Roczek 2010 przeleciał jak z biczyka trzasnął. Pamiętam, jakby to wczoraj za okienkiem trzaskały petardki, a ja, tym razem połączony ze światkiem tylko w sposobik wirtualny, witałem mijający teraz roczek nową paczuszką papierosków. Może tak malutkie podsumowanko?
Ale już bez jajeczek. Ten rok, przyznajcie, nie zapowiadał się rewelacyjnie. W żadnym sensie. Czy przypadkiem seria tragedii nie zaczęła się od katastrofy w Smoleńsku? Tak, to wtedy właściwie cały świat wstrzymał oddech, a Putinowi, wg Gazety Polskiej, spadł Tupolew z serca.
Polska wstrzymała oddech najbardziej, co było naturalną reakcją- dobrze, że w porę zjawili się lekarze, ponieważ uszkodzenie mózgu było bliskie. Reanimację zaczął Dziwisz, dokończyli ją Wojewódzki z Figurskim. Hello! Tragedia tragedią, Lech Kaczyński był w sumie dobrym człowiekiem, ale śmierć w tragicznych okolicznościach nie zmazuje politycznych osiągnięć… albo ich braku.
Nie wiem, czy jest mi dane roztrząsać te wszystkie wydarzenia… czy nie jest to przypadkiem wywoływanie wilka z lasu?
Mógłbym wspomnieć o Haiti, o tym, że jak trafnie zauważył mój kolega z tego bloga http://lionofjudah22.bloog.pl/id,328449545,title,2010,index.html, Watykan nawoływał do pomocy wszystkie kraje, a później zapewne organizował msze dziękczynne z tysiącem… tac. Sam dodałbym jeszcze własną refleksję- jak katolicy wytłumaczą śmierć tylu niewinnych ludzi? Ruchy tektoniczne, fakt. Niezależne od ludzkich działań, mają miejsce od początków planety (no, prawie). Kto tak zaprojektował Ziemię? Czy ludzie mają być wszystko wiedzący? Dobrze, że w ogóle wiemy o tych ruchach, tak samo jak o tym, że to nie Ziemia jest środkiem kosmosu.
Z resztą spójrzcie na wspomnianego bloga, bo mi nie chce się zbierać tego wszystkiego do kupy.
Dodałbym jeszcze Łukaszenkę, który Białoruś traktuje jak sklep monopolowy, podpalając sklepy konkurentów. Dodałbym Chodorkowskiego, wobec którego wczoraj zapadła decyzja o zesłaniu na Syberię. Dodałbym fakt, że to wszystko układa mi się w niepokojącą całość, choć mam nadzieję, że fani Gazety Polskiej i Naszego Dziennika mimo wszystko wyolbrzymiają.
No tak, zmarł Leslie Nielsen, mój ulubiony aktor komediowy. Składam mu hołd za wszystkie części „Nagiej Broni”, za „Szklanką po łapkach”, oraz „Ściąganego”. Zapewne miał też inne role, ale moja ignorancja przewyższyła własne zamiłowanie do tego wspaniałego komika.
Więcej rzeczy nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję. Proszę nowy rok o dobrą nutę i rozweselenie.

piątek, 31 grudnia 2010
wtorek, 14 grudnia 2010
Grzeszność seksu w pigułce
Panowie mucho nie gadają o seksie- bo o seksie się nie mówi, seks się uprawia.
To chyba jasne, że nikt nie komentuje schabowych. Kotlety się robi, a następnie konsumuje.
Ot, uniwersalny szablon.
Ale czy analogia trafna? Owszem. Oczywiście pod warunkiem, że jest się odpowiednio grzesznym- wtedy seks spokojnie można przyrównać do jedzenia. Wszak już prekursor purytanizmu Dżizes mawiał, iż nawet spojrzenie (pożądliwe) na kobietę, jest ogromnym grzechem.
Kobieta zostaje w ten sposób zgwałcona, całe szczęście tylko w wyobraźni.
Nasz katolicki naród właśnie z tej przyczyny stanowi swoisty ewenement. Co drugi mijany na ulicy facet wspomaga się psem z powodu braku narządów wzrokowych. Co trzeci pozbawiony jest ręki, choć nie likwiduje to nadal ryzyka grzesznych występków. Rzadko zdarzają się przecież bohaterowie zdolni bez pomocy jednej łapy uciąć sobie drugą.
I tak, wśród oparów kadzidełkowego absurdu, docieramy do sedna. Albowiem brak oczu oraz rąk jest równie metaforyczny, co porażające mądrością przesłanie Dżizesa. Biedaczek zapomniał niestety, iż ostatecznym źródłem grzechu jest notabene… mózg. Ale w końcu- jeśli ktoś bierze sobie do serca słowa Dżizesa, brak wspomnianego narządu niebezpiecznie traci na alegoryczności…
No, ale do rzeczy. Tak, do rzeczy- które nomen omen, trzeba w końcu kiedyś zdjąć. Z siebie, z kogoś, a nierzadko i z siebie wzajemnie. Trzymając się wiernie zasady w myśl której o seksie się nie gada, postanowiłem nieco o nim napisać. Że tak górnolotnie skrobnę, kultura chrześcijańska zbombardowała nas idiotycznym podejściem
do seksualności człowieka. Pozostawiła po sobie miny, które, gdy nadepnie się na nie, robią z homo sapiens dwie połowy. Jedną połową jest jego zupełnie niematerialna dusza, drugą zaś- doczesne i grzeszne ciało. Brak jest tutaj koordynacji- albowiem tak, jak jajecznicę powinno się jeść wyłącznie ze smażoną cebulką- tak seks wolno uprawiać jedynie w najgłębszej miłości, z formalną małżonką, w celu prokreacji, bez kombinacji, najlepiej po ciemku oraz z zasłoniętym obliczem zawsze dziewicy.
I kto tutaj instrumentalizuje seks?!
Chrześcijaństwo, przypisując przyrodzie boskie autorstwo, podobnie jak inne aspekty życia, seks sprowadziło do wąskiej definicji z jedynym celem. Dobrze, że obok narządów płciowych restrykcjami nie zostały objęte pozostałe- nie wyobrażam sobie używania rąk wyłącznie w celu noszenia zakupów, nóg tylko do chodzenia, a mózgu jedynie do płodzenia sarkastycznych felietonów podobnych do tego, który teraz czytacie.
„Seks jest niezwykle ważny”- ktoś powie. Rzecz jasna! Generalnie seksualność jest kluczem. Gdyby nie penis i wagina, nie byłoby nie tylko ludzkości! Ale idźmy dalej- lapidarnie rzecz ujmując, w seks człowiek angażuje o wiele więcej narządów i mięśni; mało tego, bierze w nim udział również wypełniacz czaszki!
Ech, ta szatańska biologia. Przez nią człek uświadamia sobie, że jest zdeterminowany
do przekazywania dalej genów. Na dodatek nie ma chęci na czczenie bóstwa-ewolucji, które działa nazbyt często ślepo. Zachęca do rozmnażania się poprzez seksualną przyjemność i rozwija mózgownicę do tego stopnia, że człowiek nie musi martwić się przeludnieniem planety.
Chciałoby się rzec: nie banalizujmy seksu! Wszak jest w nim mnóstwo piękna. Nie jest to sfera na tyle złożona, by nie móc jej ogarnąć, ale na tyle, aby podziwiać ją i takie tam. Na pewno nie tylko ja widzę stan pośredni pomiędzy totalną dżunglą a podświadomym poniżaniem seksualności.
Śmiercią naszego gatunku nie warto natomiast się przejmować. Antykoncepcja i homoseksualizm pojawiły się wieki wieków przed celibatem księży.
To chyba jasne, że nikt nie komentuje schabowych. Kotlety się robi, a następnie konsumuje.
Ot, uniwersalny szablon.
Ale czy analogia trafna? Owszem. Oczywiście pod warunkiem, że jest się odpowiednio grzesznym- wtedy seks spokojnie można przyrównać do jedzenia. Wszak już prekursor purytanizmu Dżizes mawiał, iż nawet spojrzenie (pożądliwe) na kobietę, jest ogromnym grzechem.
Kobieta zostaje w ten sposób zgwałcona, całe szczęście tylko w wyobraźni.
Nasz katolicki naród właśnie z tej przyczyny stanowi swoisty ewenement. Co drugi mijany na ulicy facet wspomaga się psem z powodu braku narządów wzrokowych. Co trzeci pozbawiony jest ręki, choć nie likwiduje to nadal ryzyka grzesznych występków. Rzadko zdarzają się przecież bohaterowie zdolni bez pomocy jednej łapy uciąć sobie drugą.
I tak, wśród oparów kadzidełkowego absurdu, docieramy do sedna. Albowiem brak oczu oraz rąk jest równie metaforyczny, co porażające mądrością przesłanie Dżizesa. Biedaczek zapomniał niestety, iż ostatecznym źródłem grzechu jest notabene… mózg. Ale w końcu- jeśli ktoś bierze sobie do serca słowa Dżizesa, brak wspomnianego narządu niebezpiecznie traci na alegoryczności…
No, ale do rzeczy. Tak, do rzeczy- które nomen omen, trzeba w końcu kiedyś zdjąć. Z siebie, z kogoś, a nierzadko i z siebie wzajemnie. Trzymając się wiernie zasady w myśl której o seksie się nie gada, postanowiłem nieco o nim napisać. Że tak górnolotnie skrobnę, kultura chrześcijańska zbombardowała nas idiotycznym podejściem
do seksualności człowieka. Pozostawiła po sobie miny, które, gdy nadepnie się na nie, robią z homo sapiens dwie połowy. Jedną połową jest jego zupełnie niematerialna dusza, drugą zaś- doczesne i grzeszne ciało. Brak jest tutaj koordynacji- albowiem tak, jak jajecznicę powinno się jeść wyłącznie ze smażoną cebulką- tak seks wolno uprawiać jedynie w najgłębszej miłości, z formalną małżonką, w celu prokreacji, bez kombinacji, najlepiej po ciemku oraz z zasłoniętym obliczem zawsze dziewicy.
I kto tutaj instrumentalizuje seks?!
Chrześcijaństwo, przypisując przyrodzie boskie autorstwo, podobnie jak inne aspekty życia, seks sprowadziło do wąskiej definicji z jedynym celem. Dobrze, że obok narządów płciowych restrykcjami nie zostały objęte pozostałe- nie wyobrażam sobie używania rąk wyłącznie w celu noszenia zakupów, nóg tylko do chodzenia, a mózgu jedynie do płodzenia sarkastycznych felietonów podobnych do tego, który teraz czytacie.
„Seks jest niezwykle ważny”- ktoś powie. Rzecz jasna! Generalnie seksualność jest kluczem. Gdyby nie penis i wagina, nie byłoby nie tylko ludzkości! Ale idźmy dalej- lapidarnie rzecz ujmując, w seks człowiek angażuje o wiele więcej narządów i mięśni; mało tego, bierze w nim udział również wypełniacz czaszki!
Ech, ta szatańska biologia. Przez nią człek uświadamia sobie, że jest zdeterminowany
do przekazywania dalej genów. Na dodatek nie ma chęci na czczenie bóstwa-ewolucji, które działa nazbyt często ślepo. Zachęca do rozmnażania się poprzez seksualną przyjemność i rozwija mózgownicę do tego stopnia, że człowiek nie musi martwić się przeludnieniem planety.
Chciałoby się rzec: nie banalizujmy seksu! Wszak jest w nim mnóstwo piękna. Nie jest to sfera na tyle złożona, by nie móc jej ogarnąć, ale na tyle, aby podziwiać ją i takie tam. Na pewno nie tylko ja widzę stan pośredni pomiędzy totalną dżunglą a podświadomym poniżaniem seksualności.
Śmiercią naszego gatunku nie warto natomiast się przejmować. Antykoncepcja i homoseksualizm pojawiły się wieki wieków przed celibatem księży.
poniedziałek, 25 października 2010
Komentarz do paszkwila.
Poniżej link do paszkwila, a jeszcze niżej ów komentarz.
http://jarus.salon24.pl/231207,richard-dawkins-studium-choroby
Powiedzieć o autorze tego obleśnego, prymitywnego artykułu, że jest racjonalnie myślącym człowiekiem byłoby czymś głupim. Dawkins występuje jako głos naukowca, a nie nauki- a przy tym jako człowieka, który myśli racjonalnie, ponieważ do tego skłania go jego profesja. Jednakże Dawkins nie stosuje racjonalizmu wybiórczo. W obliczu jego ostatniego wystąpienia tylko kretyn może więc powiedzieć, że Dawkins jest wariatem. Peter Berger jako socjolog religii może rozpatrywać najbardziej zawiłe problemy animizmu, a Dawkins w swojej książce skoncentrował się na samym sednie- istnieniu boga. Niestety, krytycy Dawkinsa zachowują się, jakby w ogóle nie czytali jego książki. Z tej racji, ze Dawkins nie owija w bawełnę, nazywają go wioskowym ateistą. Rzecz jasna Richard odniósł się do tego terminu w swojej książce i kompletnie go zmiażdżył- niestety, autor nie czytał zapewne Dawkinsa, ponieważ książek wariatów się przecież nie czyta.
Wyznawcy Dawkinsa- stykam się kolejny raz z tym pojęciem. Oczywiście, Dawkins jest dla mnie nieomylny- rzecz jasna, nie może się mylić. Każdy jego dogmat przyjmuję głęboko do serca, całuję okładkę Boga Urojonego i… i co jeszcze? Oczywiście gdy widzę parodię jego wywiadów na YouTube, wściekam się niemiłosiernie i obrzucam komediantów klątwami. Oto cały sens życia konformistów takich, jak autor obleśnego artykułu- zrównać kogoś do poziomu oponentów, gdy ten promuje swoje poglądy z zaangażowaniem. Samo zaangażowanie w szerzenie poglądów powoduje przecież, że można to nazwać religią, prawda? A autor jest wyznawcą… niech zgadnę, demagogii?
Czy Dawkins skupiał się wyłącznie na tym, że Ratzinger jako młody chłopiec wstąpił do Hitlerjugend? Oczywiście, że nie- uznał nawet sam, iż jest to raczej poboczny wątek, ale skoro papież obwinił ateistów za zbrodnie, Dawkins użył podobnej linii rozumowania. Czy teraz już wszystko zrozumiałe, autorze? Kwestia finansowania wizyt- no cóż- a jakie to szczególne relacje międzypaństwowe wiążą Watykan z pozostałymi krajami? Czyżby eksport i import wibratorów sprzedawanych zaraz obok obrazków świętej zawsze dziewicy? Papież jest głową państwa (Mussolini się kłania), lecz przede wszystkim głową Kościoła. Katolicy mogą finansować jego wizyty, więc nie ma co rozpisywać się o głowach NORMALNYCH państw. Dawkins nie jest poważnym człowiekiem, kiedy wymienia swoje zarzuty przeciwko papieżowi; autor nawet ich nie przytoczył, bo i po co? Wariat Dawkins obwinił papieża za Hitlerjugend.
Czy Paparatzi nie pasował zbytnio do tej nazistowskiej organizacji poprzez swoją katolickość? Cóż… jasne, że tak! Chyba, że niemal doktrynalny antysemityzm Kościoła to tylko wymysł żydo-liberało-komucho-masonów. No tak, zapomniałem- Kościół jest bez winy, a Ratzinger nie miał pojęcia o tym, że Żydzi zabili Chrystusa. Nie rozumiem natomiast już zupełnie, o co autorowi chodzi w tym porównaniu do dziadka Tuska- dziadka z Wehrmachtu. Otóż odkrywanie prawdy o życiorysie czyichś przodków nie przystaje już do naszych czasów- to obrzydliwe, i akceptowalne tylko dla tych, którzy wielbią oryginalną wersję dekalogu. Pan jasno tam wskazuje, iż każe potomków za winy ich rodziców. Ratzi SAM znalazł się w Hitlerjugend. Nie jego rodzice. I na tym chyba poprzestanę, bo i po co analizować jeden z kilkunastu zarzutów, z którego obleśny autor zrobił główny i niemal jedyny.
Czy Dawkinsa i Urbana coś łączy? Na pewno nie łączy ich przeszłość. I tutaj pozostawiam do przemyślenia, czy aby do stwierdzenia, że papież jest „obleśnym krętaczem i protektorem pedofilów” potrzeba zamiłowania do sowietów. Myślę, że wystarczy po prostu zapoznać się z pewnymi faktami, o których milczą, lub przebąkiwują coś pod nosem polskie media głównego nurtu. Wystarczy po prostu wiedza, i nie zasłanianie się, że z Kościoła robi się kata, podczas gdy on jest czysty jak łza. Wszystko spisek!
Dawkins to niegroźny wariat? Sądząc po uprawianej przez autora demagogii, jest ówże autor… demagogiem. Całe szczęście niegroźnym, bo nie wpływowym.
http://jarus.salon24.pl/231207,richard-dawkins-studium-choroby
Powiedzieć o autorze tego obleśnego, prymitywnego artykułu, że jest racjonalnie myślącym człowiekiem byłoby czymś głupim. Dawkins występuje jako głos naukowca, a nie nauki- a przy tym jako człowieka, który myśli racjonalnie, ponieważ do tego skłania go jego profesja. Jednakże Dawkins nie stosuje racjonalizmu wybiórczo. W obliczu jego ostatniego wystąpienia tylko kretyn może więc powiedzieć, że Dawkins jest wariatem. Peter Berger jako socjolog religii może rozpatrywać najbardziej zawiłe problemy animizmu, a Dawkins w swojej książce skoncentrował się na samym sednie- istnieniu boga. Niestety, krytycy Dawkinsa zachowują się, jakby w ogóle nie czytali jego książki. Z tej racji, ze Dawkins nie owija w bawełnę, nazywają go wioskowym ateistą. Rzecz jasna Richard odniósł się do tego terminu w swojej książce i kompletnie go zmiażdżył- niestety, autor nie czytał zapewne Dawkinsa, ponieważ książek wariatów się przecież nie czyta.
Wyznawcy Dawkinsa- stykam się kolejny raz z tym pojęciem. Oczywiście, Dawkins jest dla mnie nieomylny- rzecz jasna, nie może się mylić. Każdy jego dogmat przyjmuję głęboko do serca, całuję okładkę Boga Urojonego i… i co jeszcze? Oczywiście gdy widzę parodię jego wywiadów na YouTube, wściekam się niemiłosiernie i obrzucam komediantów klątwami. Oto cały sens życia konformistów takich, jak autor obleśnego artykułu- zrównać kogoś do poziomu oponentów, gdy ten promuje swoje poglądy z zaangażowaniem. Samo zaangażowanie w szerzenie poglądów powoduje przecież, że można to nazwać religią, prawda? A autor jest wyznawcą… niech zgadnę, demagogii?
Czy Dawkins skupiał się wyłącznie na tym, że Ratzinger jako młody chłopiec wstąpił do Hitlerjugend? Oczywiście, że nie- uznał nawet sam, iż jest to raczej poboczny wątek, ale skoro papież obwinił ateistów za zbrodnie, Dawkins użył podobnej linii rozumowania. Czy teraz już wszystko zrozumiałe, autorze? Kwestia finansowania wizyt- no cóż- a jakie to szczególne relacje międzypaństwowe wiążą Watykan z pozostałymi krajami? Czyżby eksport i import wibratorów sprzedawanych zaraz obok obrazków świętej zawsze dziewicy? Papież jest głową państwa (Mussolini się kłania), lecz przede wszystkim głową Kościoła. Katolicy mogą finansować jego wizyty, więc nie ma co rozpisywać się o głowach NORMALNYCH państw. Dawkins nie jest poważnym człowiekiem, kiedy wymienia swoje zarzuty przeciwko papieżowi; autor nawet ich nie przytoczył, bo i po co? Wariat Dawkins obwinił papieża za Hitlerjugend.
Czy Paparatzi nie pasował zbytnio do tej nazistowskiej organizacji poprzez swoją katolickość? Cóż… jasne, że tak! Chyba, że niemal doktrynalny antysemityzm Kościoła to tylko wymysł żydo-liberało-komucho-masonów. No tak, zapomniałem- Kościół jest bez winy, a Ratzinger nie miał pojęcia o tym, że Żydzi zabili Chrystusa. Nie rozumiem natomiast już zupełnie, o co autorowi chodzi w tym porównaniu do dziadka Tuska- dziadka z Wehrmachtu. Otóż odkrywanie prawdy o życiorysie czyichś przodków nie przystaje już do naszych czasów- to obrzydliwe, i akceptowalne tylko dla tych, którzy wielbią oryginalną wersję dekalogu. Pan jasno tam wskazuje, iż każe potomków za winy ich rodziców. Ratzi SAM znalazł się w Hitlerjugend. Nie jego rodzice. I na tym chyba poprzestanę, bo i po co analizować jeden z kilkunastu zarzutów, z którego obleśny autor zrobił główny i niemal jedyny.
Czy Dawkinsa i Urbana coś łączy? Na pewno nie łączy ich przeszłość. I tutaj pozostawiam do przemyślenia, czy aby do stwierdzenia, że papież jest „obleśnym krętaczem i protektorem pedofilów” potrzeba zamiłowania do sowietów. Myślę, że wystarczy po prostu zapoznać się z pewnymi faktami, o których milczą, lub przebąkiwują coś pod nosem polskie media głównego nurtu. Wystarczy po prostu wiedza, i nie zasłanianie się, że z Kościoła robi się kata, podczas gdy on jest czysty jak łza. Wszystko spisek!
Dawkins to niegroźny wariat? Sądząc po uprawianej przez autora demagogii, jest ówże autor… demagogiem. Całe szczęście niegroźnym, bo nie wpływowym.
piątek, 17 września 2010
Jarosław Kaczyński- w czym sęk, u licha?
Jest coś, co w postawie Jarosława oburza mnie szczególnie- choć jego obecną strategię polityczną ciężko jest ująć w jednym słowie. Żadne nie wyczerpywałoby bowiem formuły, jaką prezes PIS-u stosuje, choć w oczy rzuca się przede wszystkim całkowita niezdolność, bądź też niechęć do dialogu
z adwersarzem politycznym. Widzimy czysty fakt- Jarosław Kaczyński, jeśli występuje już w mediach, to bardziej raczej udziela wywiadów, czy prowadzi monolog, niż debatuje, i -co warte podkreślenia, czyni to tylko w mediach wyraźnie mu przychylnych, takich jak radiowa Trójka, czy też Telewizja Publiczna. To tylko moje przekonanie, lecz ciężko jest mi uwierzyć, iż żadna inna stacja, czy radiowa, czy telewizyjna prezesa nie zaprasza, skoro wiele z nich (choćby TVN24, czy Polsat News) proponują wizyty w studiach także politykom Prawa i Sprawiedliwości. Prawdopodobnie jest to celowe działanie, którego grupą docelową jest żelazny elektorat PIS-u- fakt nieobecności Kaczyńskiego wytwarza klimat ogólnej nieżyczliwości wobec określonych mediów, zdefiniowanych przez prezesa wielokrotnie jako media wrogie- nie tylko jemu i PiS-owi, ale również interesom Polski.
Brak dialogu z udziałem Jarosława Kaczyńskiego uwidacznia się również na płaszczyźnie stricte politycznej- co nie dziwi w momencie, gdy prezes udzielając monologu dla internetowego prawicowego portalu wrzucił całą Platformę Obywatelską do worka z podpisem „chamy”, głównie
na podstawie rzekomych incydentów w restauracji sejmowej. Zawartość tego worka zdaniem Kaczyńskiego nie nadaje się nawet do recyklingu, ponieważ jest zawartością toksyczną
i „zdegradowaną”- żadnego słowa pochwały, żadnego zastrzeżenia, że się nie generalizuje-
to wszystko świnie, które „powinny raz na zawsze zniknąć z polskiej sceny politycznej”.
Oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem premiera obecnego rządu-Tuska i niedawno wybranego prezydenta Komorowskiego. Czy prezes Kaczyński kontestuje w ten sposób zasady demokracji?
To pytanie pojawiało się nad wyraz często.
Na tyle często, że chciałoby się zadać o wiele bardziej kluczowe.
Mam otóż na myśli wspomnianą na początku zdolność, lub chęć do dialogu.
Czy dla Jarosława Kaczyńskiego coś takiego istnieje? Wszystko, co aktualnie wyczynia, nosi znamiona nastrojów rewolucyjnych, jak i również ciągot w stronę anarchii, gdy akurat nie dzieje się po jego myśli. Rozdział Kościoła od państwa nie jest dla Jarosława rzeczą istotną, w zasadzie można ją pominąć; bez zająknięcia (nawet mlaśnięcia) domaga się na swojej manifestacji na Krakowskim Przedmieściu poparcia ze strony tej instytucji; prezes PiS-u udowadnia, że pod znakiem krzyża można zrobić dosłownie wszystko, łamiąc prawo budowlane oraz mając za nic subtelny zapis w konstytucji który wyraźnie mówi, że Polska sektą nie jest, a miejsce tak sugestywne dla kraju oznaczone konkretnym symbolem religijnym tworzy klimat państwa wyznaniowego.
W tym kontekście słowa „prawo i sprawiedliwość” zamieniają się w swoje antonimy, lecz najwidoczniej nie tworzy to dysonansu w głowie prezesa. On nie jest zdolny do dyskusji-
więc tym bardziej nie chce jej. Czy coś stoi na przeszkodzie, by tak jak obiecywał, zakończyć wojnę polsko-polską i przejść do meritum w formie cywilizowanej? Dlaczego nie udzielać się we wszystkich możliwych mediach konwersując z politykami różnych partii, by wyłuszczyć swoje racje i przedstawić warstwę merytoryczną? Jarosław Kaczyński doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że kiedy wypowiada ostre stwierdzenia o „kondominium rosyjsko-niemieckim”, gdy deprecjonuje politycznych oponentów i gdy chodzi ze swoimi sympatykami z pochodniami po mieście,
media będą pokazywały właśnie to.
