gagi są dla mnie w większości zupełnie średnie, ale na tyle lekkie, że nie przeszkadzają mi na ogół, gdy lecą sobie gdzieś w tle. Przyłapuję się na nuceniu tego „gówna” pod prysznicem, choć, znów przejmując frazeologię od raperów, jest to „dobre gówno”.
Natomiast jeden z kawałków, mianowicie „Poker Face” jest po prostu doskonały. I znów, nie denerwuje mnie powtarzanie mnie kilku słów w refrenie. Połker fejs i tyle.

Coolio, twórca sentencji o gównie, sam jest obecny w niejednej stacji radiowej dzięki hitowi „Gangsta Paradise”. Zgadzam się, że inne kawałki ma równie dobre. Promocja swoje robi. Gdy natomiast jakiś kawałek, z jakichś względów, jest już wypromowany, to żyje własnym życiem, zgodnie z prawami rynku i oczekiwań społecznych. Namawiam zatem wszystkich, którym muzyka jako taka jest droga- szukajcie nowości na własną rękę, szukajcie ich samodzielnie. Niech muzyka będzie naszym wspólnym dobrem, niech rozwija się pod wpływem konstruktywnej krytyki, nie na zasadzie „co leci w radiu, to musi być z definicji odchodem”. To wcale nie o to chodzi. Media swoją drogą.

środa, 4 maja 2011

Mam mapę!

Racjonalizm oraz zainteresowanie dziedzinami takimi, jak biologia czy neurologia sprawiły, że jestem całkowicie pewien jednej rzeczy: nie ma czegoś takiego jak prawda absolutna- z czym naturalnie wiąże się fakt, że nawet jeśli nie znam bardzo wielu faktów, to doskonale ogarniam mechanizmy funkcjonowania świata. Można przyrównać to do świadomości, że istnieje sieć dróg, znam ją, oraz wiem, jakie pojazdy poruszają się nimi i w jakich celach- nie mam tylko wiedzy na temat stanu technicznego każdego z tych pojazdów. Tyle, że znając mechanizmy doskonale wiem, że taka wiedza nie jest mi z definicji potrzebna, a byłaby potrzebna dopiero wtedy, kiedy wiązałoby się to z moimi… potrzebami, jak sama nazwa wskazuje. Może być to czyste zainteresowanie, pęd do wiedzy- co później można wykorzystać, ale może być to też „zmuszenie” przez życie.

Ogarniam to, i jestem tego tak pewien, że zdaje się to być dla mnie prawdą absolutną. Ale prawda absolutna, w zamyśle dotyczy w każdej chwili każdego podmiotu. Jest wiążąca. Oczywiście, jest nią niemal fakt, że ostatecznie to seks, a jeszcze dalej rozmnożenie swoich genów jest tym wiążącym czynnikiem. Ale to wiedza empiryczna, i bardzo trudno ją podważyć.

Oczywiście, dojście do świadomości faktu, że nie ma cudownych sił, nie ma żadnych nadzwyczajnych przypadków, nadnaturalnych czynników, czegoś, co zachwycałoby swoją niezmierzoną tajemnicą i dawało do zrozumienia że tajemnicą na zawsze pozostanie- czasem potrafi przerazić. To przede wszystkim te momenty, kiedy człowiek zatrzymując się na chwilę, zastanawia się głębiej, i pojawia się bolesna świadomość przemijalności- śmierci, której podlega wszystko, co żyje. Jesteśmy wtłoczeni w tą zasadę natury. Jesteśmy jej elementem, choć wyjątkowym, ale jednak nie wybijającym się ponad, wręcz przeciwnie, każde nasze zachowanie i myśl można ostatecznie wyjaśnić przez pryzmat czystej neurobiologii. I ja miewam takie chwile, jednak czy świadomość bolesnych faktów, choćby najboleśniejszych, powinna motywować mnie do pocieszania się niewiarygodnymi historyjkami? Nie ma żadnego dowodu, kiedy stoję przed chcącym pożreć mnie lwem, że jeśli tylko zechcę, coś sprawi, iż lew ten nagle, w ostatniej chwili, zamieni się w mysz. Nie da się, choćby ktoś podawał przykłady tzw. cudów, będących jedynie przykładem na niezgłębioną jak dotąd dostatecznie siłę autosugestii, nie da się… sprawić, by nasz bliski chory na raka stał się ni stąd ni zowąd chorym jedynie na grypę.