Napisałem o oponentach- a tego słowa w zasadzie nie powinno się już używać; przynajmniej
w odniesieniu do stosunków między PiS-em, a resztą sceny politycznej, ze szczególnym uwzględnieniem PO. Jeśli Jarek obarcza ich nie tylko politycznie, ale i moralnie, to Platformersi
nie są już oponentami. Są po prostu wrogami- niegodziwymi ludźmi, z którymi, wbrew hasłu Jana Pospieszalskiego, nie warto rozmawiać. Wskazane jest natomiast ciągłe pomawianie ich o spisek
z Rosją, czego efektem miał być zamach na prezydenta. Czy dokładnie takie słowa wypowiedział Jarosław? Oczywiście, że nie- choć nic nie stoi w tej materii na przeszkodzie.
Wystarczą z resztą wyraźne insynuacje. One mają w zasadzie zastąpić śledztwo: oni prawdę już znają i nie potrzebują solidnych dowodów, w zupełności wystarczą poszczególne fakty dające zlepić
się w spójną całość, niczym metafory w Apokalipsie.
Sprawa katastrofy w Smoleńsku jest sprawą merytoryczną- nie jest więc fusami, z których można cokolwiek wywróżyć. A że przypomina to fusy, zamiast kawy- na pewno tego stanu rzeczy nie naprawi powoływanie do życia komisji Macierewicza, która z oczywistych względów do pewnych materiałów dostępu mieć nie może, a do pewnych pewnie i dostępu mieć by nie chciała.
Palikot, choć ostry w wielu wypowiedziach, wyartykułował pewną hipotezę i to kolejny raz w sposób nadzwyczaj ekscentryczny. Palikot nie zna prawdy- tak, jak nie zna jej Jarek- lecz Jarek jest prezesem głównego ugrupowania opozycyjnego w Polsce, zaś Palikot jednym z posłów partii rządzącej.
Wbrew klimatowi własnej partii Palikot wypowiada słowa: Lech Kaczyński ma krew na rękach.
Z pewnością wypowiedziane w zdecydowanie przerośniętej pewności siebie. Od tego czasu dopiero zaczęto mówić o hipotezie dotyczącej nacisków na pilotów- choć zanim do tego doszło, królowała tu
i ówdzie ta o zamachu rosyjskim we współpracy z polskim rządem. Palikot został ostrzeżony, i to
nie za zbeszczeszczenie pamięci świętego, lecz za formę, w jakiej wyraził swoją opinię.
Nadal jednak trzyma się w PO; wyobraźmy sobie w takim razie posła PiS-u przeczącego monolitowi partyjnemu- w chwili, gdy Elżbieta Jakubiak i Marek Migalski zostali wykluczeni z PiS-u za krytyczne słowa na temat stylu prowadzenia polityki przez Jarka, nasze wyobrażenia mogą być dość trafne.
Zaczęliśmy od braku dialogu z politycznym adwersarzem, przeszliśmy więc płynnie do braku dialogu w kręgu własnej partii. PiS to chyba jedyna formacja, która stanowi monolit, a nie dyskurs, a jeśli nie jest tak obiektywnie, to jest tak formalnie i profilaktycznie. Dlaczego żadnego z inteligentnych sympatyków PiS-u nie zastanawia ten brak otwartości ze strony Jarosława Kaczyńskiego?
Dlaczego nie są oni podejrzliwi wobec rzekomej długiej traumy, którą był w stanie efektywnie zahamować w czasie kampanii prezydenckiej? Kampania ta nie była przecież spełnioną obietnicą,
iż nie będą poruszane wątki katastrofy- stanowiła też fundamentalne zaprzeczenie poglądów Kaczyńskiego, począwszy od kwestii dialogu, skończywszy na lewicy nagle przestającej być w oczach Jarka marną post-komuną, czy też „organizacją przestępczą”. Czy wszystkie wybryki Kaczyńskiego po wyborach można wytłumaczyć wywiadem prezydenta w którym ten zapowiedział przeniesienie krzyża bez gwarancji, że stanie na jego miejscu pomnik?
Ciąg wydarzeń nie pozostawia wątpliwości- takie tłumaczenie jest śmieszne i żałośnie płytkie.
Samej pamięci nie da się zakorzenić w konkretnym miejscu- kiedy upamiętnianie stało się faktem, obrońcy wspierani przez Kaczyńskiego nie ustąpili- bo dla nich, podobnie, jak i dla prezesa, „kompromis” to abstrakcja. Choćby byli demokratycznie w mniejszości, muszą postawić dokładnie
na swoim scenariuszu. Choćby byli demokratycznie w mniejszości, krzyż stać tam powinien- choć zdecydowana większość narodu, w którego imieniu odważyli się wypowiadać, najwidoczniej nie utożsamiając wiary z zaznaczaniem terenu, chciała przeniesienia krzyża do pobliskiego kościoła św. Anny. Reasumując- gdy nie ma otwartości i debaty, mamy do czynienia jedynie z propagandą nabrzmiałą od religijno-patriotycznych akcentów. Nie mamy już oponentów, lecz wrogów- co wpisuje się w całokształt demagogii. Nie mamy wspólnego dociekania prawdy- bo skoro mamy wrogów, to muszą kłamać- skoro tak, to my musimy mieć rację. I mamy. Z pewnością. Bez żadnych wątpliwości.
Przy takim podejściu Jarosław Kaczyński nie będzie jednak przez Platformę traktowany jako wróg. Raczej jako oszołom- o ile dana osoba wierzy w szczerość jego intencji. Niestety, etykietka „oszołoma” to żadna ujma dla Jarka- to wręcz kolejny punkt i istotny składnik do stylizacji na męczennika. Umęczony przez niegodziwe, post-komunistyczne świnie i polsko-języczne media…
W takim Prawie i Sprawiedliwości sprawiedliwa jest teokracja, ponieważ prawo dżungli z największym gorylem na czele daje przywileje większości łącznie z instytucjonalną religią, od stóp do głów przesiąkniętą aksjologicznym autorytaryzmem, który łączy się z mitycznym państwem w idealnie mityczną całość. W ten sposób każdy ma Prawo być Sprawiedliwym.
z adwersarzem politycznym. Widzimy czysty fakt- Jarosław Kaczyński, jeśli występuje już w mediach, to bardziej raczej udziela wywiadów, czy prowadzi monolog, niż debatuje, i -co warte podkreślenia, czyni to tylko w mediach wyraźnie mu przychylnych, takich jak radiowa Trójka, czy też Telewizja Publiczna. To tylko moje przekonanie, lecz ciężko jest mi uwierzyć, iż żadna inna stacja, czy radiowa, czy telewizyjna prezesa nie zaprasza, skoro wiele z nich (choćby TVN24, czy Polsat News) proponują wizyty w studiach także politykom Prawa i Sprawiedliwości. Prawdopodobnie jest to celowe działanie, którego grupą docelową jest żelazny elektorat PIS-u- fakt nieobecności Kaczyńskiego wytwarza klimat ogólnej nieżyczliwości wobec określonych mediów, zdefiniowanych przez prezesa wielokrotnie jako media wrogie- nie tylko jemu i PiS-owi, ale również interesom Polski.
Brak dialogu z udziałem Jarosława Kaczyńskiego uwidacznia się również na płaszczyźnie stricte politycznej- co nie dziwi w momencie, gdy prezes udzielając monologu dla internetowego prawicowego portalu wrzucił całą Platformę Obywatelską do worka z podpisem „chamy”, głównie
na podstawie rzekomych incydentów w restauracji sejmowej. Zawartość tego worka zdaniem Kaczyńskiego nie nadaje się nawet do recyklingu, ponieważ jest zawartością toksyczną
i „zdegradowaną”- żadnego słowa pochwały, żadnego zastrzeżenia, że się nie generalizuje-
to wszystko świnie, które „powinny raz na zawsze zniknąć z polskiej sceny politycznej”.
Oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem premiera obecnego rządu-Tuska i niedawno wybranego prezydenta Komorowskiego. Czy prezes Kaczyński kontestuje w ten sposób zasady demokracji?
To pytanie pojawiało się nad wyraz często.
Na tyle często, że chciałoby się zadać o wiele bardziej kluczowe.
Mam otóż na myśli wspomnianą na początku zdolność, lub chęć do dialogu.
Czy dla Jarosława Kaczyńskiego coś takiego istnieje? Wszystko, co aktualnie wyczynia, nosi znamiona nastrojów rewolucyjnych, jak i również ciągot w stronę anarchii, gdy akurat nie dzieje się po jego myśli. Rozdział Kościoła od państwa nie jest dla Jarosława rzeczą istotną, w zasadzie można ją pominąć; bez zająknięcia (nawet mlaśnięcia) domaga się na swojej manifestacji na Krakowskim Przedmieściu poparcia ze strony tej instytucji; prezes PiS-u udowadnia, że pod znakiem krzyża można zrobić dosłownie wszystko, łamiąc prawo budowlane oraz mając za nic subtelny zapis w konstytucji który wyraźnie mówi, że Polska sektą nie jest, a miejsce tak sugestywne dla kraju oznaczone konkretnym symbolem religijnym tworzy klimat państwa wyznaniowego.
W tym kontekście słowa „prawo i sprawiedliwość” zamieniają się w swoje antonimy, lecz najwidoczniej nie tworzy to dysonansu w głowie prezesa. On nie jest zdolny do dyskusji-
więc tym bardziej nie chce jej. Czy coś stoi na przeszkodzie, by tak jak obiecywał, zakończyć wojnę polsko-polską i przejść do meritum w formie cywilizowanej? Dlaczego nie udzielać się we wszystkich możliwych mediach konwersując z politykami różnych partii, by wyłuszczyć swoje racje i przedstawić warstwę merytoryczną? Jarosław Kaczyński doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że kiedy wypowiada ostre stwierdzenia o „kondominium rosyjsko-niemieckim”, gdy deprecjonuje politycznych oponentów i gdy chodzi ze swoimi sympatykami z pochodniami po mieście,
media będą pokazywały właśnie to.
Napisałem o oponentach- a tego słowa w zasadzie nie powinno się już używać; przynajmniej
w odniesieniu do stosunków między PiS-em, a resztą sceny politycznej, ze szczególnym uwzględnieniem PO. Jeśli Jarek obarcza ich nie tylko politycznie, ale i moralnie, to Platformersi
nie są już oponentami. Są po prostu wrogami- niegodziwymi ludźmi, z którymi, wbrew hasłu Jana Pospieszalskiego, nie warto rozmawiać. Wskazane jest natomiast ciągłe pomawianie ich o spisek
z Rosją, czego efektem miał być zamach na prezydenta. Czy dokładnie takie słowa wypowiedział Jarosław? Oczywiście, że nie- choć nic nie stoi w tej materii na przeszkodzie.
Wystarczą z resztą wyraźne insynuacje. One mają w zasadzie zastąpić śledztwo: oni prawdę już znają i nie potrzebują solidnych dowodów, w zupełności wystarczą poszczególne fakty dające zlepić
się w spójną całość, niczym metafory w Apokalipsie.
Sprawa katastrofy w Smoleńsku jest sprawą merytoryczną- nie jest więc fusami, z których można cokolwiek wywróżyć. A że przypomina to fusy, zamiast kawy- na pewno tego stanu rzeczy nie naprawi powoływanie do życia komisji Macierewicza, która z oczywistych względów do pewnych materiałów dostępu mieć nie może, a do pewnych pewnie i dostępu mieć by nie chciała.
Palikot, choć ostry w wielu wypowiedziach, wyartykułował pewną hipotezę i to kolejny raz w sposób nadzwyczaj ekscentryczny. Palikot nie zna prawdy- tak, jak nie zna jej Jarek- lecz Jarek jest prezesem głównego ugrupowania opozycyjnego w Polsce, zaś Palikot jednym z posłów partii rządzącej.
Wbrew klimatowi własnej partii Palikot wypowiada słowa: Lech Kaczyński ma krew na rękach.
Z pewnością wypowiedziane w zdecydowanie przerośniętej pewności siebie. Od tego czasu dopiero zaczęto mówić o hipotezie dotyczącej nacisków na pilotów- choć zanim do tego doszło, królowała tu
i ówdzie ta o zamachu rosyjskim we współpracy z polskim rządem. Palikot został ostrzeżony, i to
nie za zbeszczeszczenie pamięci świętego, lecz za formę, w jakiej wyraził swoją opinię.
Nadal jednak trzyma się w PO; wyobraźmy sobie w takim razie posła PiS-u przeczącego monolitowi partyjnemu- w chwili, gdy Elżbieta Jakubiak i Marek Migalski zostali wykluczeni z PiS-u za krytyczne słowa na temat stylu prowadzenia polityki przez Jarka, nasze wyobrażenia mogą być dość trafne.
Zaczęliśmy od braku dialogu z politycznym adwersarzem, przeszliśmy więc płynnie do braku dialogu w kręgu własnej partii. PiS to chyba jedyna formacja, która stanowi monolit, a nie dyskurs, a jeśli nie jest tak obiektywnie, to jest tak formalnie i profilaktycznie. Dlaczego żadnego z inteligentnych sympatyków PiS-u nie zastanawia ten brak otwartości ze strony Jarosława Kaczyńskiego?
Dlaczego nie są oni podejrzliwi wobec rzekomej długiej traumy, którą był w stanie efektywnie zahamować w czasie kampanii prezydenckiej? Kampania ta nie była przecież spełnioną obietnicą,
iż nie będą poruszane wątki katastrofy- stanowiła też fundamentalne zaprzeczenie poglądów Kaczyńskiego, począwszy od kwestii dialogu, skończywszy na lewicy nagle przestającej być w oczach Jarka marną post-komuną, czy też „organizacją przestępczą”. Czy wszystkie wybryki Kaczyńskiego po wyborach można wytłumaczyć wywiadem prezydenta w którym ten zapowiedział przeniesienie krzyża bez gwarancji, że stanie na jego miejscu pomnik?
Ciąg wydarzeń nie pozostawia wątpliwości- takie tłumaczenie jest śmieszne i żałośnie płytkie.
Samej pamięci nie da się zakorzenić w konkretnym miejscu- kiedy upamiętnianie stało się faktem, obrońcy wspierani przez Kaczyńskiego nie ustąpili- bo dla nich, podobnie, jak i dla prezesa, „kompromis” to abstrakcja. Choćby byli demokratycznie w mniejszości, muszą postawić dokładnie
na swoim scenariuszu. Choćby byli demokratycznie w mniejszości, krzyż stać tam powinien- choć zdecydowana większość narodu, w którego imieniu odważyli się wypowiadać, najwidoczniej nie utożsamiając wiary z zaznaczaniem terenu, chciała przeniesienia krzyża do pobliskiego kościoła św. Anny. Reasumując- gdy nie ma otwartości i debaty, mamy do czynienia jedynie z propagandą nabrzmiałą od religijno-patriotycznych akcentów. Nie mamy już oponentów, lecz wrogów- co wpisuje się w całokształt demagogii. Nie mamy wspólnego dociekania prawdy- bo skoro mamy wrogów, to muszą kłamać- skoro tak, to my musimy mieć rację. I mamy. Z pewnością. Bez żadnych wątpliwości.
Przy takim podejściu Jarosław Kaczyński nie będzie jednak przez Platformę traktowany jako wróg. Raczej jako oszołom- o ile dana osoba wierzy w szczerość jego intencji. Niestety, etykietka „oszołoma” to żadna ujma dla Jarka- to wręcz kolejny punkt i istotny składnik do stylizacji na męczennika. Umęczony przez niegodziwe, post-komunistyczne świnie i polsko-języczne media…
W takim Prawie i Sprawiedliwości sprawiedliwa jest teokracja, ponieważ prawo dżungli z największym gorylem na czele daje przywileje większości łącznie z instytucjonalną religią, od stóp do głów przesiąkniętą aksjologicznym autorytaryzmem, który łączy się z mitycznym państwem w idealnie mityczną całość. W ten sposób każdy ma Prawo być Sprawiedliwym.
niedziela, 22 sierpnia 2010
Potrzeba powtórzenia się.
Kardynał Dziwisz wyczuł koniunkturę. Opowiedział się za przeniesieniem krzyża do kościoła św. Anny. Cóż za odważne posunięcie! Nie boi się oskarżenia o bycie ubekiem. Jakie jest natomiast jego uzasadnienie w tej sprawie? Ano, takie, że w tamtym miejscu, kościele, krzyż znów będzie mógł ludzi łączyć, a nie dzielić. Otóż moim zdaniem istnieje na to szansa. O ile na msze w tym kościele nie będą uczęszczali tzw. obrońcy krzyża. Dodatkowo, jeśliby już bawić się w uszczypliwość, ten krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego, będąc obiektem sporów i świadkiem różnych zamieszek, nasiąkł już absurdem i grzechem. Czyż więc w kościele, krzyż ten nie będzie profanował całej reszty? Wierni będą go wszak kojarzyli z tym symbolem, który stał w miejscu szaleństwa i, parafrazując Głódzia, neurozy fundamentalistyczno-teokratycznej.
Pytanie powyżej pozostawiam do przemyślenia tym wszystkim, którzy lubią bawić się w określanie profanacji, jej stopnia i szkodliwości. Ludziom myślącym nieco trzeźwiej nie muszę zalecać niczego, bo dobrze wiedzą, że taki proceder jest jak zabawa w wypędzanie diabła.
Albo taniec deszczu.
Pozwolę sobie na małą dygresję- zabawne jest to, do jakiego stopnia duchowni, niektórzy katolicy i usłużni klerowi politycy mają chęć zaklinania rzeczywistości. Wielu z nich chciałoby nakazać krzyżowi, by symbolizował coś konkretnego. A co symbolizuje tak naprawdę krzyż? Otóż to wszystko, co kto sobie z nim skojarzy.
Z miłością dużo mocniej kojarzy mi się banalny obrazek serduszka, niźli narzędzie tortur. Owszem, katolik może zaraz mnie naprostować, oburzyć się i powiedzieć: „twoje postrzeganie jest zbyt płytkie”. Jeśli już wyłożę mu szereg argumentów za stanowiskiem, przy którym obstaję- a więc opinią, że kojarzenie sobie krzyża negatywnie ma swoje umocowanie w sensownym kojarzeniu faktów- on żachnie się tylko i stwierdzi: „ty chcesz wszystko ogarnąć logiką, a mądrość boża to o wiele więcej”.
Ma to tyle samo sensu co stwierdzenie, że ktoś płytki, a więc taki jak ja, niepotrzebnie angażuje we wszystko logikę. Natomiast niesamowicie głęboki osobnik łyknie wszystko, co mu wskaże jego doktryna religijna. Innymi słowy, umysł otwarty tak bardzo, że wleci do niego byle co.
A przecież ja nie kwestionuję faktu, że taki np. bicz dzierżony przez dominę, może być wspaniałym symbolem miłości! Tyle, że nie dla mnie, a dla sadomasochisty. Mi kojarzy się z perwersją. Cieszę się, że ktoś, kto lubi tą perwersję, nie chce mi jej narzucać i może cieszyć się swoimi narzędziami w domu.
To odnośnie specyfiki skojarzeń, które odsyłają nas z kolei do symboliki. Symboliki nie da się zamknąć w ramkach.
Oczywiście, że nie oburza mnie widok bicza widniejącego na wystawie sex-shopu. Podobnie nawet nie oburzają mnie dewocjonalia na wystawie. Użyję może innej paraleli- choćby bicz stał w środku miasta…. Nie!!! To zupełnie bezsensowna i nierealna analogia. Nikt nie zamierzałby… ekhm… stawiać takiego bicza, bo nie ma rozbudowanej religii, czy ideologii sadomasochistycznej!!! Chyba…
W każdym razie, łatwo jest chyba zrozumieć, iż światopogląd i z nim związane symbole, to temat drażliwy. Symbole odnośnie religii, czy ideologii, mogą być szalenie sugestywne. No, a skoro Polska to Polska, a nie Katoland…
Obywateli łączy kraj, w którym żyją. Robi to tym lepiej, im silniej stawia na neutralność światopoglądową, nie afirmując nawet wyraźnie dominującej ideologii. Choć oczywiście, cywilizowanie Polski pod tym względem traktuje się jako atak. To tak, jakby dwóch ludzi siedziało w strasznie śmierdzącym pomieszczeniu, ale się do niego przyzwyczaili. Jak zareagują, gdy jakiś koleś przyjdzie z zewnątrz i powie, że strasznie wali?
Uznają go za czubka.
Pytanie powyżej pozostawiam do przemyślenia tym wszystkim, którzy lubią bawić się w określanie profanacji, jej stopnia i szkodliwości. Ludziom myślącym nieco trzeźwiej nie muszę zalecać niczego, bo dobrze wiedzą, że taki proceder jest jak zabawa w wypędzanie diabła.
Albo taniec deszczu.
Pozwolę sobie na małą dygresję- zabawne jest to, do jakiego stopnia duchowni, niektórzy katolicy i usłużni klerowi politycy mają chęć zaklinania rzeczywistości. Wielu z nich chciałoby nakazać krzyżowi, by symbolizował coś konkretnego. A co symbolizuje tak naprawdę krzyż? Otóż to wszystko, co kto sobie z nim skojarzy.
Z miłością dużo mocniej kojarzy mi się banalny obrazek serduszka, niźli narzędzie tortur. Owszem, katolik może zaraz mnie naprostować, oburzyć się i powiedzieć: „twoje postrzeganie jest zbyt płytkie”. Jeśli już wyłożę mu szereg argumentów za stanowiskiem, przy którym obstaję- a więc opinią, że kojarzenie sobie krzyża negatywnie ma swoje umocowanie w sensownym kojarzeniu faktów- on żachnie się tylko i stwierdzi: „ty chcesz wszystko ogarnąć logiką, a mądrość boża to o wiele więcej”.
Ma to tyle samo sensu co stwierdzenie, że ktoś płytki, a więc taki jak ja, niepotrzebnie angażuje we wszystko logikę. Natomiast niesamowicie głęboki osobnik łyknie wszystko, co mu wskaże jego doktryna religijna. Innymi słowy, umysł otwarty tak bardzo, że wleci do niego byle co.
A przecież ja nie kwestionuję faktu, że taki np. bicz dzierżony przez dominę, może być wspaniałym symbolem miłości! Tyle, że nie dla mnie, a dla sadomasochisty. Mi kojarzy się z perwersją. Cieszę się, że ktoś, kto lubi tą perwersję, nie chce mi jej narzucać i może cieszyć się swoimi narzędziami w domu.
To odnośnie specyfiki skojarzeń, które odsyłają nas z kolei do symboliki. Symboliki nie da się zamknąć w ramkach.
Oczywiście, że nie oburza mnie widok bicza widniejącego na wystawie sex-shopu. Podobnie nawet nie oburzają mnie dewocjonalia na wystawie. Użyję może innej paraleli- choćby bicz stał w środku miasta…. Nie!!! To zupełnie bezsensowna i nierealna analogia. Nikt nie zamierzałby… ekhm… stawiać takiego bicza, bo nie ma rozbudowanej religii, czy ideologii sadomasochistycznej!!! Chyba…
W każdym razie, łatwo jest chyba zrozumieć, iż światopogląd i z nim związane symbole, to temat drażliwy. Symbole odnośnie religii, czy ideologii, mogą być szalenie sugestywne. No, a skoro Polska to Polska, a nie Katoland…
Obywateli łączy kraj, w którym żyją. Robi to tym lepiej, im silniej stawia na neutralność światopoglądową, nie afirmując nawet wyraźnie dominującej ideologii. Choć oczywiście, cywilizowanie Polski pod tym względem traktuje się jako atak. To tak, jakby dwóch ludzi siedziało w strasznie śmierdzącym pomieszczeniu, ale się do niego przyzwyczaili. Jak zareagują, gdy jakiś koleś przyjdzie z zewnątrz i powie, że strasznie wali?
Uznają go za czubka.
niedziela, 15 sierpnia 2010
Obłeże...
I co ja mam biedny poradzić? Jak wytłumaczyć sobie ten nieszczęsny los? Dlaczego to spotkało właśnie mnie? Dlaczego obudziłem się już o wpół do szóstej, co w moim trybie życia jest nienormalne, a pod wpływem wkurwienia się zaistniałą sytuacją musiałem zapalić papierosa, który, jak to bywa z niewyspanymi oczami, drażnił je dymem, aż myślałem, że mi wypłyną z oczodołów?
Czy to złośliwość rzeczy martwych, czy raczej któryś z bogów ukarał moją butę, powodując pęknięcie jednej z zardzewiałych rur doprowadzających mi wodę do łazienki? Te pytania są głupie. Wiem. Po prostu ucząc się do późnej godziny nocnej testów z prawa jazdy na kategorię b i planując pobudkę około godziny jedenastej by być wyspanym na dzisiejsze jazdy, nie uwzględniłem pewnej, możliwej przecież okoliczności- pęknięcia rury. Ta okoliczność zmusza mnie do pełnienia warty w mieszkaniu. Póki co, Pan z zakładu komunalnego sprawdził tylko stan sytuacji w moim mieszkaniu, odsunął niemal nieodsuwalne, drewniane schody na korytarzu, dostał się do zaworu i zakręcił dopływ wody do tak mojego, jak i sąsiedzkiego mieszkania, by uniknąć jeszcze większego zalania mojej łazienki i urzędu poczty, który znajduje się pod moim mieszkaniem. Czy ma sens, kłaść się teraz do łóżka, skoro za godzinę lub dwie, nie wiadomo dokładnie, ten Pan przyjdzie jeszcze raz, niewykluczone, że z zespołem pomocniczym, i decyzją rady, będzie rozkuwał ścianę w mojej łazience celem naprawienia kilkudziesięcioletniej, zardzewiałej rury? A co, jeśli sen będzie tak twardy, że nawet nie usłyszę dzwonka do drzwi? Allachu, ale mam ciężkie ręce. Ale bym se pospał. Znaczy się, już jakby mniej, bo kawę wypiłem i dwa papierosy wypaliłem. Co tylko wprowadziło mnie w taką nerwicę- że niby bym się wyspał, ale już nawet bym łatwo nie zasnął. Zbyt dramatyczne okoliczności i nienaturalna ingerencja w układ nerwowy oraz krwionośny substancjami pobudzającymi.
Czy użalam się nad sobą? Bynajmniej! A nie mam prawa? Tutaj gra rolę czynnik ludzki! To nie złośliwość rzeczy martwych- pewnie, że nigdy nie wiadomo, kiedy efekty zaniedbania się „zemszczą”, ale wiadomo, że kiedy ma miejsce zwykłe dziadostwo, zbiera ono swoje żniwo w tym, czy innym czasie. I całe szczęście mogę tylko w ten sposób odnosić się do tej pechowej dla mnie sytuacji. Żaden bóg nie chciał mnie ukarać, mimo, że dziś miałem mieć trzy ostatnie godziny jazdy, a jutro egzamin teoretyczny i praktyczny. Mimo, że dziś miałem być wypoczęty i skoncentrowany na jeździe, żeby przećwiczyć i utrwalić to, co jeszcze szwankowało. Byłem pewien- czułem, że będąc wypoczętym i najedzonym, będę w stanie to zrobić i we wtorek zdać ten cholerny egzamin. Jednak przyznaję, że moja waleczna dusza gówno ma do gadania, bo niestety mieści się ona w czaszce, a gdy całe ciało z głównym ośrodkiem w mózgowiu nie spełnia fizjologicznych norm funkcjonalności, nie pomogą żadne litanie, medytacje, modły, ani ściskanie jąder psa mojego sąsiada z jednoczesnym podskakiwaniem na jednej nodze. To tyle.
Czy to złośliwość rzeczy martwych, czy raczej któryś z bogów ukarał moją butę, powodując pęknięcie jednej z zardzewiałych rur doprowadzających mi wodę do łazienki? Te pytania są głupie. Wiem. Po prostu ucząc się do późnej godziny nocnej testów z prawa jazdy na kategorię b i planując pobudkę około godziny jedenastej by być wyspanym na dzisiejsze jazdy, nie uwzględniłem pewnej, możliwej przecież okoliczności- pęknięcia rury. Ta okoliczność zmusza mnie do pełnienia warty w mieszkaniu. Póki co, Pan z zakładu komunalnego sprawdził tylko stan sytuacji w moim mieszkaniu, odsunął niemal nieodsuwalne, drewniane schody na korytarzu, dostał się do zaworu i zakręcił dopływ wody do tak mojego, jak i sąsiedzkiego mieszkania, by uniknąć jeszcze większego zalania mojej łazienki i urzędu poczty, który znajduje się pod moim mieszkaniem. Czy ma sens, kłaść się teraz do łóżka, skoro za godzinę lub dwie, nie wiadomo dokładnie, ten Pan przyjdzie jeszcze raz, niewykluczone, że z zespołem pomocniczym, i decyzją rady, będzie rozkuwał ścianę w mojej łazience celem naprawienia kilkudziesięcioletniej, zardzewiałej rury? A co, jeśli sen będzie tak twardy, że nawet nie usłyszę dzwonka do drzwi? Allachu, ale mam ciężkie ręce. Ale bym se pospał. Znaczy się, już jakby mniej, bo kawę wypiłem i dwa papierosy wypaliłem. Co tylko wprowadziło mnie w taką nerwicę- że niby bym się wyspał, ale już nawet bym łatwo nie zasnął. Zbyt dramatyczne okoliczności i nienaturalna ingerencja w układ nerwowy oraz krwionośny substancjami pobudzającymi.
Czy użalam się nad sobą? Bynajmniej! A nie mam prawa? Tutaj gra rolę czynnik ludzki! To nie złośliwość rzeczy martwych- pewnie, że nigdy nie wiadomo, kiedy efekty zaniedbania się „zemszczą”, ale wiadomo, że kiedy ma miejsce zwykłe dziadostwo, zbiera ono swoje żniwo w tym, czy innym czasie. I całe szczęście mogę tylko w ten sposób odnosić się do tej pechowej dla mnie sytuacji. Żaden bóg nie chciał mnie ukarać, mimo, że dziś miałem mieć trzy ostatnie godziny jazdy, a jutro egzamin teoretyczny i praktyczny. Mimo, że dziś miałem być wypoczęty i skoncentrowany na jeździe, żeby przećwiczyć i utrwalić to, co jeszcze szwankowało. Byłem pewien- czułem, że będąc wypoczętym i najedzonym, będę w stanie to zrobić i we wtorek zdać ten cholerny egzamin. Jednak przyznaję, że moja waleczna dusza gówno ma do gadania, bo niestety mieści się ona w czaszce, a gdy całe ciało z głównym ośrodkiem w mózgowiu nie spełnia fizjologicznych norm funkcjonalności, nie pomogą żadne litanie, medytacje, modły, ani ściskanie jąder psa mojego sąsiada z jednoczesnym podskakiwaniem na jednej nodze. To tyle.
niedziela, 25 lipca 2010
Lecz ludzi dobrej woli...
Ludzie dobrej woli- co ich charakteryzuje? Czy populacja tych osobników rozwija się prężnie, czy też maleje z każdym dniem? Co trzeba zrobić, by zostać człowiekiem dobrej woli? Co dokładnie oznacza być człowiekiem dobrej woli?
Te i inne równie rąbnięte pytania zacząłem sobie zadawać… niech spojrzę na zegarek… jakieś dziesięć minut temu. Jednak zdarzało mi się, że zastanawiałem się nad nimi już wcześniej. Skąd one przychodzą? Nie wiem, prawdopodobnie z nudy, gdy z dobrej woli, lub dla świętego spokoju, człowiek odkurzy meble, odkurzy podłogi, wypastuje je, zrobi pranie i usiądzie na chwilę.
Wątek ludzi dobrej woli poruszany jest wszędzie- w mediach, kościołach, domach prywatnych, czasem nawet i publicznych. Na mszy świętej dla przykładu, mówi się „a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.” Cóż oznacza w tym kontekście dobra wola? Prawdopodobnie intencja, by bóg nie zważał na grzechy nasze, lecz na WIARĘ swojego kościoła. Wtedy bóg może zgodnie ze SWOJĄ wolą napełniać ów kościół pokojem i doprowadzić do pełnej jedności.
Skoro na ziemi pokój ma być zapewniony ludziom dobrej woli, znaczy to, że sami dobrzy ludzie dobrej woli sobie ów pokój urządzili. Natomiast ludzie kościoła, których wolą jest marginalizacja ich grzechów przez boga, a priorytetem wzgląd na to, iż w niego wierzą, nie są osobami, których dobra, czy zła wola się liczy. Tak, czy siak, to bóg decyduje, kiedy kościół napełnić pokojem, w jakiej dawce i na jak długo. Jak na razie w samym kościele (Katolickim) do pełnej jedności niesamowicie daleko.
Co oznacza za pewne, iż ludziom pomieszało się w hierarchii wartości, ponieważ bogu może nie zależeć na wierze, a bardziej na postawie nastawionej na napełnianie pokojem całej Ziemi własnym sumptem. Jak można więc błagać boga, by zważał na to, a nie na tamto? Absurd.
Czesław Niemen napisał swojego czasu piosenkę skierowaną do przeciętnego psychiatry.
Śpiewał w niej m.in.: „lecz ludzi dobrej woli…”, co wyraźnie wskazuje na fakt, że człowiek dobrej woli to rzadko spotykany okaz, utożsamiany nierzadko z szaleńcem, którego należy leczyć. Czy jednak taki pesymizm jest uprawniony? Moim zdaniem nie.
Ludzi dobrej woli jest więcej. Oczywiście, gdyby tych złej woli zebrać do kupy, nieźle by śmierdziało. Natomiast proporcje są z pewnością obiecujące. Ludzie dobrej woli to bowiem ludzie zrównoważeni psychicznie. Poza tym nie mogą być psychopatami. Choć nawet to nie zamyka drogi do dobrej woli, ponieważ wychowanie genetycznego psychopaty może go nieco ułożyć i przygotować do życia w społeczeństwie. Niestety bardzo często z dobrej woli ludzie popełniają błędy, robią głupstwa.
Pal licho, gdy dotyczy to doświadczeń na własną rękę. Gorzej, gdy człowiek dobrej woli systematycznie i szczerze karmi się idiotyzmami na potęgę, wyssanymi z palca, a zdarza się, że również prosto z dupy. Każdy wie, o czym piszę? Pozdrowienia dla ludzi dobrej woli.
Te i inne równie rąbnięte pytania zacząłem sobie zadawać… niech spojrzę na zegarek… jakieś dziesięć minut temu. Jednak zdarzało mi się, że zastanawiałem się nad nimi już wcześniej. Skąd one przychodzą? Nie wiem, prawdopodobnie z nudy, gdy z dobrej woli, lub dla świętego spokoju, człowiek odkurzy meble, odkurzy podłogi, wypastuje je, zrobi pranie i usiądzie na chwilę.
Wątek ludzi dobrej woli poruszany jest wszędzie- w mediach, kościołach, domach prywatnych, czasem nawet i publicznych. Na mszy świętej dla przykładu, mówi się „a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.” Cóż oznacza w tym kontekście dobra wola? Prawdopodobnie intencja, by bóg nie zważał na grzechy nasze, lecz na WIARĘ swojego kościoła. Wtedy bóg może zgodnie ze SWOJĄ wolą napełniać ów kościół pokojem i doprowadzić do pełnej jedności.
Skoro na ziemi pokój ma być zapewniony ludziom dobrej woli, znaczy to, że sami dobrzy ludzie dobrej woli sobie ów pokój urządzili. Natomiast ludzie kościoła, których wolą jest marginalizacja ich grzechów przez boga, a priorytetem wzgląd na to, iż w niego wierzą, nie są osobami, których dobra, czy zła wola się liczy. Tak, czy siak, to bóg decyduje, kiedy kościół napełnić pokojem, w jakiej dawce i na jak długo. Jak na razie w samym kościele (Katolickim) do pełnej jedności niesamowicie daleko.
Co oznacza za pewne, iż ludziom pomieszało się w hierarchii wartości, ponieważ bogu może nie zależeć na wierze, a bardziej na postawie nastawionej na napełnianie pokojem całej Ziemi własnym sumptem. Jak można więc błagać boga, by zważał na to, a nie na tamto? Absurd.
Czesław Niemen napisał swojego czasu piosenkę skierowaną do przeciętnego psychiatry.
Śpiewał w niej m.in.: „lecz ludzi dobrej woli…”, co wyraźnie wskazuje na fakt, że człowiek dobrej woli to rzadko spotykany okaz, utożsamiany nierzadko z szaleńcem, którego należy leczyć. Czy jednak taki pesymizm jest uprawniony? Moim zdaniem nie.
Ludzi dobrej woli jest więcej. Oczywiście, gdyby tych złej woli zebrać do kupy, nieźle by śmierdziało. Natomiast proporcje są z pewnością obiecujące. Ludzie dobrej woli to bowiem ludzie zrównoważeni psychicznie. Poza tym nie mogą być psychopatami. Choć nawet to nie zamyka drogi do dobrej woli, ponieważ wychowanie genetycznego psychopaty może go nieco ułożyć i przygotować do życia w społeczeństwie. Niestety bardzo często z dobrej woli ludzie popełniają błędy, robią głupstwa.
Pal licho, gdy dotyczy to doświadczeń na własną rękę. Gorzej, gdy człowiek dobrej woli systematycznie i szczerze karmi się idiotyzmami na potęgę, wyssanymi z palca, a zdarza się, że również prosto z dupy. Każdy wie, o czym piszę? Pozdrowienia dla ludzi dobrej woli.
środa, 21 lipca 2010
Brońcie Palikota!
Muszę bronić Janusza Palikota. Traktuję to w kategoriach obowiązku. Podczas gdy wśród całokształtu jego prowokacji tylko RAZ wymsknęło mu się stwierdzenie zbytnio naładowane emocjonalnie, skrajne i obraźliwe (to o krwi na rękach Lecha Kaczyńskiego), w kręgu zwolenników i polityków Prawa i Sprawiedliwości panuje atmosfera węszonego spisku rosyjskiego.
To, co pojawiało się w ich ustach raz po raz, czasem subtelniej, czasem o wiele ostrzej, znacznie ustępuje wszystkiemu, co powiedział, lub sugerował Palikot. Na winę, także moralną, Rosji i PO nie ma żadnych jednoznacznych dowodów. Jest to jedna z hipotez, mimo zgrabnego łączenia faktów (łącznie z tym, że i mgła była podrobiona), bardzo nieprawdopodobna.
PiS powołał komisję. Zasiadają w niej… tylko politycy PiS-u. Niestety tak życiowe doświadczenie i obserwacje ogólnie, jak i te z partią PIS skłaniają mnie ku wnioskowi, że:
a) Tak samo jak każda inna partia, nie zawiera ona samych świętych, nieskazitelnych (bo w sumie takich nie ma)
b) W filmie Sekielskiego „Władcy Marionetek” i nie tylko, posłowie i posłanki tej partii zbyt często kreują się na świętych, a to zjawisko już co najmniej niepokojące
c) Nawet, jeśli pisowcy święcie wierzą w swoją hipotezę o zamachu, a nie są jedynie cynicznymi graczami, jak każdy zespół złożony z ludzi o niemal identycznych poglądach, są podatni na wypaczenia- to po prostu nie gwarantuje tego, że dowiemy się prawdy. Może część- resztę można ładnie konfabulować.
W tej sytuacji Palikot zachowuje się odważnie i popieram go. Ma prawo mieć własne zdanie i własne hipotezy, które, po analizie faktów, są właściwie o wiele bardziej wiarygodne, niż pisowskie- a które niestety, obojętnie w jakiej formie wypowiedziane, powodują wrzenie w głowach polityków ze wszystkich stron sceny- ponieważ panuje w gruncie rzeczy poprawność polityczna. Palikot słusznie twierdzi, iż nie powinno się tworzyć mitu wokół katastrofy smoleńskiej, podczas gdy faktyczne jej przyczyny mogą ją przekreślać. Atmosfera głupiej poprawności natomiast takiej apoteozie sprzyja.
Bardzo dobrze, że Palikot prowokacyjnie chce dostać się do pisowskiej komisji. Unaocznia to problem, jaki się z nią wiąże- jawny brak pluralizmu w postulowanym procesie „dochodzenia do prawdy”. TVP może manipulować wręcz chamsko, ale rozgarnięci widzowie i tak nie przeoczą sedna sprawy, o której tu piszę i której sedna wielu jest świadomych.
To, co pojawiało się w ich ustach raz po raz, czasem subtelniej, czasem o wiele ostrzej, znacznie ustępuje wszystkiemu, co powiedział, lub sugerował Palikot. Na winę, także moralną, Rosji i PO nie ma żadnych jednoznacznych dowodów. Jest to jedna z hipotez, mimo zgrabnego łączenia faktów (łącznie z tym, że i mgła była podrobiona), bardzo nieprawdopodobna.
PiS powołał komisję. Zasiadają w niej… tylko politycy PiS-u. Niestety tak życiowe doświadczenie i obserwacje ogólnie, jak i te z partią PIS skłaniają mnie ku wnioskowi, że:
a) Tak samo jak każda inna partia, nie zawiera ona samych świętych, nieskazitelnych (bo w sumie takich nie ma)
b) W filmie Sekielskiego „Władcy Marionetek” i nie tylko, posłowie i posłanki tej partii zbyt często kreują się na świętych, a to zjawisko już co najmniej niepokojące
c) Nawet, jeśli pisowcy święcie wierzą w swoją hipotezę o zamachu, a nie są jedynie cynicznymi graczami, jak każdy zespół złożony z ludzi o niemal identycznych poglądach, są podatni na wypaczenia- to po prostu nie gwarantuje tego, że dowiemy się prawdy. Może część- resztę można ładnie konfabulować.
W tej sytuacji Palikot zachowuje się odważnie i popieram go. Ma prawo mieć własne zdanie i własne hipotezy, które, po analizie faktów, są właściwie o wiele bardziej wiarygodne, niż pisowskie- a które niestety, obojętnie w jakiej formie wypowiedziane, powodują wrzenie w głowach polityków ze wszystkich stron sceny- ponieważ panuje w gruncie rzeczy poprawność polityczna. Palikot słusznie twierdzi, iż nie powinno się tworzyć mitu wokół katastrofy smoleńskiej, podczas gdy faktyczne jej przyczyny mogą ją przekreślać. Atmosfera głupiej poprawności natomiast takiej apoteozie sprzyja.
Bardzo dobrze, że Palikot prowokacyjnie chce dostać się do pisowskiej komisji. Unaocznia to problem, jaki się z nią wiąże- jawny brak pluralizmu w postulowanym procesie „dochodzenia do prawdy”. TVP może manipulować wręcz chamsko, ale rozgarnięci widzowie i tak nie przeoczą sedna sprawy, o której tu piszę i której sedna wielu jest świadomych.
sobota, 17 lipca 2010
To, co wkurzyło Palikota- trochę za bardzo.
To, co mieliśmy okazję usłyszeć z ust Jarosława Kaczyńskiego podczas jego publicznego wystąpienia zaraz po ogłoszeniu wstępnych wyników drugiej tury wyborów, poraziło mnie całym ogromem specyficznej mentalności prezesa PiS, jak i również tej, w której spowita jest cała ta formacja polityczna. Kaczyński wspomniał bowiem o swoim zmarłym bracie Lechu i pozostałych ofiarach Smoleńskiej katastrofy. Niewątpliwie, te 96 osób, które zginęły 10 kwietnia 2010 roku to wielka tragedia. Z tym, że prezes Jarosław Kaczyński powiedział o ich „męczeńskiej śmierci.”
Śmierć pod Smoleńskiem męczeńską śmiercią nie była- o takiej możemy mówić dopiero wtedy, gdy mamy połączone ze sobą dwa elementy- mocne liczenie się przyszłej ofiary ze śmiercią, bądź też całkowita jej świadomość połączona z misją, którą wykonuje i która jest na tyle ryzykowna,
że pociąga za sobą sporą możliwość śmierci, lub jej nieuniknioność.
Wszyscy męczennicy obojętnie, spod jakiego sztandaru, choć może zabrzmieć to słownikowo, spełniali oba te kryteria. Św. Piotr, ukrzyżowany głową w dół w roku ok. 67, który głosił nauki Jezusa w czasach, gdy chrześcijaństwo było młodą sektą zagrażającą panującemu politeizmowi-
św. Szczepan, ukamienowany ok. roku 35. Nie chodzi tu z resztą jedynie o chrześcijaństwo-
choćby Kazimierz Łyszczyński, który za jawnie zadeklarowany ateizm został w 1689 roku ścięty,
a następnie spalony na stosie. Wszyscy Ci ludzie mieli świadomość, że głoszą niepopularne poglądy
i że mogą zapłacić za to własnym życiem.
Każda męczeńska śmierć ludzi wrażliwych zmusza do myślenia, ponieważ oddanie swojego życia za poglądy może być wzruszające, ale w świetle humanizmu nie powinno mieć miejsca. Oceniamy to dziś pod kątem pluralizmu- jako zaprzeczenia dogmatyzmu i totalitaryzmu. Patrząc przez ten pryzmat zdajemy sobie sprawę, iż męczennicy to w gruncie rzeczy smutna nauczka na przyszłość- ponieważ nikt nie powinien być zabijany za poglądy, które wyznaje i głosi. Totalitaryzm, brak pluralizmu- to pewna patologia, której nieszczęśliwym skutkiem mogą być ofiary spod przeróżnych szyldów.
Mowa więc o ofiarach katastrofy smoleńskiej jak o męczennikach może sugerować, iż istotnie miały one misję- misję przypominania o zbrodni katyńskiej. I choć nie liczyły się one ze śmiercią- coś je uśmierciło. Przy ofiarach męczeńskich zawsze mieliśmy do czynienia z oprawcą nie znoszącym sprzeciwu. Kto jest nim w tej sytuacji? Tutaj przychodzi nam z pomocą chrześcijańska koncepcja ofiary- koncepcja religii, która, można powiedzieć, wręcz wyrosła na czczeniu skutków patologii, lub nawet patologii samych w sobie, choć można powiedzieć, iż patologia patologię rodzi.
Bóg ma bowiem nieskończoną władzę i może ludźmi swobodnie manipulować- i tak wie lepiej, co dla nich dobre. Poprzez Jezusa dał rzekomo znak, że krwawa ofiara jest wręcz niezbędna- nie dało się inaczej „odkupić grzechów ludzkości”, choć przecież Jezus jako bóg i tak zmartwychwstał i spokojnie chodził w swoim poranionym ciele, jak można sądzić, nie odczuwając bólu. Nie chodzi tu o mit- lecz o to, jaką aksjologię wpaja do głów. Otóż krew jest potrzebna, by cokolwiek wywalczyć, cokolwiek wyprosić. A przecież z doświadczenia ludzkiej cywilizacji wynika, iż o pluralizm zabiegamy o to, by wspólnie dążyć do prawdy dyskutując i mając prawo do własnych poglądów, bez obaw, że zostanie się za nie zamordowanym. Ofiara męczeńska, choćby nie wiem, jak wzruszająca, jest w gruncie rzeczy konsekwencją patologii, którą w większości państw świata udało się wyeliminować.
W świetle katastrofy smoleńskiej i słów pana Kaczyńskiego przychodzi na myśl, że to miłosierny bóg upatrzył sobie te 96 osób na ofiary- ofiary na rzecz doniosłej i niezwykle istotnej prawdy o Katyniu.
Bez cienia obłudy można zatem stwierdzić, iż osoby te bóg uśmiercił właśnie po to, by przypomnieć
o okrutnym uśmierceniu innych ludzi, w 1940 roku. Nie widzę tu niestety jakiejkolwiek logiki, lecz podwójne standardy moralne, tkwiące tak głęboko w indoktrynowanym umyśle, iż nie sposób się nad nimi zastanowić. Taki bóg to przecież bóg okrutny- i powinno się go oskarżać z większą zaciekłością, niż niedoskonałych Rosjan, którym ideologia Stalina wyprała mózgi.
To, iż ofiary są nadal potrzebne i bardzo wzniosłe- to patologia myślenia. Na tym niestety bazuje całe chrześcijaństwo, gloryfikując chociażby cierpienie, czy ubóstwo. Rzecz jasna wszystkie elementy życia tworzą całość i każdy z nich ma ciemne i jasne strony- jedna sprawa ciemnych stron ma więcej, druga mniej- lecz jest to jak sądzę, tak oczywista sprawa, że powinna jasno przeciwstawiać się jakiejkolwiek apoteozie, czy gloryfikacji- tym bardziej wobec zjawisk, które są nieodzownym skutkiem niedoskonałości w życiu społecznym, politycznym, gospodarczym. Ubóstwo, de facto- bieda- to jedna z wielu patologii, którą powinno się zwalczać. Nie chcemy, jako ludzie zdrowi na umyśle, trwać w ubóstwie,
i współczujemy tym, którzy w nim żyją, dlatego organizujemy choćby pomoc charytatywną. Ludzie zdrowi nie lubią również cierpieć, i jako istoty z empatią, nie życzą cierpienia innym ludziom. Bowiem cierpienie to także patologia, a zarazem jej konsekwencja- bierze się z niedoskonałości. Świat doskonały nie jest, lecz powinniśmy go raczej udoskonalać. Cierpienie jest jedynie skutkiem różnego rodzaju ułomności, więc jest szalonym wnioskiem, że należy mu się cześć.
Patologia rodzi patologię- cierpiętnictwo, mesjanizm, asceza- one pociągają kolejne- chociażby celibat. Myślenie
o człowieku jako bycie zupełnie rozdartym między duszą i ciałem- to szalone, niebezpieczne idee.
Śmierć pod Smoleńskiem męczeńską śmiercią nie była- o takiej możemy mówić dopiero wtedy, gdy mamy połączone ze sobą dwa elementy- mocne liczenie się przyszłej ofiary ze śmiercią, bądź też całkowita jej świadomość połączona z misją, którą wykonuje i która jest na tyle ryzykowna,
że pociąga za sobą sporą możliwość śmierci, lub jej nieuniknioność.
Wszyscy męczennicy obojętnie, spod jakiego sztandaru, choć może zabrzmieć to słownikowo, spełniali oba te kryteria. Św. Piotr, ukrzyżowany głową w dół w roku ok. 67, który głosił nauki Jezusa w czasach, gdy chrześcijaństwo było młodą sektą zagrażającą panującemu politeizmowi-
św. Szczepan, ukamienowany ok. roku 35. Nie chodzi tu z resztą jedynie o chrześcijaństwo-
choćby Kazimierz Łyszczyński, który za jawnie zadeklarowany ateizm został w 1689 roku ścięty,
a następnie spalony na stosie. Wszyscy Ci ludzie mieli świadomość, że głoszą niepopularne poglądy
i że mogą zapłacić za to własnym życiem.
Każda męczeńska śmierć ludzi wrażliwych zmusza do myślenia, ponieważ oddanie swojego życia za poglądy może być wzruszające, ale w świetle humanizmu nie powinno mieć miejsca. Oceniamy to dziś pod kątem pluralizmu- jako zaprzeczenia dogmatyzmu i totalitaryzmu. Patrząc przez ten pryzmat zdajemy sobie sprawę, iż męczennicy to w gruncie rzeczy smutna nauczka na przyszłość- ponieważ nikt nie powinien być zabijany za poglądy, które wyznaje i głosi. Totalitaryzm, brak pluralizmu- to pewna patologia, której nieszczęśliwym skutkiem mogą być ofiary spod przeróżnych szyldów.