Chciałoby się tak wielu rzeczy, które są w danej chwili i kontekście zupełnie nierealne. Na które nie ma żadnych dowodów i przesłanek, ale których chcielibyśmy, ponieważ tak byłoby nam wygodniej. Kiedy człowiek, jak wspomniałem, zastanawia się głębiej, może dojść niekoniecznie do głębokich wniosków. Może dojść do wniosków bardzo prostych, wynikających z tego, jak rzeczywiście funkcjonuje realny świat dookoła, natomiast tylko nasze nastawienie w stosunku do tych faktów może być „głębsze”, w tym sensie, że nie oblepione mało realnymi pocieszeniami, ale patrzące prawdzie w oczy w ten sposób, byśmy wzroku nie spuszczali, mimo, że doskonale wiemy, iż natura nawet nie chce się z nami pojedynkować na spojrzenie. Nic „nie chce”.

Generalnie więc, radzę sobie z tą świadomością bardzo dobrze. Wiem, że nic nie rejestruje moich myśli poza moim mózgiem, ale to w zupełności wystarczy. Świadomość inwigilacji jest straszną torturą, tym bardziej, że w naszych głowach nawet impulsy nerwowe, myśli- konkurują ze sobą. Konkurują motywacje. Popędy. Nie możemy czuć się winni, jeśli choć na chwilę bierze górę motywacja gorsza, nawet jeśli w ostateczności szalę przechyla szlachetniejsza. Nie wyobrażam sobie, aby do końca reszty życia roić sobie, iż nad moim mózgiem jest sprawowany ciągły, restrykcyjny dozór, a za sterami niebiańskiego komputera stoi osobnik koniec końców, niepoznawalny, tajemniczy. Cokolwiek to znaczy. Niepotrzebne mi to w zupełności. Pisałem niejednokrotnie o empatii, jako bazie moralności, czy tego chcemy, czy nie. Na czym ona polega, pojąć jest o wiele łatwiej, niż to, na czym miałby polegać sąd ostateczny. Co za tym idzie, lepiej jest kierować się tą empatią po prostu, zamiast myśleć, że jest coś jeszcze wyższego i ważniejszego niż ona, w wyniku czego jakieś nasze czyny mogą przyczynić się do wiecznej kary, nawet, jeśli nie wiedzieliśmy, że były one „złe”. Rojenie sobie boskiego dozorcy jako wspomagacza sumienia może przynieść więcej szkody, niż pożytku. Lepiej jest zrozumieć, że jest się dobrym człowiekiem, na takiej zasadzie, na jakiej jest nim każdy psychicznie zdrowy osobnik i zająć się funkcjonowaniem w prawdziwym świecie, prawdziwymi, codziennymi sprawami i uatrakcyjnianiem sobie życia, byle nie kosztem czyjejś krzywdy, bo to zamęt jest motorem, w który musimy wpaść, żeby nie zwariować. Bóg nie musi nas chronić od wszelkiego zamętu- nasza pofałdowana, zakręcona kora mózgowa jest ewolucyjnie jeśli nie doskonale, to przynajmniej dobrze dostosowana do takiego tempa właśnie, choć niekoniecznie pozbawionego chwili refleksji. Tak. Realny świat i jego sprawy, zamiast rozważania, czy zjeść w piątek to mięsko, czy nie. Czy to rzeczywiście tak moralnie naganne, że powiedziałem „kurwa mać”, czy może jednak nikt za bardzo nie ucierpiał.