Mowa więc o ofiarach katastrofy smoleńskiej jak o męczennikach może sugerować, iż istotnie miały one misję- misję przypominania o zbrodni katyńskiej. I choć nie liczyły się one ze śmiercią- coś je uśmierciło. Przy ofiarach męczeńskich zawsze mieliśmy do czynienia z oprawcą nie znoszącym sprzeciwu. Kto jest nim w tej sytuacji? Tutaj przychodzi nam z pomocą chrześcijańska koncepcja ofiary- koncepcja religii, która, można powiedzieć, wręcz wyrosła na czczeniu skutków patologii, lub nawet patologii samych w sobie, choć można powiedzieć, iż patologia patologię rodzi.
Bóg ma bowiem nieskończoną władzę i może ludźmi swobodnie manipulować- i tak wie lepiej, co dla nich dobre. Poprzez Jezusa dał rzekomo znak, że krwawa ofiara jest wręcz niezbędna- nie dało się inaczej „odkupić grzechów ludzkości”, choć przecież Jezus jako bóg i tak zmartwychwstał i spokojnie chodził w swoim poranionym ciele, jak można sądzić, nie odczuwając bólu. Nie chodzi tu o mit- lecz o to, jaką aksjologię wpaja do głów. Otóż krew jest potrzebna, by cokolwiek wywalczyć, cokolwiek wyprosić. A przecież z doświadczenia ludzkiej cywilizacji wynika, iż o pluralizm zabiegamy o to, by wspólnie dążyć do prawdy dyskutując i mając prawo do własnych poglądów, bez obaw, że zostanie się za nie zamordowanym. Ofiara męczeńska, choćby nie wiem, jak wzruszająca, jest w gruncie rzeczy konsekwencją patologii, którą w większości państw świata udało się wyeliminować.
W świetle katastrofy smoleńskiej i słów pana Kaczyńskiego przychodzi na myśl, że to miłosierny bóg upatrzył sobie te 96 osób na ofiary- ofiary na rzecz doniosłej i niezwykle istotnej prawdy o Katyniu.
Bez cienia obłudy można zatem stwierdzić, iż osoby te bóg uśmiercił właśnie po to, by przypomnieć
o okrutnym uśmierceniu innych ludzi, w 1940 roku. Nie widzę tu niestety jakiejkolwiek logiki, lecz podwójne standardy moralne, tkwiące tak głęboko w indoktrynowanym umyśle, iż nie sposób się nad nimi zastanowić. Taki bóg to przecież bóg okrutny- i powinno się go oskarżać z większą zaciekłością, niż niedoskonałych Rosjan, którym ideologia Stalina wyprała mózgi.
To, iż ofiary są nadal potrzebne i bardzo wzniosłe- to patologia myślenia. Na tym niestety bazuje całe chrześcijaństwo, gloryfikując chociażby cierpienie, czy ubóstwo. Rzecz jasna wszystkie elementy życia tworzą całość i każdy z nich ma ciemne i jasne strony- jedna sprawa ciemnych stron ma więcej, druga mniej- lecz jest to jak sądzę, tak oczywista sprawa, że powinna jasno przeciwstawiać się jakiejkolwiek apoteozie, czy gloryfikacji- tym bardziej wobec zjawisk, które są nieodzownym skutkiem niedoskonałości w życiu społecznym, politycznym, gospodarczym. Ubóstwo, de facto- bieda- to jedna z wielu patologii, którą powinno się zwalczać. Nie chcemy, jako ludzie zdrowi na umyśle, trwać w ubóstwie,
i współczujemy tym, którzy w nim żyją, dlatego organizujemy choćby pomoc charytatywną. Ludzie zdrowi nie lubią również cierpieć, i jako istoty z empatią, nie życzą cierpienia innym ludziom. Bowiem cierpienie to także patologia, a zarazem jej konsekwencja- bierze się z niedoskonałości. Świat doskonały nie jest, lecz powinniśmy go raczej udoskonalać. Cierpienie jest jedynie skutkiem różnego rodzaju ułomności, więc jest szalonym wnioskiem, że należy mu się cześć.
Patologia rodzi patologię- cierpiętnictwo, mesjanizm, asceza- one pociągają kolejne- chociażby celibat. Myślenie
o człowieku jako bycie zupełnie rozdartym między duszą i ciałem- to szalone, niebezpieczne idee.
Znani i lubiani?
Znani i lubiani. Jaki mam do takich osób medialnych stosunek? Cóż. Z reguły też ich lubię.Tylko nie wiem, czy to ich sukces, jako osób medialnych. Owszem, w kręgu rodziny, znajomych,
bycie tak sympatycznym i miłym to bardzo dobra cecha. Choć i tutaj nie jedyna.
Od osoby medialnej nie wymagam jednak tego, bym ją polubił, bądź nie lubił, niczym wujka lub ciocię. Chodzi mi tu o treść przede wszystkim, o to, co sobą reprezentują, ich poglądy.
Znani i lubiani to ludzie, których lubię, i na tym najczęściej się kończy. Trudno mi cenić osobę znaną z mediów, która słynie głównie, lub tylko z tego powodu, że wszyscy ją lubią. To nie jest nawet dobra cecha, szczególnie u osoby medialnej. Nie cecha mogąca wzbudzić u mnie szacunek. Bo w naszym kraju, choć z resztą nie tylko chyba w naszym, do tego by być znielubionym, nie trzeba nawet wykazywać szczególnego chamstwa, arogancji, być niesympatycznym. Można być nawet znienawidzonym za głoszenie niepopularnych poglądów.
Co natomiast ceni bardzo wielu ludzi? Odwagę- i ja również podzielam ten szacunek. Dlatego to osoby kontrowersyjne, w warstwie merytorycznej, wzbudzają we mnie szacunek, takich cenię. Nawet, jeśli się z nimi nie zgadzam. Osoby kontrowersyjne, choćby miały dziwne poglądy, stymulują społeczeństwo do myślenia. A przynajmniej jakąś jego część, żeby nie być huraoptymistą.
Do myślenia, do dyskusji. Do tego, żeby od czasu do czasu zastanowić się, przeanalizować.
Nie w duchu sztucznego patosu, udawanej zadumy, ponieważ większość myśli, że ktoś jest mędrcem, więc należy podumać, a następnie bez głębszych wniosków, a za to po kilku głębszych, wrócić do rutyny życia z zupełnie takim samym nastawieniem.
Osoby kontrowersyjne są takie z tego powodu, że nie ma dla nich tabu. Że nie boją się wypowiedzieć na tematy powszechnie uznane za drażliwe, delikatne. Dlaczego? Ponieważ tematy nieporuszane to tematy tak naprawdę tłamszone i zaniedbywane.
A każdy temat bierze się z życia i w tym życiu należałoby do niego podejść
... ze zrozumieniem.
bycie tak sympatycznym i miłym to bardzo dobra cecha. Choć i tutaj nie jedyna.
Od osoby medialnej nie wymagam jednak tego, bym ją polubił, bądź nie lubił, niczym wujka lub ciocię. Chodzi mi tu o treść przede wszystkim, o to, co sobą reprezentują, ich poglądy.
Znani i lubiani to ludzie, których lubię, i na tym najczęściej się kończy. Trudno mi cenić osobę znaną z mediów, która słynie głównie, lub tylko z tego powodu, że wszyscy ją lubią. To nie jest nawet dobra cecha, szczególnie u osoby medialnej. Nie cecha mogąca wzbudzić u mnie szacunek. Bo w naszym kraju, choć z resztą nie tylko chyba w naszym, do tego by być znielubionym, nie trzeba nawet wykazywać szczególnego chamstwa, arogancji, być niesympatycznym. Można być nawet znienawidzonym za głoszenie niepopularnych poglądów.
Co natomiast ceni bardzo wielu ludzi? Odwagę- i ja również podzielam ten szacunek. Dlatego to osoby kontrowersyjne, w warstwie merytorycznej, wzbudzają we mnie szacunek, takich cenię. Nawet, jeśli się z nimi nie zgadzam. Osoby kontrowersyjne, choćby miały dziwne poglądy, stymulują społeczeństwo do myślenia. A przynajmniej jakąś jego część, żeby nie być huraoptymistą.
Do myślenia, do dyskusji. Do tego, żeby od czasu do czasu zastanowić się, przeanalizować.
Nie w duchu sztucznego patosu, udawanej zadumy, ponieważ większość myśli, że ktoś jest mędrcem, więc należy podumać, a następnie bez głębszych wniosków, a za to po kilku głębszych, wrócić do rutyny życia z zupełnie takim samym nastawieniem.
Osoby kontrowersyjne są takie z tego powodu, że nie ma dla nich tabu. Że nie boją się wypowiedzieć na tematy powszechnie uznane za drażliwe, delikatne. Dlaczego? Ponieważ tematy nieporuszane to tematy tak naprawdę tłamszone i zaniedbywane.
A każdy temat bierze się z życia i w tym życiu należałoby do niego podejść
... ze zrozumieniem.
Świat według tasiemca (niekoniecznie uzbrojonego)
Jaki ma do jasnej cholery, sens, życie pieprzonego tasiemca? Żaden! Ten pasożyt, jak to z pasożytami bywa, po prostu pasożytuje- bezlitośnie wykorzystując tak nasze, jak i krowie, czy świńskie organizmy. Tasiemce czynią sobie z naszych ciał poczekalnie, lub domowe zacisze, choć nigdy nie pytały się o zgodę. To bezczelność!
Jeśli by już patrzeć na życie przez pryzmat naszych, ludzkich sentymentów i ideałów- tasiemiec jest jeszcze gorszy, niż menel. Wykorzystuje w pierwszej kolejności jednocześnie głupotę i brak dobrego smaku naszych pobratymców wśród ssaków. Daję głowę, że sami nie zjedlibyście kupy. No właśnie,
a świnie, krowy- ba, nie tylko one- choćby króliki, nie mają z tym większego problemu!
Gdybyście takiemu królikowi zamiast marchewki przynieśli kupę, nie pogardziłby tym specjałem.
A co z tasiemcami? Otóż kupa jest schronieniem dla jajeczek tasiemca. Rzecz jasna nie każda- proces rozmnażania się tasiemca jest jak błędne koło i właściwie nie wiadomo, jak zaczęło się dokładnie jego bytowanie na naszej planecie. Bytowanie? To za wielkie słowo dla tego gnoja- wegetacja raczej!
Bo wygląda to tak: tasiemiec może żyć w naszych jelitach i żywić się tym, co dla nas powinno być pokarmem. Bardzo sprytne jest to, że ciało tasiemca przypomina wstążkę, która składa się z poszczególnych segmentów. Nie uwierzycie, ale każdy z nich jest całkowicie samowystarczalny rozrodczo. To oczywiście nie wyjątek w przyrodzie, ale pomyślcie, jak marne musi być życie, tfu- wegetacja tych pasożytów; one nie kopulują! Każdy z segmentów ich ciała zawiera zarówno męskie, jak i żeńskie komórki rozrodcze.
Nasz tasiemiec jest więc obojnakiem. Po prostu. Końcowe, a więc najdalsze od jego „główki” segmenty zawierają jajeczka i odrywają się od ciała tasiemca. Później nosiciel (np. Jan Kowalski) wydala ten segment z kupą. A w tym znajdują się właśnie jajeczka.
Teraz zrozumiecie, o co chodziło mi z tym błędnym kołem- w tym momencie, aby tasiemiec rozmnożył się, jego jajeczka wraz z kupą muszą być zjedzone przez jakiegoś przyjaciela człowieka.
Jak taka świnia zeżre kał z jajami, usadowią się one w jej mięśniach, lecz będą to wtedy tzw. wągry.
Tasiemiec jest przystosowany do nas, ludzi- więc nie może się wykluć i dorosnąć wewnątrz innego zwierzęcia. To my musimy zjeść kawałek zakażonej i niedogotowanej wieprzowiny (lub wołowiny),
by tasiemiec znalazł u nas wikt i opierunek.
Jaki jest tego sens?! Po co Bóg stworzył takie bydlę, chciałoby się rzec. Pasożyt ten nie ma żadnych towarzyszy w jelitach. W takim razie żadnego życia społecznego. Nie musi się nigdzie poruszać, więc nie ma nóżek, czasem tylko haczyki, którymi przyczepia się do ścian naszych jelit- i to wszystko.
Pokarm ma w końcu zapewniony. Zjada ten już przez nas strawiony. I nie jest mu nawet potrzebna żadna gęba- on wchłania ten pokarm przez całe ciało. Ten debil niczego nawet nie widzi, bo po prostu nie ma oczu! Nie opiekuje się małymi, obrywa mu się tylko ostatni kawałek ciała z młodymi, one kończą w kupie i nic go ich dalszy los nie obchodzi. To bez sensu!
Jeśli by już patrzeć na życie przez pryzmat naszych, ludzkich sentymentów i ideałów- tasiemiec jest jeszcze gorszy, niż menel. Wykorzystuje w pierwszej kolejności jednocześnie głupotę i brak dobrego smaku naszych pobratymców wśród ssaków. Daję głowę, że sami nie zjedlibyście kupy. No właśnie,
a świnie, krowy- ba, nie tylko one- choćby króliki, nie mają z tym większego problemu!
Gdybyście takiemu królikowi zamiast marchewki przynieśli kupę, nie pogardziłby tym specjałem.
A co z tasiemcami? Otóż kupa jest schronieniem dla jajeczek tasiemca. Rzecz jasna nie każda- proces rozmnażania się tasiemca jest jak błędne koło i właściwie nie wiadomo, jak zaczęło się dokładnie jego bytowanie na naszej planecie. Bytowanie? To za wielkie słowo dla tego gnoja- wegetacja raczej!
Bo wygląda to tak: tasiemiec może żyć w naszych jelitach i żywić się tym, co dla nas powinno być pokarmem. Bardzo sprytne jest to, że ciało tasiemca przypomina wstążkę, która składa się z poszczególnych segmentów. Nie uwierzycie, ale każdy z nich jest całkowicie samowystarczalny rozrodczo. To oczywiście nie wyjątek w przyrodzie, ale pomyślcie, jak marne musi być życie, tfu- wegetacja tych pasożytów; one nie kopulują! Każdy z segmentów ich ciała zawiera zarówno męskie, jak i żeńskie komórki rozrodcze.
Nasz tasiemiec jest więc obojnakiem. Po prostu. Końcowe, a więc najdalsze od jego „główki” segmenty zawierają jajeczka i odrywają się od ciała tasiemca. Później nosiciel (np. Jan Kowalski) wydala ten segment z kupą. A w tym znajdują się właśnie jajeczka.
Teraz zrozumiecie, o co chodziło mi z tym błędnym kołem- w tym momencie, aby tasiemiec rozmnożył się, jego jajeczka wraz z kupą muszą być zjedzone przez jakiegoś przyjaciela człowieka.
Jak taka świnia zeżre kał z jajami, usadowią się one w jej mięśniach, lecz będą to wtedy tzw. wągry.
Tasiemiec jest przystosowany do nas, ludzi- więc nie może się wykluć i dorosnąć wewnątrz innego zwierzęcia. To my musimy zjeść kawałek zakażonej i niedogotowanej wieprzowiny (lub wołowiny),
by tasiemiec znalazł u nas wikt i opierunek.
Jaki jest tego sens?! Po co Bóg stworzył takie bydlę, chciałoby się rzec. Pasożyt ten nie ma żadnych towarzyszy w jelitach. W takim razie żadnego życia społecznego. Nie musi się nigdzie poruszać, więc nie ma nóżek, czasem tylko haczyki, którymi przyczepia się do ścian naszych jelit- i to wszystko.
Pokarm ma w końcu zapewniony. Zjada ten już przez nas strawiony. I nie jest mu nawet potrzebna żadna gęba- on wchłania ten pokarm przez całe ciało. Ten debil niczego nawet nie widzi, bo po prostu nie ma oczu! Nie opiekuje się małymi, obrywa mu się tylko ostatni kawałek ciała z młodymi, one kończą w kupie i nic go ich dalszy los nie obchodzi. To bez sensu!
środa, 7 lipca 2010
Postępy w medycynie dzięki Świadkom Jehowy
Gdybym nie tykał mięsa kurczaków tylko z tego powodu, że miałbym do niego jakąś dziwną awersję,
nie można byłoby przypisywać mi mądrej decyzji i racjonalnego myślenia tylko z tego powodu,
że okazało się, iż mam alergię na kurze mięso- alergię, o której nie miałem pojęcia.
To samo tyczy się transfuzji krwi, wiary Świadków Jehowy o świętości krwi oraz postępu medycyny, jaki dokonał się przypadkowo poprzez ich dziwne przekonania. Słuchałem wypowiedzi Zbigniewa Religi, doskonałego, nieżyjącego już kardiochirurga, który powiedział, że dzięki niezgodzie Świadków na przetaczanie krwi w medycynie dokonał się postęp, bowiem znaleziono z tego powodu inne metody medyczne.
Obecnie, przeciwnie do historii, nie przetacza się krwi „z byle powodu”, ponieważ dzięki uporowi Świadków znaleziono środki szybsze, choć nie do końca wiadomo, czy mniej ryzykowne.
Zbigniew Religa przyznał, że aktualnie krew przetacza się jedynie w tzw. „sytuacjach podbramkowych”. Trzeba natomiast przyznać, że skoro w skrajnych okolicznościach jednak chwyta się właśnie tej metody, Świadkowie i ich bliscy mają trochę przechlapane- jeśli oczywiście znajdą się w tak ekstremalnej sytuacji.
Należy dodać, że póki nie wynaleziono alternatywnych metod na transfuzję, zabiegi alternatywne, co chyba oczywiste, także nie istniały! W tych czasach irracjonalność przekonań zebrała straszne żniwo w formie zmarłych osób- które odeszły z tego świata z powodu niezgody na transfuzję.
Najgłośniejszy był przypadek małej córeczki rodziny Świadków,
która padła ofiarą zabobonnego myślenia.
Zabobon nie kieruje się kryteriami zdrowotnymi- a jeśli można powiedzieć o nim w kategoriach leczniczych, to udaje on jedynie leczenie domniemanej duszy. Jeśli coś uznajemy za święte, automatycznie nie kwestionuje się etykietki świętości. A świętość to inaczej tabu, które obwieszcza nic innego, jak: „Nie dotykać! Nie podważać! Nie krytykować!” Aura świętości, nadana przez jakiegoś szamana, nie stymuluje do szacunku, lecz do ślepej wiary, ślepego posłuszeństwa, sztucznego patosu i ostatecznie, uznania nietykalności sfer uznanych za święte (np. krew), bez konkretnych ku temu uzasadnień. Tym właśnie jest „świętość” i jego złudna magia.
Nietykalność, chyba każdy się zgodzi, nie jest szacunkiem. Ludzie zdolni są do szacunku, gdy uznają pewne wartości. Gdy widzą, że dana osoba kieruje się tymi wartościami, wtedy oddają jej szacunek.
Wartości, takie, jak szczerość, uczciwość, życzliwość, życie… to wartości intuicyjne, które są w nas wbudowane bardzo mocno. Sprawdzają się w życiu, i dlatego są poważane zupełnie naturalnie,
a więc jest zupełnie bez sensu próbować je podważać.
Świętość jest zaleceniem, by udawać szacunek wobec kogoś, lub czegoś, lecz wiadomo, że szacunek ten jest udawany, ponieważ ludzie nie wiedzą, za co tego kogoś, lub coś szanować. Tylko za to, że tak ktoś powiedział? Nie ma dowodów na boskie namaszczenie jakiejkolwiek instrukcji zawartej w Biblii, czy innych świętych księgach. Są one wybitnie wątpliwe. Poza tym zgadzanie się na nielogiczne wymogi kogoś, tylko dlatego, że ten ktoś stoi wyżej od nas, jest objawem braku szacunku- braku szacunku dla całości ludzkiego życia, które jest tym obfitsze i szczęśliwsze, im więcej jest działania rozumu na podzespołach empatii. Braku szacunku dla rozumu własnego, jak i rozumu innych ludzi.
Obecnie, gdy istnieją metody alternatywne do transfuzji, trzeba przyznać, że nie mają już oni przekonań, które odznaczałyby się szczególną szkodliwością. Należy jednak zwrócić uwagę na to, jak wyznawcy, obojętnie jakiej religii, trzymają się mocno i konsekwentnie określonych wskazówek, tylko dlatego, że zapisane są one w świętej księdze, a pośrednicy religijny zwracają na nie szczególną uwagę, inne pomijając mniej, lub bardziej subtelnie. Nie liczy się wtedy racjonalizm, nawet, jeśli przypadkowe skutki zabobonów okazują się pozytywne. Przecież Inkwizycja nie była niczym dobrym, choć z pewnością przyniosła pewne postępy w sądownictwie.
nie można byłoby przypisywać mi mądrej decyzji i racjonalnego myślenia tylko z tego powodu,
że okazało się, iż mam alergię na kurze mięso- alergię, o której nie miałem pojęcia.
To samo tyczy się transfuzji krwi, wiary Świadków Jehowy o świętości krwi oraz postępu medycyny, jaki dokonał się przypadkowo poprzez ich dziwne przekonania. Słuchałem wypowiedzi Zbigniewa Religi, doskonałego, nieżyjącego już kardiochirurga, który powiedział, że dzięki niezgodzie Świadków na przetaczanie krwi w medycynie dokonał się postęp, bowiem znaleziono z tego powodu inne metody medyczne.
Obecnie, przeciwnie do historii, nie przetacza się krwi „z byle powodu”, ponieważ dzięki uporowi Świadków znaleziono środki szybsze, choć nie do końca wiadomo, czy mniej ryzykowne.
Zbigniew Religa przyznał, że aktualnie krew przetacza się jedynie w tzw. „sytuacjach podbramkowych”. Trzeba natomiast przyznać, że skoro w skrajnych okolicznościach jednak chwyta się właśnie tej metody, Świadkowie i ich bliscy mają trochę przechlapane- jeśli oczywiście znajdą się w tak ekstremalnej sytuacji.
Należy dodać, że póki nie wynaleziono alternatywnych metod na transfuzję, zabiegi alternatywne, co chyba oczywiste, także nie istniały! W tych czasach irracjonalność przekonań zebrała straszne żniwo w formie zmarłych osób- które odeszły z tego świata z powodu niezgody na transfuzję.
Najgłośniejszy był przypadek małej córeczki rodziny Świadków,
która padła ofiarą zabobonnego myślenia.
Zabobon nie kieruje się kryteriami zdrowotnymi- a jeśli można powiedzieć o nim w kategoriach leczniczych, to udaje on jedynie leczenie domniemanej duszy. Jeśli coś uznajemy za święte, automatycznie nie kwestionuje się etykietki świętości. A świętość to inaczej tabu, które obwieszcza nic innego, jak: „Nie dotykać! Nie podważać! Nie krytykować!” Aura świętości, nadana przez jakiegoś szamana, nie stymuluje do szacunku, lecz do ślepej wiary, ślepego posłuszeństwa, sztucznego patosu i ostatecznie, uznania nietykalności sfer uznanych za święte (np. krew), bez konkretnych ku temu uzasadnień. Tym właśnie jest „świętość” i jego złudna magia.
Nietykalność, chyba każdy się zgodzi, nie jest szacunkiem. Ludzie zdolni są do szacunku, gdy uznają pewne wartości. Gdy widzą, że dana osoba kieruje się tymi wartościami, wtedy oddają jej szacunek.
Wartości, takie, jak szczerość, uczciwość, życzliwość, życie… to wartości intuicyjne, które są w nas wbudowane bardzo mocno. Sprawdzają się w życiu, i dlatego są poważane zupełnie naturalnie,
a więc jest zupełnie bez sensu próbować je podważać.
Świętość jest zaleceniem, by udawać szacunek wobec kogoś, lub czegoś, lecz wiadomo, że szacunek ten jest udawany, ponieważ ludzie nie wiedzą, za co tego kogoś, lub coś szanować. Tylko za to, że tak ktoś powiedział? Nie ma dowodów na boskie namaszczenie jakiejkolwiek instrukcji zawartej w Biblii, czy innych świętych księgach. Są one wybitnie wątpliwe. Poza tym zgadzanie się na nielogiczne wymogi kogoś, tylko dlatego, że ten ktoś stoi wyżej od nas, jest objawem braku szacunku- braku szacunku dla całości ludzkiego życia, które jest tym obfitsze i szczęśliwsze, im więcej jest działania rozumu na podzespołach empatii. Braku szacunku dla rozumu własnego, jak i rozumu innych ludzi.
Obecnie, gdy istnieją metody alternatywne do transfuzji, trzeba przyznać, że nie mają już oni przekonań, które odznaczałyby się szczególną szkodliwością. Należy jednak zwrócić uwagę na to, jak wyznawcy, obojętnie jakiej religii, trzymają się mocno i konsekwentnie określonych wskazówek, tylko dlatego, że zapisane są one w świętej księdze, a pośrednicy religijny zwracają na nie szczególną uwagę, inne pomijając mniej, lub bardziej subtelnie. Nie liczy się wtedy racjonalizm, nawet, jeśli przypadkowe skutki zabobonów okazują się pozytywne. Przecież Inkwizycja nie była niczym dobrym, choć z pewnością przyniosła pewne postępy w sądownictwie.
Relacja z mszy.
Miałem szczęście, lub nieszczęście, uczestniczyć w kolejnej mszy. Kazanie dotyczyło tego, iż ogólnie rzecz biorąc, człowiek nie może być szczęśliwy, gdy nie jest w takiej sytuacji (rodzinnej, zawodowej itd.), w jakiej Bóg chciałby go widzieć. Ksiądz powiedział: „człowiek nie może być szczęśliwy w takiej sytuacji- mimo, że dzisiejszy świat tak twierdzi: to nonsens.”
Cóż, księdzu łatwo jest rzucać słowem „nonsens”, podczas gdy całe to kazanie, oscylujące stale wokół tego ogólnikowego tematu było tak samo intelektualnie jałowe, jak każde inne, które słyszałem. Jak zwykle, to wiara okazuje się ratunkiem i lekiem na wszystkie bolączki. Kazanie okraszone przykładami z życia księdza i ludzi znanych bardziej z katolickich mediów.
Pierwszy przykład z życia księdza: na jakimś jubileuszu, bodajże 50-leciu małżeństwa, ksiądz powiedział mężowi, że musi być szczęśliwym człowiekiem, bo przecież ma kochającą żonę, sporo dzieci wychowanych na pobożnych, dobrych katolików.. (tak, to naprawdę niebywały plus)
Ale facet odrzekł, iż może i jego życie jest całkiem w porządku, ale zawsze chciał być… księdzem.
Ale zarówno jego znajomi, jak i rodzina „stanowczo wybijali mu ten pomysł z głowy”.
Rodzina… cóż, całkiem mądra, a facet niezbyt rozgarnięty. Może zanim zawarł związek małżeński nie wyszalał się i pomyślał, że dobrym ujściem jego energii jest Kościół. Dlatego jeszcze jakiś sentyment do wymarzonego „zawodu” kapłana. Ale nic to. Jak widać, skoro człowiek chce zostać księdzem, na tym przykładzie stwierdzić można, iż wiadomo, że to wola Boga, a nie kaprys zwykłego, ułomnego człowieka (w aksjologii katolickiej czyt. „Marnego pyłu”).
Kolejny przykład to przygoda pewnej kobiety, która chciała „poświęcić swoje życie Bogu” i wpatrywać się w święte obrazy, ale która zasięgnęła rady Ojca Pio, który jak wiadomo oszukiwał ze swoimi stygmatami, ale to Kościołowi nie przeszkadza. Jak zwykle, za wszystkimi tymi dyskredytacjami stoją masoni, liberałowie, pedały i inni wrogowie ludzkości, diabły wcielone.
Co Ojciec Pio odpowiedział? Rzekł, iż „na pewno byłaby szczęśliwa, ale Bóg widzi ją chyba raczej w roli żony”. Koniec. To jak to w końcu jest, Ojcowie, którzy przyjęli odpowiednie obrzędy są w lepszym kontakcie z bogiem? Czy człowiek sam nie wie, w jakiej sytuacji człowiek jest szczęśliwy, czyli załóżmy, że nie wie, kiedy BÓG go takim widzi? Bo pierwszy przykład sugerowałby, że nie. A jeśli jestem ateistą- czy nie może być to tak, że Bóg widzi mnie w roli niewierzącego?
Oczywiście, to nonsens, bo wszystkie wahania, jakim podlegają ludzie, gdy obierają swoją ścieżkę życiową, to dylematy ich własnego umysłu i nie warto mieszać w to bytu, którego istnienia jeszcze nikt nigdy nie dowiódł. W tym kontekście spojrzałem też na przesłanie, wokół którego kręciła się liturgia, a które było zaczerpnięte z jakiegoś durnowatego listu Pawła do Koryntian.
Bo o ile przestrzegał, by „ludzie nie kąsali się jak osy”, co jest raczej rozsądnym i dobrym wskazaniem, o tyle kilkakrotnie pieprzył bzdury, że ciało chce czego innego, a dusza czego innego. Dlatego rzecz jasna powinniśmy iść za radą ducha, a nie ulegać zakusom ciała, bo te, z powodu innych „chciejstw” nie będą mogły nigdy żyć ze sobą w zgodzie.
Tego rodzaju dualistyczne, zabobonne i cholernie zgubne podejście do człowieka jest nie tylko szkodliwe, ale i tak żałosne w świetle obecnej wiedzy. Wszak nawet, jeśli istnieje jakaś dusza, wszystko, o czym wiemy, że dzieje się „w naszym wnętrzu”, to procesy zachodzące w mózgu.
Potrzeby „duchowe”, to także potrzeby naturalne, lecz młodsze w stosunku do pierwotnych instynktów. Nie oznacza to, że są one od siebie odrębne, czy że „chcą czegoś innego”.
Problem właśnie w tym, że to, co duchowni zwą „duszą”, czyli właściwie umysł, jest tak samo elementem natury, jak reszta naszego organizmu, i jest to ze sobą ściśle sprzężone.
To, jak zapatrujemy się na moralność, jest wynikiem procesów zachodzących w korze mózgowej, i za pomocą tejże części mózgu, ze szkodą dla niej i ogólnie nas, jako ludzi, przypisujemy całej naturze jakiś moralny, czy niemoralny charakter.
Prawda jest natomiast taka, że wszystkie potrzeby ciała są naturalne, zdrowe i nie skutkują czymś złym, o ile są zaspokajane. Rozsądek i cała gama innych czynników, które nazywamy kulturą, może nam pomóc w nieodpowiednich sytuacjach kłaść te potrzeby na bok, lecz nie da się przed nimi uciec.
Same potrzeby ciała, same w sobie, nie są złe- to wierutna bzdura, której żaden człowiek nie powinien dać się przekonać. Jesteśmy częścią natury, kultura jest jej przedłużeniem- nie byłoby jej, gdyby nie dobrze wykształcony mózg, który odpowiada za wszystko to, co religijni ludzie nazywają duszą. Żadna część natury nie jest szatanem. Skończmy z tymi mitologicznymi bytami!
To, co jest złe, jest złe, i mamy o tym całkiem obiektywną wiedzę. Zło to krzywda. Co działo się z potrzebami ducha i ciała księdza, który uderzył kiedyś mojego kolegę, bo „mu pyskował”?
Duch chciał, by mały brzdąc dostał w papę, ale tym razem ciało działało zgodnie z wolą ducha, więc skoordynował się z ręką? To umysłem („duszą”) nadajemy abstrakcyjny sens światu w którym żyjemy.
To umysłem decydujemy, co zrobimy z naszym ciałem. Możemy nad nim panować, co nie oznacza, że możemy całą pierwotną naturę zlekceważyć. Skutki takich działań widzimy właśnie w aferach pedofilskich rodem z Kościoła. Nie, to nie jest kolejny spisek liberało-żydo-masonów. Kurwa!
Na koniec kazania ksiądz dodał, że musimy żyć zgodnie z przykazaniami, choć „współcześni pseudofilozofowie” chcą je wykreślić, wyrzucić poza nawias. Kolejny przykład typowej demagogii.
Tak, to tu urabia się niewinne umysły!
Tak się składa, że czytam regularnie autorów uznawanych za największych obecnie żyjących przeciwników religii i klerykalizmu. I co? I żaden z nich nawet, nie neguje wszystkiego, co pochodzi z religii, w czambuł! Nawet ostatni artykuł o dekalogu, Christophera Hitchensa, napisany był krytycznie i zdroworozsądkowo, czyli nie na klęczkach. Parę przykazań było wg niego w porządku, parę nie.
I doskonale to uzasadnił. Czy to jeden z tych „pseudofilozofów”? Ksiądz wykorzystuje zamiłowanie owieczek do myślenia spiskowego i każe im wierzyć, że żyją gdzieś wpływowi filozofowie, którzy na ślepo negują wszystko, co zawarte jest w religii i co z religii pochodzi. To oczywisty absurd!
Krytyka to nie atak i totalna negacja, nawet, jeśli jest jej dużo (a w stosunku do religii od nieskrępowanych umysłów dostaje się jej dużo, tym bardziej, że religia postuluje swoją nietykalność, co jest chore i po prostu nieuczciwe) Ironia natomiast, to nie brutalna kpina. Dla Kościoła wszyscy, którzy krytykują, to zepsuci pseudomędrcy. Któż jest więc nieomylny? Oczywiście nie kto inny, jak papież i cała ekipa, a każde słowo Biblii musi być prawdą, choćby ze względu na obecny stan wiedzy próbowano to tak zawinąć w bawełnę, że zrobiłoby się z połowy Biblii zbiór metafor.
Cóż, księdzu łatwo jest rzucać słowem „nonsens”, podczas gdy całe to kazanie, oscylujące stale wokół tego ogólnikowego tematu było tak samo intelektualnie jałowe, jak każde inne, które słyszałem. Jak zwykle, to wiara okazuje się ratunkiem i lekiem na wszystkie bolączki. Kazanie okraszone przykładami z życia księdza i ludzi znanych bardziej z katolickich mediów.
Pierwszy przykład z życia księdza: na jakimś jubileuszu, bodajże 50-leciu małżeństwa, ksiądz powiedział mężowi, że musi być szczęśliwym człowiekiem, bo przecież ma kochającą żonę, sporo dzieci wychowanych na pobożnych, dobrych katolików.. (tak, to naprawdę niebywały plus)
Ale facet odrzekł, iż może i jego życie jest całkiem w porządku, ale zawsze chciał być… księdzem.
Ale zarówno jego znajomi, jak i rodzina „stanowczo wybijali mu ten pomysł z głowy”.
Rodzina… cóż, całkiem mądra, a facet niezbyt rozgarnięty. Może zanim zawarł związek małżeński nie wyszalał się i pomyślał, że dobrym ujściem jego energii jest Kościół. Dlatego jeszcze jakiś sentyment do wymarzonego „zawodu” kapłana. Ale nic to. Jak widać, skoro człowiek chce zostać księdzem, na tym przykładzie stwierdzić można, iż wiadomo, że to wola Boga, a nie kaprys zwykłego, ułomnego człowieka (w aksjologii katolickiej czyt. „Marnego pyłu”).
Kolejny przykład to przygoda pewnej kobiety, która chciała „poświęcić swoje życie Bogu” i wpatrywać się w święte obrazy, ale która zasięgnęła rady Ojca Pio, który jak wiadomo oszukiwał ze swoimi stygmatami, ale to Kościołowi nie przeszkadza. Jak zwykle, za wszystkimi tymi dyskredytacjami stoją masoni, liberałowie, pedały i inni wrogowie ludzkości, diabły wcielone.
Co Ojciec Pio odpowiedział? Rzekł, iż „na pewno byłaby szczęśliwa, ale Bóg widzi ją chyba raczej w roli żony”. Koniec. To jak to w końcu jest, Ojcowie, którzy przyjęli odpowiednie obrzędy są w lepszym kontakcie z bogiem? Czy człowiek sam nie wie, w jakiej sytuacji człowiek jest szczęśliwy, czyli załóżmy, że nie wie, kiedy BÓG go takim widzi? Bo pierwszy przykład sugerowałby, że nie. A jeśli jestem ateistą- czy nie może być to tak, że Bóg widzi mnie w roli niewierzącego?
Oczywiście, to nonsens, bo wszystkie wahania, jakim podlegają ludzie, gdy obierają swoją ścieżkę życiową, to dylematy ich własnego umysłu i nie warto mieszać w to bytu, którego istnienia jeszcze nikt nigdy nie dowiódł. W tym kontekście spojrzałem też na przesłanie, wokół którego kręciła się liturgia, a które było zaczerpnięte z jakiegoś durnowatego listu Pawła do Koryntian.
Bo o ile przestrzegał, by „ludzie nie kąsali się jak osy”, co jest raczej rozsądnym i dobrym wskazaniem, o tyle kilkakrotnie pieprzył bzdury, że ciało chce czego innego, a dusza czego innego. Dlatego rzecz jasna powinniśmy iść za radą ducha, a nie ulegać zakusom ciała, bo te, z powodu innych „chciejstw” nie będą mogły nigdy żyć ze sobą w zgodzie.
Tego rodzaju dualistyczne, zabobonne i cholernie zgubne podejście do człowieka jest nie tylko szkodliwe, ale i tak żałosne w świetle obecnej wiedzy. Wszak nawet, jeśli istnieje jakaś dusza, wszystko, o czym wiemy, że dzieje się „w naszym wnętrzu”, to procesy zachodzące w mózgu.
Potrzeby „duchowe”, to także potrzeby naturalne, lecz młodsze w stosunku do pierwotnych instynktów. Nie oznacza to, że są one od siebie odrębne, czy że „chcą czegoś innego”.
Problem właśnie w tym, że to, co duchowni zwą „duszą”, czyli właściwie umysł, jest tak samo elementem natury, jak reszta naszego organizmu, i jest to ze sobą ściśle sprzężone.
To, jak zapatrujemy się na moralność, jest wynikiem procesów zachodzących w korze mózgowej, i za pomocą tejże części mózgu, ze szkodą dla niej i ogólnie nas, jako ludzi, przypisujemy całej naturze jakiś moralny, czy niemoralny charakter.
Prawda jest natomiast taka, że wszystkie potrzeby ciała są naturalne, zdrowe i nie skutkują czymś złym, o ile są zaspokajane. Rozsądek i cała gama innych czynników, które nazywamy kulturą, może nam pomóc w nieodpowiednich sytuacjach kłaść te potrzeby na bok, lecz nie da się przed nimi uciec.
Same potrzeby ciała, same w sobie, nie są złe- to wierutna bzdura, której żaden człowiek nie powinien dać się przekonać. Jesteśmy częścią natury, kultura jest jej przedłużeniem- nie byłoby jej, gdyby nie dobrze wykształcony mózg, który odpowiada za wszystko to, co religijni ludzie nazywają duszą. Żadna część natury nie jest szatanem. Skończmy z tymi mitologicznymi bytami!
To, co jest złe, jest złe, i mamy o tym całkiem obiektywną wiedzę. Zło to krzywda. Co działo się z potrzebami ducha i ciała księdza, który uderzył kiedyś mojego kolegę, bo „mu pyskował”?
Duch chciał, by mały brzdąc dostał w papę, ale tym razem ciało działało zgodnie z wolą ducha, więc skoordynował się z ręką? To umysłem („duszą”) nadajemy abstrakcyjny sens światu w którym żyjemy.
To umysłem decydujemy, co zrobimy z naszym ciałem. Możemy nad nim panować, co nie oznacza, że możemy całą pierwotną naturę zlekceważyć. Skutki takich działań widzimy właśnie w aferach pedofilskich rodem z Kościoła. Nie, to nie jest kolejny spisek liberało-żydo-masonów. Kurwa!
Na koniec kazania ksiądz dodał, że musimy żyć zgodnie z przykazaniami, choć „współcześni pseudofilozofowie” chcą je wykreślić, wyrzucić poza nawias. Kolejny przykład typowej demagogii.
Tak, to tu urabia się niewinne umysły!
Tak się składa, że czytam regularnie autorów uznawanych za największych obecnie żyjących przeciwników religii i klerykalizmu. I co? I żaden z nich nawet, nie neguje wszystkiego, co pochodzi z religii, w czambuł! Nawet ostatni artykuł o dekalogu, Christophera Hitchensa, napisany był krytycznie i zdroworozsądkowo, czyli nie na klęczkach. Parę przykazań było wg niego w porządku, parę nie.
I doskonale to uzasadnił. Czy to jeden z tych „pseudofilozofów”? Ksiądz wykorzystuje zamiłowanie owieczek do myślenia spiskowego i każe im wierzyć, że żyją gdzieś wpływowi filozofowie, którzy na ślepo negują wszystko, co zawarte jest w religii i co z religii pochodzi. To oczywisty absurd!
Krytyka to nie atak i totalna negacja, nawet, jeśli jest jej dużo (a w stosunku do religii od nieskrępowanych umysłów dostaje się jej dużo, tym bardziej, że religia postuluje swoją nietykalność, co jest chore i po prostu nieuczciwe) Ironia natomiast, to nie brutalna kpina. Dla Kościoła wszyscy, którzy krytykują, to zepsuci pseudomędrcy. Któż jest więc nieomylny? Oczywiście nie kto inny, jak papież i cała ekipa, a każde słowo Biblii musi być prawdą, choćby ze względu na obecny stan wiedzy próbowano to tak zawinąć w bawełnę, że zrobiłoby się z połowy Biblii zbiór metafor.
poniedziałek, 5 lipca 2010
Zgodę budujcie.
Zgoda buduje. Polska jest najważniejsza. Zgoda buduje, bo Polska jest najważniejsza.
Zgoda na święty spokój buduję zgodę na nieróbstwo. Zgoda wybiórcza buduje podziały.
Żeby zgoda budowała, najpierw należy zbudować zgodę. A jeszcze wcześniej ją zaprojektować.
Polska jest najważniejsza. Dla niezgodnych Polaków? Dla każdego Polaka z osobna ważny jest jego dobrobyt. Sam nie jest zły, byle zdobyty uczciwie. Zatem polska mentalność jest najważniejsza.
Jeśli jest najgłupsza, zgodę należy budować. Wyścigi na hasełka, frazesy i zemsty polityczne z jednej
i drugiej strony nie zwiastują nawet chęci zgody.
Czy dla Polaków Polska jest najważniejsza? Z pasożytniczą ideologią grupy zaszczepioną na niej sztucznie nie ma wiele do zaoferowania. Ale Polska się zmienia. Patriotyzm to postawa pragmatyczna. W kwestiach uczuciowych każdy ma sentyment, więc proszę powstrzymywać się od deklaracji miłości, bo to wielka różnica.
Polacy są najważniejsi. Dla Polaków. Człowiek jest najważniejszy, także Polak. Mamy Polskę, mamy rząd, mamy prezydenta, budujcie zgodę! Na czym? Na prawdzie?
Na interpretacji faktów? Faktów wciąż niedostatecznych dla jednych. Bo gdy interpretacje zbliżają się do niemiłych dla jednych wniosków, są niedostateczne. Lub zafałszowane. Żeby je odfałszować, trzeba siać propagandę. Straszyć. Wyciągać rzekomo nierozwiązane sprawy. I… dzielić.
W dalszym ciągu.
Prawda jest jedna? Tak, dla każdego szeregu faktów powiązanych ze sobą. Żeby odnaleźć jakąś prawdę, trzeba znać wszystkie związane z nią fakty, połączyć je i wyciągnąć wnioski.
Jak wyciągnąć wnioski, póki stale nie ufa się wyciągniętym już wnioskom, ciągle mącąc
i przedstawiając swoją fantazyjną interpretację zdarzeń? Może to trwać latami.
Propaganda. Obóz zdrajców i łajdaków oraz obóz jedynych sprawiedliwych. Znając życie, nikt nie jest jednak święty. Tym bardziej ci, co się takimi przedstawiają.
Należy nadmienić, że bycie złym, czy dobrym nie wynika z przynależności do danej grupy.
Oprócz przypadków psychopatii, bycie „złym” i „dobrym” nie przysługuje też dozgonnie.
Zgoda może budować, gdy podzielona ideologicznie Polska ostatecznie przekona się, kto ma rację.
Kto prawidłowo określał politycznego konkurenta. Kto wybitnie udowodnił, że on i jego ekipa są wybitni. Póki co, jednoznacznych dowodów nie ma. Jest przerzucanie się poszczególnymi faktami wygodnymi dla jednej, lub drugiej strony sporu.
To dlatego, ponieważ obie tak naprawdę mało się różnią.
I w tej sytuacji tylko od spostrzegawczości Polaków zależy, kiedy obie strony zostaną obnażone.
A Polska zbuduje zgodę, która jest dla niej najważniejsza.
P.S. To u góry to tylko marzenia. Takie filozoficzne, przyznajcie.
Zgoda na święty spokój buduję zgodę na nieróbstwo. Zgoda wybiórcza buduje podziały.
Żeby zgoda budowała, najpierw należy zbudować zgodę. A jeszcze wcześniej ją zaprojektować.
Polska jest najważniejsza. Dla niezgodnych Polaków? Dla każdego Polaka z osobna ważny jest jego dobrobyt. Sam nie jest zły, byle zdobyty uczciwie. Zatem polska mentalność jest najważniejsza.
Jeśli jest najgłupsza, zgodę należy budować. Wyścigi na hasełka, frazesy i zemsty polityczne z jednej
i drugiej strony nie zwiastują nawet chęci zgody.
Czy dla Polaków Polska jest najważniejsza? Z pasożytniczą ideologią grupy zaszczepioną na niej sztucznie nie ma wiele do zaoferowania. Ale Polska się zmienia. Patriotyzm to postawa pragmatyczna. W kwestiach uczuciowych każdy ma sentyment, więc proszę powstrzymywać się od deklaracji miłości, bo to wielka różnica.
Polacy są najważniejsi. Dla Polaków. Człowiek jest najważniejszy, także Polak. Mamy Polskę, mamy rząd, mamy prezydenta, budujcie zgodę! Na czym? Na prawdzie?
Na interpretacji faktów? Faktów wciąż niedostatecznych dla jednych. Bo gdy interpretacje zbliżają się do niemiłych dla jednych wniosków, są niedostateczne. Lub zafałszowane. Żeby je odfałszować, trzeba siać propagandę. Straszyć. Wyciągać rzekomo nierozwiązane sprawy. I… dzielić.
W dalszym ciągu.
Prawda jest jedna? Tak, dla każdego szeregu faktów powiązanych ze sobą. Żeby odnaleźć jakąś prawdę, trzeba znać wszystkie związane z nią fakty, połączyć je i wyciągnąć wnioski.
Jak wyciągnąć wnioski, póki stale nie ufa się wyciągniętym już wnioskom, ciągle mącąc
i przedstawiając swoją fantazyjną interpretację zdarzeń? Może to trwać latami.
Propaganda. Obóz zdrajców i łajdaków oraz obóz jedynych sprawiedliwych. Znając życie, nikt nie jest jednak święty. Tym bardziej ci, co się takimi przedstawiają.
Należy nadmienić, że bycie złym, czy dobrym nie wynika z przynależności do danej grupy.
Oprócz przypadków psychopatii, bycie „złym” i „dobrym” nie przysługuje też dozgonnie.
Zgoda może budować, gdy podzielona ideologicznie Polska ostatecznie przekona się, kto ma rację.
Kto prawidłowo określał politycznego konkurenta. Kto wybitnie udowodnił, że on i jego ekipa są wybitni. Póki co, jednoznacznych dowodów nie ma. Jest przerzucanie się poszczególnymi faktami wygodnymi dla jednej, lub drugiej strony sporu.
To dlatego, ponieważ obie tak naprawdę mało się różnią.
I w tej sytuacji tylko od spostrzegawczości Polaków zależy, kiedy obie strony zostaną obnażone.
A Polska zbuduje zgodę, która jest dla niej najważniejsza.
P.S. To u góry to tylko marzenia. Takie filozoficzne, przyznajcie.
niedziela, 6 czerwca 2010
Osobiste wyznanie
Cóż, postaram się sklecić parę zdań, choć uprzedzam, że w obecnej sytuacji nie jest to dla mnie łatwe, gdyż mam bardzo zły nastrój. Można powiedzieć, że jestem po prostu… smutny.
Dlaczego? Nie dość, że mój najlepszy kumpel, właściwie przyjaciel, wyjeżdża za jakiś tydzień za granicę, to jeszcze odgradza się ode mnie grubym murem. Mimo, że przed godziną pogadaliśmy sobie na świeżym powietrzu, zastrzegł, że nie wpadnie do mnie jutro. I prawdopodobnie w ogóle. Na gadu gadu ciągle mnie blokuje. Wszystko przez to, co stało się… 3 dni temu?...
Było to tak- ten mój przyjaciel, zadedykował swoją piosenkę Bogu i chciał ją u mnie nagrać. Zrobiłem mu podkład. Powiedziałem: jak nagrasz, to przeczytam Ci coś, ok.? Zgodził się. Nagrał swoją piosenkę, a ja zacząłem mu czytać krytyczny artykuł o dekalogu. Zaczął marudzić, a po chwili szukać kurtki.
Gdy już znalazł, dał mi rękę na „cześć”, a ja nie podałem mu dłoni. Dlaczego? Wkurzył mnie tym, że obiecał posłuchać, a jednak nie wytrzymał. Jest on Świadkiem. Ja… ateistą, agnostykiem? Ciężko mi to stwierdzić, w każdym razie poszukuję prawdy. Jeśliby ta prawda rzeczywiście miała okazać się Bogiem, to dla mnie nie ma żadnego problemu.
Tak więc w końcu dziś, po kilkukrotnym przepraszaniu, odbyłem z nim całkiem szczerą rozmowę. Próbował racjonalizować swoją wiarę, i rzeczywiście- Świadkowie wcale nie są tak inwazyjni, za jakich się uważa. Wcale nie sądzą, że z pewnością tylko członkowie ich wspólnoty dostąpią zbawienia.
Mają parę plusów. Ale nie chodzi mi o plusy. Z pewnością znajdą się takowe również w katolicyzmie, najbardziej znielubionej przeze mnie religii. Jednak co z tego? Podstawowe założenia każdej religii są dla mnie chwiejne. Co do wierzeń religijnych mam już bardzo solidnie ugruntowany światopogląd. Jeśli chodzi o istnienie czegokolwiek poza materią i energią- nigdy nie wiemy niczego na 100%.
Jednak religie i święte księgi, na których są oparte, nie stanowią dla mnie poważnego punktu odniesienia. Trudno mówić o tym tak wprost i płynnie do mojego przyjaciela. Tak się mówi- religia- temat jak każdy inny. A jednak jestem bardzo delikatny w takiej rozmowie. Po prostu nie chcę stracić przyjaciela.
Po części… może go jednak rozumiem? Nie, nie rozumiem… nigdy nie bałem się zmiany poglądów, czy odejścia od wiary. Nie. To po prostu wydawało mi się niemożliwe. Jako wierzący zastanawiałem się: „czy kiedykolwiek mógłbym stać się ateistą? Nigdy w życiu!” A jednak, stopniowo doszedłem do takiego punktu, przechodząc przez typowy agnostycyzm pół na pół. Teraz jestem na dalszym punkcie, a określanie się jako ateista nie ma mówić innym ludziom: „ale wyście durni- ja WIEM, że żadnego boga nie ma!” Ja właśnie nie wiem. Nie wierzę. To co innego. Ludzie wierzący mówią, że wierzą, ale jeśli widać to po ich życiu, zachowują się i postępują dokładnie tak, jakby już WIEDZIELI, że bóg istnieje. Mało tego- jakby wiedzieli, który dokładnie to bóg. Przez którą księgę przemawia on najwierniej, czego dokładnie oczekuje od ludzi, jak ma na imię itd. Nie potrafię teraz wczuć się w ich stan. Ja nie wierząc w boga, stwierdzam jedynie, że po analizie faktów, prawdopodobieństwo istnienia indywiduum zwanego powszechnie bogiem, jest niesłychanie niskie. Natomiast jeśli już kojarzyć boga/bogów/boginię/boginie z dobrem- staję po jego/jej/ich stronie. Sądzę jednak, że większości ludzi do bycia dobrymi ludźmi niezbędna jest jedynie empatia i wszystkie jej konsekwencje. Natomiast ona jest naturalna. I wszyscy ludzie, którzy wyzbywając się świadomie, czy nieświadomie różnych dogmatów, z tej, czy innej religii, wiedzą, o co w dobru chodzi.
Wiem, że mój przyjaciel, Świadek, jest dobrym człowiekiem. Wiem, że ma empatię i kieruje się nią. Wiem, że jego rodzeństwo i rodzice także są dobrymi ludźmi. Bardzo ich lubię. Wcale nie patrzę na nich przez pryzmat ich religii. Jeśli to ona powoduje, że są dobrymi ludźmi, świetnie. Choć myślę, że ona co najwyżej dopomaga. Że tak, czy inaczej, większość ludzi, a więc i oni, jest dobrych z natury.
Poza tym ich wierzenia nie są tak dziwne, by empatię wypaczać. Chyba, że w skrajnych okolicznościach. Np. gdy w grę wchodziłaby transfuzja krwi. Można byłoby wtedy kogoś skrzywdzić, ponieważ wierzy się, że krew jest „święta”. Dobrze przeanalizowałem zagadnienie krwi i nie rozumiem, jak można w to wierzyć. Wiele rzeczy zasługuje na szacunek, ale tutaj przez świętość Świadkowie rozumieją jakby… nietykalność?
Temu problemowi poświęciłem już kiedyś więcej słów, więc nie chcę się powtarzać. W każdym razie- na co dzień- mój przyjaciel nie jest w stanie zaprzeczać normalnemu pojęciu dobra. Co prawda wierzy, że w świecie polityki rządzi szatan. Mało tego, cały nasz świat to gmach zarządzany przez Gacka. Ale co z tego, skoro oni w tym świecie żyją? Musieli sobie to zracjonalizować i tym sposobem nie są wrogo nastawieni. No bo może i ten szatan rządzi światem, ale ciężko stwierdzić, gdzie i kiedy jest dokładnie zlokalizowany. Ja doszedłem do wniosku, że w świecie jest niedoskonałość i jest to naturalne. Jednocześnie wraz z postępem cywilizacji niedoskonałości zanikają. Ktoś przeczy? Rzeczywiście, terroryzm… ale chwilkę, to Ci, co wierzą w Koran, ale z chęcią używają grzesznej, nowoczesnej broni.
Mniejsza z tym. Do prawdy, nie jest mi potrzebna postać diabła, by dostrzec to wszystko, co nazywamy złem. Zło to cierpienie, to krzywda. W szerokim spektrum. Szukamy ich przyczyn i sukcesywnie je zwalczamy. Nie wystarczy wg mnie, jak duchowni różnych wyznań, wskazać bez uzasadnienia: „tak, kochani, tutaj i tutaj i tutaj macie zło, a więc tu czai się szatan. Nawet jeśli wydaje się Wam, że nie ma w tym nic złego, to strzeżcie się”. To typowe, psychologiczne zagranie pod względem czujności. Sztuczka duchownych. Tak, aby utrzymać wiernych przy konkretnej religii.
Owszem, często wydaje nam się, że coś złe nie jest, a jednak jest przeciwnie. Ale nie znaczy to, że nie mamy żadnych mocy poznawczych, by zło ostatecznie rozpoznać. Moim zdaniem, i nie tylko moim, zło bierze się w największej mierze ze ślepego posłuszeństwa. Władzom, ideologiom, religiom.
Większość tragedii ludzkich nie była spowodowana buntem, a właśnie posłuszeństwem. Ci, którzy nie uzasadniają swojego zdania, swoich sądów, nakazów, zakazów- a jedynie podpierają się jakimś immunitetem w stylu racji historycznej, czy woli jakiegoś boga- zwiastują zacofanie, tragedie, lub mieszankę obu, robiąc to tylko dla własnego interesu.
Mój przyjaciel przekonywał mnie, że nie widzi na mnie wpływu szatana. Ale nie powiedział tego wprost. Wiem dobrze, że nie chce utrzymywać ze mną kontaktów właśnie z tego powodu. Powiedział, że miał kryzys wiary właśnie z tej przyczyny, że trzymał się ze mną. Zaczął myśleć tak, jak ja. Poczuł się zagrożony. Rozumiem go tylko z jednego względu- mimo dobrotliwości jego rodziny, wiadomo, jakie skutki czekają odstępców. Taka już specyfika niezbyt licznej i stosunkowo młodej religii, zwanej przez większe i starsze religie „sektą”. Może taka wizja właśnie działała w jego podświadomości najmocniej. Bo nie rozumiem, co to za straszna rzecz, myśleć? W mój sposób? Nie rozumiem- myślę jak wszyscy, którzy myślą- logicznie, choć nad każdą sprawą, również religią. Mój przyjaciel powiedział mi podczas dyskusji, że wiara to coś więcej, niż analiza, myślenie i dowody.
Zdaje mi się, że chciał przez to powiedzieć, że wiara to coś większego i ważniejszego, niż racjonalizm.
Dla mnie natomiast wiara, jak to wiara- jest jednym z etapów poznawczych. Wiara sama w sobie nie jest zła. Nawet w nauce mamy do czynienia z wiarą. Jeżeli nie wiemy czegoś na sto procent, możemy w coś wierzyć. Ale kiedy przekonujemy się, że ta wiara jest błędna, w oparciu o faktyczny stan rzeczy, odrzucamy tą wiarę. Tutaj więc wiara to faza między wiedzą i niewiedzą. I tak widzę podstawową rolę wiary. Nie jest więc ona czymś więcej, niż racjonalizm. To jeden z czynników racjonalizmu, w którym odgrywa znaczącą, choć nie rozstrzygającą rolę. Wiara religijna natomiast, albo inna wiara w ponadnaturalne rzeczy- np. astrologia, sytuuje wiarę jako ostateczny sąd. To ją wypacza. Wypacza z resztą całe działanie umysłu wokół kwestii, które określa religia. Owszem, założeniem wiary w ponadnaturalne jest to, że nie trzeba tutaj dowodów. Przeciwnie, im mniej dowodów, tym lepiej.
Bo skoro wierzymy w siłę nadnaturalną, zdolną zrobić wszystko- to każdy dowód przeciwstawny, czy coś, co logicznie ją podważa, możemy zlekceważyć i wskazać, jak cudownie nadnaturalna siła wykaraska się z niewygodnych faktów. Tak, cudownie. O cuda tu chodzi również. Dlaczego więc istnieją różne religie i mają równie oddanych wyznawców? Dlaczego bóg nie interweniuje, gdy zdarza się, że walczą między sobą? Oczywiście ten niewygodny fakt także da się owinąć w bawełnę i wytłumaczyć, dlaczego bóg tak postępuje. Najczęściej dlatego, że jest nieodgadniony.
Wiarę w ponadnaturalne więc, tym bardziej usankcjonowaną przez instytucjonalną religię, winię dokładnie o to, że dzieli ludzi. Dzieli- ponieważ opierając się na starych księgach (bez obrazy), w których można znaleźć setki niedociągnięć tego, czy innego typu, a także zwykłe okrucieństwa, każe ludziom wierzyć, że jeśli bóg istnieje, to ważny jest sposób, w jaki go czcimy, lub imię, jakim go nazywamy. Że jeśli coś jest święte, to nie można tego kwestionować. Myślenie więc jest wzbronione.
Oskarżam wiarę o to, że nie może zrewidować dosłownie sama siebie i usadowić wszystkich ludzi w takim miejscu, w którym dochodzą do wniosku, że jeśli istnieje jakikolwiek bóg, to nie życzy on sobie, aby ludzie kłócili się między sobą tylko dlatego, że mają inne rytuały, robią coś, co nie czyni żadnej realnej krzywdy nikomu. Oni wierząc w boga, wierzą w nadąsanego megalomana, który nie znosi żadnej krytyki. Oskarżam wiarę o to, że wypacza zarówno logikę, jak i empatię. Czasem mocniej, czasem słabiej, lecz robi to. Powoduje, że ludzie mogą mieć wyrzuty sumienia z tego powodu, że ich nie mają- bo nagle uświadamiają sobie, że zjedli kawałek mięska w piątek/odkurzyli dom w niedzielę/współżyli z partnerem przed ślubem/trzymają się z kimś, kto patrzy na wszystko krytycznie.
I myślą sobie: chwilę, czy zrobiłem coś złego? Moja religia mówi, że tak! Dlaczego więc nie żałuję?
Żałuję, że… nie żałuję! Gdy dochodzi do nich nutka zdrowego rozsądku, jakiś promyk Oświecenia, zamykają się z powrotem w warownej siedzibie wierzeń, które im narzucono w chwili, gdy byli za młodzi, żeby te wierzenia zweryfikować.
Czy wyobrażacie sobie świat zjednoczony pod szyldem jednej religii? Ja nie. To jest zdecydowanie zbyt jaskrawo widoczne. Ludzie mogą być zjednoczeni jedynie pod egidą rozsądku, sceptycyzmu, zdrowej empatii bez dogmatyzmu. Racjonaliści umieją ze sobą dyskutować, umieją zmieniać zdanie pod wpływem argumentów. Wszystko po to, by nie tkwić w błędzie, który przysparza nam, ludziom, kolejnych życiowych krzywd i problemów. Wszystko sprowadza się do tego. W religiach natomiast oprócz pouczeń o miłości, mamy do czynienia z różnymi archaicznymi wskazówkami, które z naturalną moralnością nie mają zbyt wiele wspólnego. Jednak czy można wyobrazić sobie, nawet grupkę szacownych duchownych i teologów, wspólnie deliberujących nad tym, czego tak naprawdę oczekuje od nas bóg? Oczywiście, że nie! Ekumenizm może sprowadzać się do dobrodusznego, pokazowego poklepania po plecach i ominięciu szerokim łukiem tych wszystkich spraw, które religie dzielą, a które nie przestaną je dzielić, póki religie są religiami. Czyli póki są dziedzinami, w których wierzy się bez dowodów, a nierzadko i wbrew dowodom. Cóż z tego, że katolicy i świadkowie zgadzają się co do faktu, że nie wolno mordować? Ateiści też się z nimi zgadzają! Czyli jak to będzie- nagle różnice staną się nieważne? Nad różnicami zdań można dyskutować, gdy dopuszcza się możliwość dyskusji, zamiast dogmatyzmu i zamknięcia. Parę wspólnych płaszczyzn przy wielkim polu przepaści nie załatwia niczego. Dosłownie niczego. Racjonaliści starają się tylko o to, by żyło się nam lepiej. Wierzący o to, by dostąpić raju. To życie jest na drugim planie. Choć to życie dostrzegamy z całą siłą, a na raj nie ma żadnych dowodów. Czy to nie dziwne?
Myślę, że wielu wierzących chce to pogodzić i z tej prostej przyczyny miewają kryzysy wiary. Najlepszym na to sposobem jest… przestać rozważać i wrócić do wiary. Albo kontynuować i stać się wolnomyślicielem, co przekreśla niezachwianą wiarę. Mój przyjaciel przeżywał taki kryzys. Jestem pewien, że mimo wszystko nie opuścił go. Ja natomiast nie muszę rozmawiać z nim na te tematy.
Tematów jest mnóstwo. Powiedziałem mu o tym, lecz on jest teraz bardzo czujny. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Najprawdopodobniej samo obcowanie ze mną jest dla niego zagrożeniem.
Ponieważ Biblia wspomina, by strzec się filozofów, którzy chcieli by zwieść chrześcijan z „jedynie słusznej ścieżki”. Przyjaciel, gdy zacytował mi te słowa, za chwilę nawet sam mnie wyprzedził: „wiem, wiem, ty zaraz powiesz, że napisali tak po to, by ludzie nie myśleli, ale wierzyli”. Zdziwiłem się.
Rzeczywiście, oddał esencję mojego podejścia do religii. A więc umie dojść do tak racjonalnych wniosków? Najwidoczniej tak. I stąd właśnie zagrożenie. Po chwili dodał: „ale to nie jest tak, nie jest tak…” nie uzasadniając tego. Moim zdaniem bardzo łatwo było przewidzieć, że pojawią się inne nauki, przed którymi chrześcijanie będą musieli się strzec, by nie odejść od wiary. Jest to nadzwyczaj proste do przewidzenia, tym bardziej, że to przecież przed Jezusem żyli filozofowie, którzy o moralności prawili lepiej, niż on. Zobaczymy, jak to dalej się potoczy. Mam nadzieję, że nie stracę przyjaciela.
Jednak mam pewne wątpliwości. Piszę to dzień później. Dziś właśnie okazało się, że nasza ostatnia rozmowa była naprawdę ostatnia… dziś przyjaciel oznajmił mi to przez gadu, a było to możliwe dzięki temu, że założyłem inne konto i jak dotąd mnie na nim nie zablokował. Otrzymałem od niego dwa zdania. Nie byłem później wielce nachalny, ale na żadne z kilku moich zdań nie odpowiedział mi. Napisałem mu, że przeklinam ten dzień, w którym chciałem czytać mu ten artykuł, bo światopogląd jest dla mnie mniej ważny, niż przyjaźń. I rzeczywiście, gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, wolałbym nie czytać tego tekstu. Ale zastanowiłem się nad tym- przecież jeśli pobiegłbym do jego domu i oznajmił, że chcę zostać Świadkiem, problem zniknąłby z pewnością! Dlaczego więc tego nie zrobię? Może jednak światopogląd jest ważniejszy od przyjaźni?
Wydawałoby się, że tak. Myślę, że mój światopogląd określa mnie. Jestem co prawda gotów zmieniać go co do szczegółów- w razie, gdyby ktoś przekonał mnie do zmiany zdania w danej sprawie. Jeśli miałbym przekonwertować się na Świadka, trzeba byłoby więc albo potężnej armii merytorycznych argumentów, wewnętrznie spójnych, albo też… silnego kopa w stylu jednoznacznego objawienia, autentycznego. Wtedy mój światopogląd zapewne przeszedłby diametralną zmianę. Zmieniając swoje poglądy pod wpływem dowodów i argumentów, czuję, że szanuję siebie, jako człowieka- jako istotę, która jest zdolna do zmian, a która zmienia się po to, by jak najlepiej wieść życie. I która używa rozsądku jako głównego narzędzia. Różnica jest więc taka, że mój przyjaciel, mimo, że zaczął myśleć sceptycznie i racjonalnie, przestraszył się zmian. A one, jak to bywa z racjonalizmem, postępowały stopniowo. W końcu w głowie przyjaciela włączył się alarm, obwieszczający, że limit rozsądku został przekroczony. W związku z tym, postanowił zerwać ze mną wszelkie kontakty. By mój sposób myślenia, który siłą rzeczy przewija się między wierszami i ujawnia się we wszystkich ocenach i opiniach, nie zaszczepiał w jego umyśle ponownie „diabelskiego ziarna”. Jest przekonany, że używa teraz środka na chwasty, w formie swojej religii. Choć tak naprawdę wyrywa z całym impetem zdrowe rośliny, bo nigdy nie widział na swojej działce warzyw, a przyzwyczaił się do perzu i ostu.
Nie chcę, by brzmiało to złośliwie, lecz tak właśnie to widzę. Sam nie mam w umyśle zamontowanego alarmu, który komunikowałby mnie, w razie, gdyby racjonalizm osiągnął poziom krytyczny. Wręcz przeciwnie- to racjonalizm działa u mnie z możliwie jak największą mocą i alarmuje o każdym poglądzie, który nie jest wewnętrznie spójny. Natomiast stan krytyczny rozsądku kojarzy mi się pozytywnie- ponieważ bycie „krytycznym” to wg mnie najlepsza postawa. Mało tego- nigdy nie przeszkadzało mi to, że mój przyjaciel wierzy. To, że jest Świadkiem. Mógłbym utrzymywać z nim kontakt cały czas, mimo jego wiary. On zaś nie chce tego robić, właśnie dlatego, ponieważ wiary nie posiadam. Przedstawiając przyjacielowi mój punkt widzenia, zaczął traktować religię tak, jak wszystkie inne tematy. Gdyby miał równie rozsądne argumenty za swoją wiarą, nie obawiałby się jednak tego. Moim zdaniem więc, jego wiara jest przyzwyczajeniem. Silnym, bo zapewnia mu psychiczny komfort, z powodu zaaplikowania mu wiary w dzieciństwie. Przykro mi, że muszę bawić się w psychologa. Może jest to niesmaczne, ale moje zdanie jest szczere. Co idzie za tym dalej?
Wiara nie określa go. Przypomina pasożyta, która blokuje jego potencjał. Dzięki niemu mój przyjaciel nie może go w pełni wykorzystać, nastawiając się tylko na to, na co pozwala mu jego religia. Odrzucając zaś to wszystko, czego kategorycznie i bezdyskusyjnie zabrania. Przez wiarę w niewidzialnego przyjaciela jest gotów odrzucić relacje z realnymi ludźmi, czego właśnie boleśnie doświadczyłem. A przecież ja nie boję się zmian. Mógłbym spokojnie wymieniać się z nim opiniami tak długo, jak tylko chciałby mnie przekonywać. Nieskromnie z resztą przyznam, że był taki moment w moim życiu, gdy odkrywszy coś, co wydawało mi się w ich religii sensowne, udałem się do przyjaciela i poprosiłem go, by dał mi trochę lektur spod znaku ich wiary. Jednak po przeczytaniu ich zawiodłem się. Pewne jej treści są dla mnie wprost nie do przyjęcia z kilku powodów naraz.
Z przykrością i wielkim bólem serca muszę więc przyznać, że nie dysponujemy różnymi rodzajami kompasów. Kompas powinien wskazywać prawdziwe kierunki. Jego urządzenie wskazuje cały czas cel, którego nikt nigdy nie widział.
Dlaczego? Nie dość, że mój najlepszy kumpel, właściwie przyjaciel, wyjeżdża za jakiś tydzień za granicę, to jeszcze odgradza się ode mnie grubym murem. Mimo, że przed godziną pogadaliśmy sobie na świeżym powietrzu, zastrzegł, że nie wpadnie do mnie jutro. I prawdopodobnie w ogóle. Na gadu gadu ciągle mnie blokuje. Wszystko przez to, co stało się… 3 dni temu?...
Było to tak- ten mój przyjaciel, zadedykował swoją piosenkę Bogu i chciał ją u mnie nagrać. Zrobiłem mu podkład. Powiedziałem: jak nagrasz, to przeczytam Ci coś, ok.? Zgodził się. Nagrał swoją piosenkę, a ja zacząłem mu czytać krytyczny artykuł o dekalogu. Zaczął marudzić, a po chwili szukać kurtki.
Gdy już znalazł, dał mi rękę na „cześć”, a ja nie podałem mu dłoni. Dlaczego? Wkurzył mnie tym, że obiecał posłuchać, a jednak nie wytrzymał. Jest on Świadkiem. Ja… ateistą, agnostykiem? Ciężko mi to stwierdzić, w każdym razie poszukuję prawdy. Jeśliby ta prawda rzeczywiście miała okazać się Bogiem, to dla mnie nie ma żadnego problemu.
Tak więc w końcu dziś, po kilkukrotnym przepraszaniu, odbyłem z nim całkiem szczerą rozmowę. Próbował racjonalizować swoją wiarę, i rzeczywiście- Świadkowie wcale nie są tak inwazyjni, za jakich się uważa. Wcale nie sądzą, że z pewnością tylko członkowie ich wspólnoty dostąpią zbawienia.
Mają parę plusów. Ale nie chodzi mi o plusy. Z pewnością znajdą się takowe również w katolicyzmie, najbardziej znielubionej przeze mnie religii. Jednak co z tego? Podstawowe założenia każdej religii są dla mnie chwiejne. Co do wierzeń religijnych mam już bardzo solidnie ugruntowany światopogląd. Jeśli chodzi o istnienie czegokolwiek poza materią i energią- nigdy nie wiemy niczego na 100%.
Jednak religie i święte księgi, na których są oparte, nie stanowią dla mnie poważnego punktu odniesienia. Trudno mówić o tym tak wprost i płynnie do mojego przyjaciela. Tak się mówi- religia- temat jak każdy inny. A jednak jestem bardzo delikatny w takiej rozmowie. Po prostu nie chcę stracić przyjaciela.
Po części… może go jednak rozumiem? Nie, nie rozumiem… nigdy nie bałem się zmiany poglądów, czy odejścia od wiary. Nie. To po prostu wydawało mi się niemożliwe. Jako wierzący zastanawiałem się: „czy kiedykolwiek mógłbym stać się ateistą? Nigdy w życiu!” A jednak, stopniowo doszedłem do takiego punktu, przechodząc przez typowy agnostycyzm pół na pół. Teraz jestem na dalszym punkcie, a określanie się jako ateista nie ma mówić innym ludziom: „ale wyście durni- ja WIEM, że żadnego boga nie ma!” Ja właśnie nie wiem. Nie wierzę. To co innego. Ludzie wierzący mówią, że wierzą, ale jeśli widać to po ich życiu, zachowują się i postępują dokładnie tak, jakby już WIEDZIELI, że bóg istnieje. Mało tego- jakby wiedzieli, który dokładnie to bóg. Przez którą księgę przemawia on najwierniej, czego dokładnie oczekuje od ludzi, jak ma na imię itd. Nie potrafię teraz wczuć się w ich stan. Ja nie wierząc w boga, stwierdzam jedynie, że po analizie faktów, prawdopodobieństwo istnienia indywiduum zwanego powszechnie bogiem, jest niesłychanie niskie. Natomiast jeśli już kojarzyć boga/bogów/boginię/boginie z dobrem- staję po jego/jej/ich stronie. Sądzę jednak, że większości ludzi do bycia dobrymi ludźmi niezbędna jest jedynie empatia i wszystkie jej konsekwencje. Natomiast ona jest naturalna. I wszyscy ludzie, którzy wyzbywając się świadomie, czy nieświadomie różnych dogmatów, z tej, czy innej religii, wiedzą, o co w dobru chodzi.
Wiem, że mój przyjaciel, Świadek, jest dobrym człowiekiem. Wiem, że ma empatię i kieruje się nią. Wiem, że jego rodzeństwo i rodzice także są dobrymi ludźmi. Bardzo ich lubię. Wcale nie patrzę na nich przez pryzmat ich religii. Jeśli to ona powoduje, że są dobrymi ludźmi, świetnie. Choć myślę, że ona co najwyżej dopomaga. Że tak, czy inaczej, większość ludzi, a więc i oni, jest dobrych z natury.
Poza tym ich wierzenia nie są tak dziwne, by empatię wypaczać. Chyba, że w skrajnych okolicznościach. Np. gdy w grę wchodziłaby transfuzja krwi. Można byłoby wtedy kogoś skrzywdzić, ponieważ wierzy się, że krew jest „święta”. Dobrze przeanalizowałem zagadnienie krwi i nie rozumiem, jak można w to wierzyć. Wiele rzeczy zasługuje na szacunek, ale tutaj przez świętość Świadkowie rozumieją jakby… nietykalność?
Temu problemowi poświęciłem już kiedyś więcej słów, więc nie chcę się powtarzać. W każdym razie- na co dzień- mój przyjaciel nie jest w stanie zaprzeczać normalnemu pojęciu dobra. Co prawda wierzy, że w świecie polityki rządzi szatan. Mało tego, cały nasz świat to gmach zarządzany przez Gacka. Ale co z tego, skoro oni w tym świecie żyją? Musieli sobie to zracjonalizować i tym sposobem nie są wrogo nastawieni. No bo może i ten szatan rządzi światem, ale ciężko stwierdzić, gdzie i kiedy jest dokładnie zlokalizowany. Ja doszedłem do wniosku, że w świecie jest niedoskonałość i jest to naturalne. Jednocześnie wraz z postępem cywilizacji niedoskonałości zanikają. Ktoś przeczy? Rzeczywiście, terroryzm… ale chwilkę, to Ci, co wierzą w Koran, ale z chęcią używają grzesznej, nowoczesnej broni.
Mniejsza z tym. Do prawdy, nie jest mi potrzebna postać diabła, by dostrzec to wszystko, co nazywamy złem. Zło to cierpienie, to krzywda. W szerokim spektrum. Szukamy ich przyczyn i sukcesywnie je zwalczamy. Nie wystarczy wg mnie, jak duchowni różnych wyznań, wskazać bez uzasadnienia: „tak, kochani, tutaj i tutaj i tutaj macie zło, a więc tu czai się szatan. Nawet jeśli wydaje się Wam, że nie ma w tym nic złego, to strzeżcie się”. To typowe, psychologiczne zagranie pod względem czujności. Sztuczka duchownych. Tak, aby utrzymać wiernych przy konkretnej religii.
Owszem, często wydaje nam się, że coś złe nie jest, a jednak jest przeciwnie. Ale nie znaczy to, że nie mamy żadnych mocy poznawczych, by zło ostatecznie rozpoznać. Moim zdaniem, i nie tylko moim, zło bierze się w największej mierze ze ślepego posłuszeństwa. Władzom, ideologiom, religiom.
Większość tragedii ludzkich nie była spowodowana buntem, a właśnie posłuszeństwem. Ci, którzy nie uzasadniają swojego zdania, swoich sądów, nakazów, zakazów- a jedynie podpierają się jakimś immunitetem w stylu racji historycznej, czy woli jakiegoś boga- zwiastują zacofanie, tragedie, lub mieszankę obu, robiąc to tylko dla własnego interesu.
Mój przyjaciel przekonywał mnie, że nie widzi na mnie wpływu szatana. Ale nie powiedział tego wprost. Wiem dobrze, że nie chce utrzymywać ze mną kontaktów właśnie z tego powodu. Powiedział, że miał kryzys wiary właśnie z tej przyczyny, że trzymał się ze mną. Zaczął myśleć tak, jak ja. Poczuł się zagrożony. Rozumiem go tylko z jednego względu- mimo dobrotliwości jego rodziny, wiadomo, jakie skutki czekają odstępców. Taka już specyfika niezbyt licznej i stosunkowo młodej religii, zwanej przez większe i starsze religie „sektą”. Może taka wizja właśnie działała w jego podświadomości najmocniej. Bo nie rozumiem, co to za straszna rzecz, myśleć? W mój sposób? Nie rozumiem- myślę jak wszyscy, którzy myślą- logicznie, choć nad każdą sprawą, również religią. Mój przyjaciel powiedział mi podczas dyskusji, że wiara to coś więcej, niż analiza, myślenie i dowody.
Zdaje mi się, że chciał przez to powiedzieć, że wiara to coś większego i ważniejszego, niż racjonalizm.
Dla mnie natomiast wiara, jak to wiara- jest jednym z etapów poznawczych. Wiara sama w sobie nie jest zła. Nawet w nauce mamy do czynienia z wiarą. Jeżeli nie wiemy czegoś na sto procent, możemy w coś wierzyć. Ale kiedy przekonujemy się, że ta wiara jest błędna, w oparciu o faktyczny stan rzeczy, odrzucamy tą wiarę. Tutaj więc wiara to faza między wiedzą i niewiedzą. I tak widzę podstawową rolę wiary. Nie jest więc ona czymś więcej, niż racjonalizm. To jeden z czynników racjonalizmu, w którym odgrywa znaczącą, choć nie rozstrzygającą rolę. Wiara religijna natomiast, albo inna wiara w ponadnaturalne rzeczy- np. astrologia, sytuuje wiarę jako ostateczny sąd. To ją wypacza. Wypacza z resztą całe działanie umysłu wokół kwestii, które określa religia. Owszem, założeniem wiary w ponadnaturalne jest to, że nie trzeba tutaj dowodów. Przeciwnie, im mniej dowodów, tym lepiej.
Bo skoro wierzymy w siłę nadnaturalną, zdolną zrobić wszystko- to każdy dowód przeciwstawny, czy coś, co logicznie ją podważa, możemy zlekceważyć i wskazać, jak cudownie nadnaturalna siła wykaraska się z niewygodnych faktów. Tak, cudownie. O cuda tu chodzi również. Dlaczego więc istnieją różne religie i mają równie oddanych wyznawców? Dlaczego bóg nie interweniuje, gdy zdarza się, że walczą między sobą? Oczywiście ten niewygodny fakt także da się owinąć w bawełnę i wytłumaczyć, dlaczego bóg tak postępuje. Najczęściej dlatego, że jest nieodgadniony.
Wiarę w ponadnaturalne więc, tym bardziej usankcjonowaną przez instytucjonalną religię, winię dokładnie o to, że dzieli ludzi. Dzieli- ponieważ opierając się na starych księgach (bez obrazy), w których można znaleźć setki niedociągnięć tego, czy innego typu, a także zwykłe okrucieństwa, każe ludziom wierzyć, że jeśli bóg istnieje, to ważny jest sposób, w jaki go czcimy, lub imię, jakim go nazywamy. Że jeśli coś jest święte, to nie można tego kwestionować. Myślenie więc jest wzbronione.
Oskarżam wiarę o to, że nie może zrewidować dosłownie sama siebie i usadowić wszystkich ludzi w takim miejscu, w którym dochodzą do wniosku, że jeśli istnieje jakikolwiek bóg, to nie życzy on sobie, aby ludzie kłócili się między sobą tylko dlatego, że mają inne rytuały, robią coś, co nie czyni żadnej realnej krzywdy nikomu. Oni wierząc w boga, wierzą w nadąsanego megalomana, który nie znosi żadnej krytyki. Oskarżam wiarę o to, że wypacza zarówno logikę, jak i empatię. Czasem mocniej, czasem słabiej, lecz robi to. Powoduje, że ludzie mogą mieć wyrzuty sumienia z tego powodu, że ich nie mają- bo nagle uświadamiają sobie, że zjedli kawałek mięska w piątek/odkurzyli dom w niedzielę/współżyli z partnerem przed ślubem/trzymają się z kimś, kto patrzy na wszystko krytycznie.
I myślą sobie: chwilę, czy zrobiłem coś złego? Moja religia mówi, że tak! Dlaczego więc nie żałuję?
Żałuję, że… nie żałuję! Gdy dochodzi do nich nutka zdrowego rozsądku, jakiś promyk Oświecenia, zamykają się z powrotem w warownej siedzibie wierzeń, które im narzucono w chwili, gdy byli za młodzi, żeby te wierzenia zweryfikować.
Czy wyobrażacie sobie świat zjednoczony pod szyldem jednej religii? Ja nie. To jest zdecydowanie zbyt jaskrawo widoczne. Ludzie mogą być zjednoczeni jedynie pod egidą rozsądku, sceptycyzmu, zdrowej empatii bez dogmatyzmu. Racjonaliści umieją ze sobą dyskutować, umieją zmieniać zdanie pod wpływem argumentów. Wszystko po to, by nie tkwić w błędzie, który przysparza nam, ludziom, kolejnych życiowych krzywd i problemów. Wszystko sprowadza się do tego. W religiach natomiast oprócz pouczeń o miłości, mamy do czynienia z różnymi archaicznymi wskazówkami, które z naturalną moralnością nie mają zbyt wiele wspólnego. Jednak czy można wyobrazić sobie, nawet grupkę szacownych duchownych i teologów, wspólnie deliberujących nad tym, czego tak naprawdę oczekuje od nas bóg? Oczywiście, że nie! Ekumenizm może sprowadzać się do dobrodusznego, pokazowego poklepania po plecach i ominięciu szerokim łukiem tych wszystkich spraw, które religie dzielą, a które nie przestaną je dzielić, póki religie są religiami. Czyli póki są dziedzinami, w których wierzy się bez dowodów, a nierzadko i wbrew dowodom. Cóż z tego, że katolicy i świadkowie zgadzają się co do faktu, że nie wolno mordować? Ateiści też się z nimi zgadzają! Czyli jak to będzie- nagle różnice staną się nieważne? Nad różnicami zdań można dyskutować, gdy dopuszcza się możliwość dyskusji, zamiast dogmatyzmu i zamknięcia. Parę wspólnych płaszczyzn przy wielkim polu przepaści nie załatwia niczego. Dosłownie niczego. Racjonaliści starają się tylko o to, by żyło się nam lepiej. Wierzący o to, by dostąpić raju. To życie jest na drugim planie. Choć to życie dostrzegamy z całą siłą, a na raj nie ma żadnych dowodów. Czy to nie dziwne?
Myślę, że wielu wierzących chce to pogodzić i z tej prostej przyczyny miewają kryzysy wiary. Najlepszym na to sposobem jest… przestać rozważać i wrócić do wiary. Albo kontynuować i stać się wolnomyślicielem, co przekreśla niezachwianą wiarę. Mój przyjaciel przeżywał taki kryzys. Jestem pewien, że mimo wszystko nie opuścił go. Ja natomiast nie muszę rozmawiać z nim na te tematy.
Tematów jest mnóstwo. Powiedziałem mu o tym, lecz on jest teraz bardzo czujny. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Najprawdopodobniej samo obcowanie ze mną jest dla niego zagrożeniem.
Ponieważ Biblia wspomina, by strzec się filozofów, którzy chcieli by zwieść chrześcijan z „jedynie słusznej ścieżki”. Przyjaciel, gdy zacytował mi te słowa, za chwilę nawet sam mnie wyprzedził: „wiem, wiem, ty zaraz powiesz, że napisali tak po to, by ludzie nie myśleli, ale wierzyli”. Zdziwiłem się.
Rzeczywiście, oddał esencję mojego podejścia do religii. A więc umie dojść do tak racjonalnych wniosków? Najwidoczniej tak. I stąd właśnie zagrożenie. Po chwili dodał: „ale to nie jest tak, nie jest tak…” nie uzasadniając tego. Moim zdaniem bardzo łatwo było przewidzieć, że pojawią się inne nauki, przed którymi chrześcijanie będą musieli się strzec, by nie odejść od wiary. Jest to nadzwyczaj proste do przewidzenia, tym bardziej, że to przecież przed Jezusem żyli filozofowie, którzy o moralności prawili lepiej, niż on. Zobaczymy, jak to dalej się potoczy. Mam nadzieję, że nie stracę przyjaciela.
Jednak mam pewne wątpliwości. Piszę to dzień później. Dziś właśnie okazało się, że nasza ostatnia rozmowa była naprawdę ostatnia… dziś przyjaciel oznajmił mi to przez gadu, a było to możliwe dzięki temu, że założyłem inne konto i jak dotąd mnie na nim nie zablokował. Otrzymałem od niego dwa zdania. Nie byłem później wielce nachalny, ale na żadne z kilku moich zdań nie odpowiedział mi. Napisałem mu, że przeklinam ten dzień, w którym chciałem czytać mu ten artykuł, bo światopogląd jest dla mnie mniej ważny, niż przyjaźń. I rzeczywiście, gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, wolałbym nie czytać tego tekstu. Ale zastanowiłem się nad tym- przecież jeśli pobiegłbym do jego domu i oznajmił, że chcę zostać Świadkiem, problem zniknąłby z pewnością! Dlaczego więc tego nie zrobię? Może jednak światopogląd jest ważniejszy od przyjaźni?
Wydawałoby się, że tak. Myślę, że mój światopogląd określa mnie. Jestem co prawda gotów zmieniać go co do szczegółów- w razie, gdyby ktoś przekonał mnie do zmiany zdania w danej sprawie. Jeśli miałbym przekonwertować się na Świadka, trzeba byłoby więc albo potężnej armii merytorycznych argumentów, wewnętrznie spójnych, albo też… silnego kopa w stylu jednoznacznego objawienia, autentycznego. Wtedy mój światopogląd zapewne przeszedłby diametralną zmianę. Zmieniając swoje poglądy pod wpływem dowodów i argumentów, czuję, że szanuję siebie, jako człowieka- jako istotę, która jest zdolna do zmian, a która zmienia się po to, by jak najlepiej wieść życie. I która używa rozsądku jako głównego narzędzia. Różnica jest więc taka, że mój przyjaciel, mimo, że zaczął myśleć sceptycznie i racjonalnie, przestraszył się zmian. A one, jak to bywa z racjonalizmem, postępowały stopniowo. W końcu w głowie przyjaciela włączył się alarm, obwieszczający, że limit rozsądku został przekroczony. W związku z tym, postanowił zerwać ze mną wszelkie kontakty. By mój sposób myślenia, który siłą rzeczy przewija się między wierszami i ujawnia się we wszystkich ocenach i opiniach, nie zaszczepiał w jego umyśle ponownie „diabelskiego ziarna”. Jest przekonany, że używa teraz środka na chwasty, w formie swojej religii. Choć tak naprawdę wyrywa z całym impetem zdrowe rośliny, bo nigdy nie widział na swojej działce warzyw, a przyzwyczaił się do perzu i ostu.
Nie chcę, by brzmiało to złośliwie, lecz tak właśnie to widzę. Sam nie mam w umyśle zamontowanego alarmu, który komunikowałby mnie, w razie, gdyby racjonalizm osiągnął poziom krytyczny. Wręcz przeciwnie- to racjonalizm działa u mnie z możliwie jak największą mocą i alarmuje o każdym poglądzie, który nie jest wewnętrznie spójny. Natomiast stan krytyczny rozsądku kojarzy mi się pozytywnie- ponieważ bycie „krytycznym” to wg mnie najlepsza postawa. Mało tego- nigdy nie przeszkadzało mi to, że mój przyjaciel wierzy. To, że jest Świadkiem. Mógłbym utrzymywać z nim kontakt cały czas, mimo jego wiary. On zaś nie chce tego robić, właśnie dlatego, ponieważ wiary nie posiadam. Przedstawiając przyjacielowi mój punkt widzenia, zaczął traktować religię tak, jak wszystkie inne tematy. Gdyby miał równie rozsądne argumenty za swoją wiarą, nie obawiałby się jednak tego. Moim zdaniem więc, jego wiara jest przyzwyczajeniem. Silnym, bo zapewnia mu psychiczny komfort, z powodu zaaplikowania mu wiary w dzieciństwie. Przykro mi, że muszę bawić się w psychologa. Może jest to niesmaczne, ale moje zdanie jest szczere. Co idzie za tym dalej?
Wiara nie określa go. Przypomina pasożyta, która blokuje jego potencjał. Dzięki niemu mój przyjaciel nie może go w pełni wykorzystać, nastawiając się tylko na to, na co pozwala mu jego religia. Odrzucając zaś to wszystko, czego kategorycznie i bezdyskusyjnie zabrania. Przez wiarę w niewidzialnego przyjaciela jest gotów odrzucić relacje z realnymi ludźmi, czego właśnie boleśnie doświadczyłem. A przecież ja nie boję się zmian. Mógłbym spokojnie wymieniać się z nim opiniami tak długo, jak tylko chciałby mnie przekonywać. Nieskromnie z resztą przyznam, że był taki moment w moim życiu, gdy odkrywszy coś, co wydawało mi się w ich religii sensowne, udałem się do przyjaciela i poprosiłem go, by dał mi trochę lektur spod znaku ich wiary. Jednak po przeczytaniu ich zawiodłem się. Pewne jej treści są dla mnie wprost nie do przyjęcia z kilku powodów naraz.
Z przykrością i wielkim bólem serca muszę więc przyznać, że nie dysponujemy różnymi rodzajami kompasów. Kompas powinien wskazywać prawdziwe kierunki. Jego urządzenie wskazuje cały czas cel, którego nikt nigdy nie widział.
środa, 2 czerwca 2010
Komentarz byłby za dłuuugi... (czy wszelka wiara jest irracjonalna?)
Nie wiem, czy którykolwiek z komentarzy był polemiką do mojego, a szkoda, bo liczyłem na nią. Moim zdaniem niepotrzebnie uwłacza się słowu „wiara”, ponieważ nie ma ono wydźwięku pejoratywnego i nie powinno go raczej mieć. Owszem, może się trochę źle kojarzyć racjonalistom i ateistom (sam jestem jednym i drugim), ale w końcu nieracjonalna jest ocena na podstawie skojarzeń, czy symboliki (na tej bazie tworzą się wszak mity). Myślę, że istotnym i przejrzystym rozróżnieniem jest postawienie naprzeciwko siebie wiary i wiary religijnej, a ogólniej- wiary w nadnaturalne, takiej, jak wiara w astrologię, homeopatię itd. Ogólnie bowiem wiara ma to do siebie, że często bywa stanem, który sytuuje się pomiędzy stanami niewiedzy i wiedzy. Właśnie takie etapy zauważamy w nauce. Rzeczywiście, to wiara, choć niezupełnie oderwana od rzeczywistości, bo mająca za sobą pewne przesłanki, pomaga naukowcom w tworzeniu różnych hipotez. Póki jednak hipoteza jest hipotezą, żaden człowiek nie patrzy na nią inaczej, niż jak na hipotezę. Można co prawda być gorącym zwolennikiem którejś z nich- np. tej, że to nie klimat, a asteroida przyczyniła się do wyginięcia dinozaurów. Jednak nawet, jeśli jest się jej zwolennikiem, nikt nie rozstrzyga na jej podstawie innych faktów, ponieważ mimo wszystko ma się świadomość, że hipoteza ta nie musi odpowiadać faktycznemu stanowi rzeczy. Tak więc wiara jest tutaj obecna, ale nie jest rozstrzygająca, a jest jedynie środkowym etapem- wiara tutaj nie udaje więc, że jest wiedzą.
Natomiast wiara religijna, jako jedna z wielu wiar w ponadnaturalne, zdaje się być dla wierzących rozstrzygająca i wyznawcy posługują się nią jak wiedzą. Postępują zgodnie z nią, tak, jakby była ona już pewnymi faktami. Tyczy się to zarówno religii, jak np. astrologii, ponieważ mimo, że nie ma na jej słuszność absolutnie żadnych dowodów, jej wyznawcy są gotowi układać swoje życie pod jej dyktando. Moim zdaniem wynika to z faktu, że jakiekolwiek mnożenie bytów ponad potrzebę (patrz brzytwa Ockhama) zaciemnia zupełnie obraz sytuacji i prowadzi do takich właśnie wypaczeń.
Gdy nie mamy dowodów na naszą wiarę, nie jest to przeszkodą, gdy wiara ta w swoich założeniach tych dowodów nie potrzebuje. To cechuje każdą wiarę w ponadnaturalne. Postulując istnienie i działanie jakiejkolwiek siły ponadnaturalnej, automatycznie uznajemy, że wszelkie świadectwa empiryczne i zjawiska naturalne, łącznie z podstawowymi prawami fizyki, czy chemii, mogą zostać złamane, gdy tylko owa siła w jakiś cudowny sposób zadziała. Taka wiara posługuje się naszą zawodną ludzką intuicją powiązaną mocno z myśleniem życzeniowym i to je traktuje jako punkt obserwacyjny. W każdym przypadku może lekceważyć racjonalne przesłanki, czy wręcz dowody przeciwstawne, ponieważ postulat siły nadnaturalnej jest obliczony na to, by zawsze cudownie wykaraskać się z niewygodnych okoliczności. Gdy rozkładamy te wierzenia i interpretacje zdarzeń na świecie dokonywane na podstawie owych wierzeń na czynniki pierwsze, zauważamy wnet ich cechy wspólne, a zarazem ich szkodliwy wpływ na społeczeństwo. Ludzie różnych wiar w nadnaturalne, wierząc w coś innego, używają dokładnie tych samych mechanizmów psychologicznych odznaczających się lekceważącym stosunkiem do metod racjonalnych. Tak jednak, jak nie potrafią racjonalnie ocenić swojej wiary i praw rządzących światem, tak nie za bardzo garną się do spostrzeżenia, na jakich zasadach funkcjonuje ich, jak i wiara wyznawców odmiennych wiar. Skrajnym skutkiem tej sytuacji są konflikty zbrojne, ponieważ dwie grupy ludzi wierzą w sprzeczne ze sobą rzeczy, choć żadna z nich nie ma na słuszność swoich wierzeń dowodów.
Moim zdaniem fakt, że nawet ateiści umieją traktować daną osobę jako zupełną wyrocznię, wynika
z podobnych mechanizmów psychologicznych. Jest to dla mnie cokolwiek dziwne, lecz nie jestem do końca pewnym, na ile taki ateista jest w stanie zawierzyć swojej „wyroczni” i jak to może się objawiać. Sądzę, że gdyby zawierzenie słowom świeckiej wyroczni miało rozstrzygać o sytuacji na ostrzu noża, żaden ateista, który do ateizmu doszedł samodzielnie, tzn. poprzez obserwacje i myślenie, nie byłby tak pewny co do tej „wyroczni”. To dlatego, ponieważ aby dojść do ateizmu refleksyjnie, niezbędny jest właśnie racjonalizm. Człowiek, który posługuje się racjonalnym myśleniem, tak naprawdę wyroczni mieć nie może, choć z pewnością ironicznie może stwierdzić, że ten, czy ktoś inny jest dla niego w jakiejś dziedzinie takowym najwyższym autorytetem. Ironicznie, acz niepotrzebnie. Tym bardziej, że przeciętny ateista nie musi być naukowcem, więc trudno o jego wielki obiektywizm, gdy ma ufać jednemu, lub drugiemu naukowcowi. Może ich stwierdzenia na temat moralności i etyki są w stanie zdobyć u ateisty duży szacunek, lecz z reguły opierają się na takich aksjomatach, że nie może być od nich opacznych odstępstw, bo nie sposób opacznie ich zrozumieć. Tak więc racjonalista-ateista, który np. bardzo szanuje Senekę za jego sentencję: „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, reszta to tylko ustalenia”, nie ma zbyt dużego pola manewru, aby z powodu tak oczywistego i konstruktywnego hasła uczynić wojenny oręż. Wręcz przeciwnie. To bowiem racjonalne, oczywiste hasło. I każdy racjonalista zreflektuje się, iż nie można kierować się nim w dalszym etapie relacji heteroseksualnych. ;)
Natomiast wiara religijna, jako jedna z wielu wiar w ponadnaturalne, zdaje się być dla wierzących rozstrzygająca i wyznawcy posługują się nią jak wiedzą. Postępują zgodnie z nią, tak, jakby była ona już pewnymi faktami. Tyczy się to zarówno religii, jak np. astrologii, ponieważ mimo, że nie ma na jej słuszność absolutnie żadnych dowodów, jej wyznawcy są gotowi układać swoje życie pod jej dyktando. Moim zdaniem wynika to z faktu, że jakiekolwiek mnożenie bytów ponad potrzebę (patrz brzytwa Ockhama) zaciemnia zupełnie obraz sytuacji i prowadzi do takich właśnie wypaczeń.
Gdy nie mamy dowodów na naszą wiarę, nie jest to przeszkodą, gdy wiara ta w swoich założeniach tych dowodów nie potrzebuje. To cechuje każdą wiarę w ponadnaturalne. Postulując istnienie i działanie jakiejkolwiek siły ponadnaturalnej, automatycznie uznajemy, że wszelkie świadectwa empiryczne i zjawiska naturalne, łącznie z podstawowymi prawami fizyki, czy chemii, mogą zostać złamane, gdy tylko owa siła w jakiś cudowny sposób zadziała. Taka wiara posługuje się naszą zawodną ludzką intuicją powiązaną mocno z myśleniem życzeniowym i to je traktuje jako punkt obserwacyjny. W każdym przypadku może lekceważyć racjonalne przesłanki, czy wręcz dowody przeciwstawne, ponieważ postulat siły nadnaturalnej jest obliczony na to, by zawsze cudownie wykaraskać się z niewygodnych okoliczności. Gdy rozkładamy te wierzenia i interpretacje zdarzeń na świecie dokonywane na podstawie owych wierzeń na czynniki pierwsze, zauważamy wnet ich cechy wspólne, a zarazem ich szkodliwy wpływ na społeczeństwo. Ludzie różnych wiar w nadnaturalne, wierząc w coś innego, używają dokładnie tych samych mechanizmów psychologicznych odznaczających się lekceważącym stosunkiem do metod racjonalnych. Tak jednak, jak nie potrafią racjonalnie ocenić swojej wiary i praw rządzących światem, tak nie za bardzo garną się do spostrzeżenia, na jakich zasadach funkcjonuje ich, jak i wiara wyznawców odmiennych wiar. Skrajnym skutkiem tej sytuacji są konflikty zbrojne, ponieważ dwie grupy ludzi wierzą w sprzeczne ze sobą rzeczy, choć żadna z nich nie ma na słuszność swoich wierzeń dowodów.
Moim zdaniem fakt, że nawet ateiści umieją traktować daną osobę jako zupełną wyrocznię, wynika
z podobnych mechanizmów psychologicznych. Jest to dla mnie cokolwiek dziwne, lecz nie jestem do końca pewnym, na ile taki ateista jest w stanie zawierzyć swojej „wyroczni” i jak to może się objawiać. Sądzę, że gdyby zawierzenie słowom świeckiej wyroczni miało rozstrzygać o sytuacji na ostrzu noża, żaden ateista, który do ateizmu doszedł samodzielnie, tzn. poprzez obserwacje i myślenie, nie byłby tak pewny co do tej „wyroczni”. To dlatego, ponieważ aby dojść do ateizmu refleksyjnie, niezbędny jest właśnie racjonalizm. Człowiek, który posługuje się racjonalnym myśleniem, tak naprawdę wyroczni mieć nie może, choć z pewnością ironicznie może stwierdzić, że ten, czy ktoś inny jest dla niego w jakiejś dziedzinie takowym najwyższym autorytetem. Ironicznie, acz niepotrzebnie. Tym bardziej, że przeciętny ateista nie musi być naukowcem, więc trudno o jego wielki obiektywizm, gdy ma ufać jednemu, lub drugiemu naukowcowi. Może ich stwierdzenia na temat moralności i etyki są w stanie zdobyć u ateisty duży szacunek, lecz z reguły opierają się na takich aksjomatach, że nie może być od nich opacznych odstępstw, bo nie sposób opacznie ich zrozumieć. Tak więc racjonalista-ateista, który np. bardzo szanuje Senekę za jego sentencję: „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, reszta to tylko ustalenia”, nie ma zbyt dużego pola manewru, aby z powodu tak oczywistego i konstruktywnego hasła uczynić wojenny oręż. Wręcz przeciwnie. To bowiem racjonalne, oczywiste hasło. I każdy racjonalista zreflektuje się, iż nie można kierować się nim w dalszym etapie relacji heteroseksualnych. ;)
sobota, 29 maja 2010
Życie- prawo, czy obowiązek?
Życie- czy jest ono naszym obowiązkiem, czy raczej prawem? To pytanie sugeruje, że życie zostało nam przez kogoś sprezentowane. Wymaga też odpowiedzi, która określi intencje tego kogoś względem nas, żyjących, i sprecyzowanie, czy to, że żyjemy na tej naszej planecie, ma charakter obowiązku, czy raczej pewnego specjalnego przywileju.
Nie ulega wątpliwości, że poza rodzicami każdego z nas, nie ma absolutnie żadnego dowodu na to, że istnieje jakiś wszechwładca życia, który to życie w jakiś cudowny sposób daje, oraz może je równie cudownie zakończyć. Życie „dają nam” rodzice, zazwyczaj w efekcie prawdziwej miłości, choć należy mieć świadomość, że bywają przypadki przeciwne i do prawdy smutne.
Kiedy już jednak pojawiamy się na tej planecie jako małe istotki, przed którymi czeka cały szmat „ziemskiej wędrówki”, po prostu… żyjemy. Rodzice chcieli mieć dziecko, toteż spłodzili je i pokochają każde, choć nie mieli oni pełnej listy potencjalnych plemników oraz informacji, który z nich w połączeniu z jajem, wytworzy dziecko o określonych przymiotach fizycznych i psychicznych dzięki konkretnemu zestawowi genów. To wszystko dla rodziców jest zupełnie nieważne. Dla nas właściwie też. Nikt nigdy nie ubolewał nad tym, że tylko on dostał szansę jako plemnik, natomiast reszta kolegów bezlitośnie przepadła i słuch o nich zaginął. Mimo to, fakt, że tylko jeden plemnik dostaje się do jaja, rodzi poważne konsekwencje i powinniśmy uwzględnić je w naszym wywodzie.
Otóż to, czy dany plemnik wygra, czy nie, jest w większej mierze kwestią przypadku. I ten przypadek decyduje o wydaniu na świat konkretnego człowieka. Nie ma tutaj żadnej intencjonalności, toteż nie sposób racjonalnie deliberować o tym, czy życie jest naszym prawem, tudzież przywilejem, albo też czy jest obowiązkiem. Fakty, które mówią nam o tym, jak ludzie przychodzą na świat i jak z niego odchodzą, powinny skłaniać nas do odpowiedzi, lecz na pytanie postawione nieco inaczej. Mianowicie, „czy powinniśmy potraktować życie jako prawo, czy raczej obowiązek”.
Jak powinniśmy potraktować życie jako całość- mimo, że nie zostało nam ono sprezentowane właśnie z myślą o nas, jako, de facto, niepowtarzalnych istotach. Jakie powinniśmy obrać podejście do życia- przecież myśl, że piękne krajobrazy nie zostały stworzone w tym celu, byśmy mogli je podziwiać, nie odbiera im uroku, a nam chęci, by kontemplować ich piękno. W tym właśnie sęk, że jako istoty o niezwykle złożonych umysłach, jesteśmy w stanie przywdziewać życie i świat w niebywałe walory, jednocześnie bez uszczerbku na zdrowym rozsądku.
Skoro tak, życie, jakim dysponujemy, jawi się nam jako wielki konglomerat przeróżnych zjawisk i relacji. Uczuć, emocji, myśli, słów. Wszystko, z czym spotykamy się w życiu, stanowi jego istotę. Doświadczając wszystkiego w życiu, żyjemy. Darząc miłością i przyjaźnią wielu ludzi, choć szczególnie bliskich, nie jesteśmy w stanie powiedzieć sobie nagle: „no, całkiem tu fajnie, ale muszę już spadać.” Oczywiście, dotykają nas różne choroby, takie jak depresja, lecz mam tu na myśli osoby w pełni zrównoważone. Więzy uczuciowe, a nie tylko widmo najróżniejszych atrakcji, pozostawiają nas przy życiu. Całe życie tworzy całość, w którym jeśli jesteśmy otoczeni ludźmi doceniającymi świat w którym żyjemy i nie psującymi tego przeżycia z byle chwilowego powodu, jesteśmy w stanie gotowości, by odpłacać się pozytywnymi emocjami naszym współtowarzyszom ziemskiej wędrówki.
Mamy w życiu oczywiście przeróżne obowiązki- lecz z czym one się wiążą? Na ogół wiążą się z przetrwaniem i radzeniem sobie w realiach. To implikuje natomiast potrzebę wzajemnej pomocy.
Niekażdy potrafi, lub może załatwić sobie pożywienie samodzielnie. Niekażdy zna się na komputerach. Można byłoby wymieniać w nieskończoność. To, aby nasze życie było w miarę przejrzyste i przewidywalne, wymaga odpowiedzialności od każdego z osobna.
Ta natomiast nie może być jedynie suchą powinnością, która jest tą powinnością z zasady- tylko dlatego, że obowiązek jest święty, uznajemy jego świętość i wypełniamy go. Nie potrzebujemy tutaj aury świętości, aby docenić wszelkie obowiązki, a także, by spojrzeć na nie z perspektywy racjonalnej. To empatia i wynikające z niej pozytywne uczucia w stosunku do braci i sióstr, podtrzymują bardzo skutecznie poczucie odpowiedzialności. Nie należy rozważać tutaj o pochodzeniu empatii, ponieważ ono jest już w miarę dobrze wyjaśnione. Liczy się natomiast fakt, że większość ludzi dysponuje ją, i to czyni ich osobami zdolnymi do działań odpowiedzialnych. Jeśli bowiem wypełniamy obowiązki tylko dlatego, że musimy- czy ma to jakikolwiek sens? Przecież jest to sensowne z tego powodu, że w ten sposób pomagamy innym ludziom! Jeśli natomiast samo życie nie powinno być traktowane jako prawo, lecz jako obowiązek, po co mielibyśmy pomagać innym, współegzystować z nimi,
pomagając im w przetrwaniu na planecie, gdzie wypełnianie obowiązków ułatwiających przetrwanie zajmuje więcej, niż połowę każdego dnia? Czy mamy obowiązek żyć, przetrwać? Oczywiście, że nie.
My wszyscy, w sposób oczywisty, chcemy przetrwać i żyć. Zdecydowana większość ludzi, a więc istot społecznych, podziela te chęci, a więc tworzymy system, w którym zadanie to teoretycznie powinno być ułatwione. Jeśli nie mielibyśmy chęci życia (a ma ją każdy zdrowy fizycznie i psychicznie człowiek),
i gdyby w tym hipotetycznym, beznadziejnym stanie postawić nagle całą cywilizację, nie miałoby sensu jakiekolwiek działanie. Zatem samo życie w samej istocie traktujemy jako wielki przywilej i jest to zdrowe podejście. Obowiązki, które nas w życiu spotykają, nie miałyby szansy bytu, gdyby nie wielka wartość życia, jedynego życia, jakie mamy, i z którego można wycisnąć dużo więcej, niż w reklamie znanego piwa. Spójrzmy- poza życiem nie musi być już czegokolwiek. A my usilnie utrzymujemy się przy egzystencji, ponieważ cokolwiek jest lepsze, niż nic. A na dodatek, wcale nie musimy żyć byle jak. Mamy mnóstwo możliwości, by tak nie było.
Oczywiście, że skrajne przypadki otwierają przed nami wachlarz zupełnie nowych pytań. Co w takim razie z tak kontrowersyjnymi tematami, takimi jak antykoncepcja, aborcja, zapłodnienie invitro, czy eutanazja? Cóż, wiele z nich zawdzięcza swoją „kontrowersyjność” archaicznej i nielogicznej hierarchii wartości więcej, niż połowy dyskursu ludzkości. Ludzie osadzeni w tej dziwacznej aksjologii, w której samym centrum znajduje się istota dyrygująca wszelkim życiem, postulują zazwyczaj całkowite zakazanie wszystkich tych praktyk, natomiast wobec tej dziwnej postawy wytwarza się zbyt jaskrawy kontrast, w formie opozycji będącej „na tak” za wszystkimi w/w działaniami i to w każdych okolicznościach. Na nasze nieszczęście praktyki wymienione przeze mnie wyżej, siłą rzeczy wrzucane są do jednego worka i są tak traktowane zarówno przez ludzi z jednej strony barykady, jak i tych z drugiej. To dlatego, ponieważ wszystkie są, zdaniem ludzi wierzących, czynami uderzającymi w Stwórcę, niezależnie od tego, ile mogą przynieść realnej krzywdy, oraz jak rozmaite okoliczności im towarzyszą. Ci drudzy reagują na te postulaty okrzykiem „bzdura!” i zdają się być na ogół gorącymi zwolennikami owych zabiegów.
Jest to jednak błąd. Kilka z tematów wymienionych wyżej, są rzeczywiście kontrowersyjne, i to bez potrzeby odwoływania się do metafizycznych bytów, takich, jak bóg, czy dusza. W każdym przypadku rozchodzi się tutaj o samą wartość życia, które bądź to właśnie zaczęło kiełkować, bądź to staje się pobożną, choć bardzo smutną iluzją. Nie ulega wątpliwości, że oś owego konfliktu powinna wyglądać zupełnie inaczej, lecz niestety tak nie jest. Kontrowersyjność powinna stymulować tutaj do żywej dyskusji nad kształtem prawa- które pozwoliłoby na rozwiązania możliwie jak najbardziej optymalne, biorące pod uwagę prawa człowieka, a jednocześnie relacje poszczególnych jednostek względem siebie. Dyskusje powinny dotyczyć choćby tego, kiedy udaje się rozpoznać, że płód zagraża życiu, czy bardzo poważnie szkodzi zdrowiu matki- do jakiego w związku z tym etapu ciąży aborcja powinna być dopuszczalna, a więc kiedy dokładnie zaczyna rozwijać się układ nerwowy i embrion jest w stanie cierpieć- czy kobieta powinna mieć prawo do aborcji również w przypadku gwałtu itd. Temat eutanazji powinien spędzać sen z oczu lekarzom- specjalistom, pracującym nad trudnymi przypadkami klinicznymi, kiedy to obserwują zgony pacjentów i mogą wypowiedzieć się w kwestii, kiedy życie w charakterze „roślinki” jest już pewne aż do ostatniego zabicia serca, a kiedy istnieje jeszcze szansa, że człowiek obudzi się z tego „snu”. O taką właśnie stymulację chodzi- stymulację do żywej dyskusji nad bioetyką, w oparciu o zgromadzoną już i stale z resztą wzbogacaną wiedzę, oraz naturalną moralność wspieraną przez empatię. Zbyt często do głosu dochodzą skrajne feministki, dla których abortowanie nawet trzydniowego płodu jest zabiegiem równie obojętnym, co przejście się na solarium. Z drugiej strony w studiach telewizyjnych widzimy fanatyków religijnych, którzy grzmią, że każda aborcja, czy eutanazja to wielka zbrodnia, zupełnie niezależnie od okoliczności- ponieważ są zaślepieni dogmatyzmem, a jedyną dla niego alternatywę- konstruktywny relatywizm- uważają za pomiot szatana i zagrożenie dla „cywilizacji życia”. Są w stanie nawet wmawiać i tak zrozpaczonym matkom, że za abortowanie płodu poczętego w rezultacie gwałtu, dostaną się do piekła.
To z pewnością nie jest poważny dyskurs. To skrajny kontrast, w którym widzimy zalążki powszechnie akceptowanej psychopatii. Zupełnego zobojętnienia na życie matki, bądź życie płodu. W sytuacji, gdy jedno życie okazuje się być bardziej wartościowe od drugiego- przede wszystkim z tego powodu, iż pierwsze drugiemu realnie zagraża- nie jesteśmy w takim stanie odprężenia, jak na saunie. Matki nie-psychopatki znajdują się wtedy raczej w sytuacji rozdarcia, i to bez potrzeby myślenia, że zabijają istotę z duszą. Raczej dlatego, ponieważ to po prostu ich dziecko i nieszczęśliwie się złożyło, że aby samej przeżyć, muszą to dziecko pozbawić życia. Poświęcenie się matki- moim zdaniem- także powinno być dopuszczalne. To, czy matka postępuje rzeczywiście odpowiedzialnie, czy prezentuje raczej spaczony heroizm, powinno być jedynie tematem debat. Czy matka, która ma szansę na urodzenie kolejnych dzieci, zostawiająca męża, postępuje racjonalnie i empatycznie, gdy decyduje się na własną śmierć w zamian za przetrwanie jednego z potomków. Czy postępuje w ten sposób, skoro jest człowiekiem zdolnym do cierpienia, z bagażem wspomnień, planów, odczuć, masy relacji z innymi ludźmi, podczas gdy embrion, choć wartość ma niewątpliwą, z tych czynników nie ma akurat żadnego.
Kontrowersyjność tych tematów (wśród których demonizowane antykoncepcja i metoda invitro zupełnie już zaciemniają i rozmydlają całą sprawę), ma swoje źródło w niewłaściwym konflikcie wartości i z przykrością nie mogę stanąć po żadnej z dobrze widocznych stron sporu. Racjonaliści, dzięki skrajnymi indywiduom zapraszanym na debaty telewizyjne, nie zdają się być konstruktywną alternatywą dla religijnych fundamentalistów. Tymczasem życie, potraktowane jako przywilej, powinno skłaniać nas do pozwolenia na skorzystanie z tego przywileju wszystkim, którzy właśnie po niego sięgnęli. Fakt, że czasem musimy stawiać dwa życia na wadze i przesądzać o większej wartości któregoś z nich, nie przydaje nam chluby samej w sobie, lecz świadczy o tym, że jesteśmy tak czującymi, jak i myślącymi istotami.
Nie ulega wątpliwości, że poza rodzicami każdego z nas, nie ma absolutnie żadnego dowodu na to, że istnieje jakiś wszechwładca życia, który to życie w jakiś cudowny sposób daje, oraz może je równie cudownie zakończyć. Życie „dają nam” rodzice, zazwyczaj w efekcie prawdziwej miłości, choć należy mieć świadomość, że bywają przypadki przeciwne i do prawdy smutne.
Kiedy już jednak pojawiamy się na tej planecie jako małe istotki, przed którymi czeka cały szmat „ziemskiej wędrówki”, po prostu… żyjemy. Rodzice chcieli mieć dziecko, toteż spłodzili je i pokochają każde, choć nie mieli oni pełnej listy potencjalnych plemników oraz informacji, który z nich w połączeniu z jajem, wytworzy dziecko o określonych przymiotach fizycznych i psychicznych dzięki konkretnemu zestawowi genów. To wszystko dla rodziców jest zupełnie nieważne. Dla nas właściwie też. Nikt nigdy nie ubolewał nad tym, że tylko on dostał szansę jako plemnik, natomiast reszta kolegów bezlitośnie przepadła i słuch o nich zaginął. Mimo to, fakt, że tylko jeden plemnik dostaje się do jaja, rodzi poważne konsekwencje i powinniśmy uwzględnić je w naszym wywodzie.
Otóż to, czy dany plemnik wygra, czy nie, jest w większej mierze kwestią przypadku. I ten przypadek decyduje o wydaniu na świat konkretnego człowieka. Nie ma tutaj żadnej intencjonalności, toteż nie sposób racjonalnie deliberować o tym, czy życie jest naszym prawem, tudzież przywilejem, albo też czy jest obowiązkiem. Fakty, które mówią nam o tym, jak ludzie przychodzą na świat i jak z niego odchodzą, powinny skłaniać nas do odpowiedzi, lecz na pytanie postawione nieco inaczej. Mianowicie, „czy powinniśmy potraktować życie jako prawo, czy raczej obowiązek”.
Jak powinniśmy potraktować życie jako całość- mimo, że nie zostało nam ono sprezentowane właśnie z myślą o nas, jako, de facto, niepowtarzalnych istotach. Jakie powinniśmy obrać podejście do życia- przecież myśl, że piękne krajobrazy nie zostały stworzone w tym celu, byśmy mogli je podziwiać, nie odbiera im uroku, a nam chęci, by kontemplować ich piękno. W tym właśnie sęk, że jako istoty o niezwykle złożonych umysłach, jesteśmy w stanie przywdziewać życie i świat w niebywałe walory, jednocześnie bez uszczerbku na zdrowym rozsądku.
Skoro tak, życie, jakim dysponujemy, jawi się nam jako wielki konglomerat przeróżnych zjawisk i relacji. Uczuć, emocji, myśli, słów. Wszystko, z czym spotykamy się w życiu, stanowi jego istotę. Doświadczając wszystkiego w życiu, żyjemy. Darząc miłością i przyjaźnią wielu ludzi, choć szczególnie bliskich, nie jesteśmy w stanie powiedzieć sobie nagle: „no, całkiem tu fajnie, ale muszę już spadać.” Oczywiście, dotykają nas różne choroby, takie jak depresja, lecz mam tu na myśli osoby w pełni zrównoważone. Więzy uczuciowe, a nie tylko widmo najróżniejszych atrakcji, pozostawiają nas przy życiu. Całe życie tworzy całość, w którym jeśli jesteśmy otoczeni ludźmi doceniającymi świat w którym żyjemy i nie psującymi tego przeżycia z byle chwilowego powodu, jesteśmy w stanie gotowości, by odpłacać się pozytywnymi emocjami naszym współtowarzyszom ziemskiej wędrówki.
Mamy w życiu oczywiście przeróżne obowiązki- lecz z czym one się wiążą? Na ogół wiążą się z przetrwaniem i radzeniem sobie w realiach. To implikuje natomiast potrzebę wzajemnej pomocy.
Niekażdy potrafi, lub może załatwić sobie pożywienie samodzielnie. Niekażdy zna się na komputerach. Można byłoby wymieniać w nieskończoność. To, aby nasze życie było w miarę przejrzyste i przewidywalne, wymaga odpowiedzialności od każdego z osobna.
Ta natomiast nie może być jedynie suchą powinnością, która jest tą powinnością z zasady- tylko dlatego, że obowiązek jest święty, uznajemy jego świętość i wypełniamy go. Nie potrzebujemy tutaj aury świętości, aby docenić wszelkie obowiązki, a także, by spojrzeć na nie z perspektywy racjonalnej. To empatia i wynikające z niej pozytywne uczucia w stosunku do braci i sióstr, podtrzymują bardzo skutecznie poczucie odpowiedzialności. Nie należy rozważać tutaj o pochodzeniu empatii, ponieważ ono jest już w miarę dobrze wyjaśnione. Liczy się natomiast fakt, że większość ludzi dysponuje ją, i to czyni ich osobami zdolnymi do działań odpowiedzialnych. Jeśli bowiem wypełniamy obowiązki tylko dlatego, że musimy- czy ma to jakikolwiek sens? Przecież jest to sensowne z tego powodu, że w ten sposób pomagamy innym ludziom! Jeśli natomiast samo życie nie powinno być traktowane jako prawo, lecz jako obowiązek, po co mielibyśmy pomagać innym, współegzystować z nimi,
pomagając im w przetrwaniu na planecie, gdzie wypełnianie obowiązków ułatwiających przetrwanie zajmuje więcej, niż połowę każdego dnia? Czy mamy obowiązek żyć, przetrwać? Oczywiście, że nie.
My wszyscy, w sposób oczywisty, chcemy przetrwać i żyć. Zdecydowana większość ludzi, a więc istot społecznych, podziela te chęci, a więc tworzymy system, w którym zadanie to teoretycznie powinno być ułatwione. Jeśli nie mielibyśmy chęci życia (a ma ją każdy zdrowy fizycznie i psychicznie człowiek),
i gdyby w tym hipotetycznym, beznadziejnym stanie postawić nagle całą cywilizację, nie miałoby sensu jakiekolwiek działanie. Zatem samo życie w samej istocie traktujemy jako wielki przywilej i jest to zdrowe podejście. Obowiązki, które nas w życiu spotykają, nie miałyby szansy bytu, gdyby nie wielka wartość życia, jedynego życia, jakie mamy, i z którego można wycisnąć dużo więcej, niż w reklamie znanego piwa. Spójrzmy- poza życiem nie musi być już czegokolwiek. A my usilnie utrzymujemy się przy egzystencji, ponieważ cokolwiek jest lepsze, niż nic. A na dodatek, wcale nie musimy żyć byle jak. Mamy mnóstwo możliwości, by tak nie było.
Oczywiście, że skrajne przypadki otwierają przed nami wachlarz zupełnie nowych pytań. Co w takim razie z tak kontrowersyjnymi tematami, takimi jak antykoncepcja, aborcja, zapłodnienie invitro, czy eutanazja? Cóż, wiele z nich zawdzięcza swoją „kontrowersyjność” archaicznej i nielogicznej hierarchii wartości więcej, niż połowy dyskursu ludzkości. Ludzie osadzeni w tej dziwacznej aksjologii, w której samym centrum znajduje się istota dyrygująca wszelkim życiem, postulują zazwyczaj całkowite zakazanie wszystkich tych praktyk, natomiast wobec tej dziwnej postawy wytwarza się zbyt jaskrawy kontrast, w formie opozycji będącej „na tak” za wszystkimi w/w działaniami i to w każdych okolicznościach. Na nasze nieszczęście praktyki wymienione przeze mnie wyżej, siłą rzeczy wrzucane są do jednego worka i są tak traktowane zarówno przez ludzi z jednej strony barykady, jak i tych z drugiej. To dlatego, ponieważ wszystkie są, zdaniem ludzi wierzących, czynami uderzającymi w Stwórcę, niezależnie od tego, ile mogą przynieść realnej krzywdy, oraz jak rozmaite okoliczności im towarzyszą. Ci drudzy reagują na te postulaty okrzykiem „bzdura!” i zdają się być na ogół gorącymi zwolennikami owych zabiegów.
Jest to jednak błąd. Kilka z tematów wymienionych wyżej, są rzeczywiście kontrowersyjne, i to bez potrzeby odwoływania się do metafizycznych bytów, takich, jak bóg, czy dusza. W każdym przypadku rozchodzi się tutaj o samą wartość życia, które bądź to właśnie zaczęło kiełkować, bądź to staje się pobożną, choć bardzo smutną iluzją. Nie ulega wątpliwości, że oś owego konfliktu powinna wyglądać zupełnie inaczej, lecz niestety tak nie jest. Kontrowersyjność powinna stymulować tutaj do żywej dyskusji nad kształtem prawa- które pozwoliłoby na rozwiązania możliwie jak najbardziej optymalne, biorące pod uwagę prawa człowieka, a jednocześnie relacje poszczególnych jednostek względem siebie. Dyskusje powinny dotyczyć choćby tego, kiedy udaje się rozpoznać, że płód zagraża życiu, czy bardzo poważnie szkodzi zdrowiu matki- do jakiego w związku z tym etapu ciąży aborcja powinna być dopuszczalna, a więc kiedy dokładnie zaczyna rozwijać się układ nerwowy i embrion jest w stanie cierpieć- czy kobieta powinna mieć prawo do aborcji również w przypadku gwałtu itd. Temat eutanazji powinien spędzać sen z oczu lekarzom- specjalistom, pracującym nad trudnymi przypadkami klinicznymi, kiedy to obserwują zgony pacjentów i mogą wypowiedzieć się w kwestii, kiedy życie w charakterze „roślinki” jest już pewne aż do ostatniego zabicia serca, a kiedy istnieje jeszcze szansa, że człowiek obudzi się z tego „snu”. O taką właśnie stymulację chodzi- stymulację do żywej dyskusji nad bioetyką, w oparciu o zgromadzoną już i stale z resztą wzbogacaną wiedzę, oraz naturalną moralność wspieraną przez empatię. Zbyt często do głosu dochodzą skrajne feministki, dla których abortowanie nawet trzydniowego płodu jest zabiegiem równie obojętnym, co przejście się na solarium. Z drugiej strony w studiach telewizyjnych widzimy fanatyków religijnych, którzy grzmią, że każda aborcja, czy eutanazja to wielka zbrodnia, zupełnie niezależnie od okoliczności- ponieważ są zaślepieni dogmatyzmem, a jedyną dla niego alternatywę- konstruktywny relatywizm- uważają za pomiot szatana i zagrożenie dla „cywilizacji życia”. Są w stanie nawet wmawiać i tak zrozpaczonym matkom, że za abortowanie płodu poczętego w rezultacie gwałtu, dostaną się do piekła.
To z pewnością nie jest poważny dyskurs. To skrajny kontrast, w którym widzimy zalążki powszechnie akceptowanej psychopatii. Zupełnego zobojętnienia na życie matki, bądź życie płodu. W sytuacji, gdy jedno życie okazuje się być bardziej wartościowe od drugiego- przede wszystkim z tego powodu, iż pierwsze drugiemu realnie zagraża- nie jesteśmy w takim stanie odprężenia, jak na saunie. Matki nie-psychopatki znajdują się wtedy raczej w sytuacji rozdarcia, i to bez potrzeby myślenia, że zabijają istotę z duszą. Raczej dlatego, ponieważ to po prostu ich dziecko i nieszczęśliwie się złożyło, że aby samej przeżyć, muszą to dziecko pozbawić życia. Poświęcenie się matki- moim zdaniem- także powinno być dopuszczalne. To, czy matka postępuje rzeczywiście odpowiedzialnie, czy prezentuje raczej spaczony heroizm, powinno być jedynie tematem debat. Czy matka, która ma szansę na urodzenie kolejnych dzieci, zostawiająca męża, postępuje racjonalnie i empatycznie, gdy decyduje się na własną śmierć w zamian za przetrwanie jednego z potomków. Czy postępuje w ten sposób, skoro jest człowiekiem zdolnym do cierpienia, z bagażem wspomnień, planów, odczuć, masy relacji z innymi ludźmi, podczas gdy embrion, choć wartość ma niewątpliwą, z tych czynników nie ma akurat żadnego.
Kontrowersyjność tych tematów (wśród których demonizowane antykoncepcja i metoda invitro zupełnie już zaciemniają i rozmydlają całą sprawę), ma swoje źródło w niewłaściwym konflikcie wartości i z przykrością nie mogę stanąć po żadnej z dobrze widocznych stron sporu. Racjonaliści, dzięki skrajnymi indywiduom zapraszanym na debaty telewizyjne, nie zdają się być konstruktywną alternatywą dla religijnych fundamentalistów. Tymczasem życie, potraktowane jako przywilej, powinno skłaniać nas do pozwolenia na skorzystanie z tego przywileju wszystkim, którzy właśnie po niego sięgnęli. Fakt, że czasem musimy stawiać dwa życia na wadze i przesądzać o większej wartości któregoś z nich, nie przydaje nam chluby samej w sobie, lecz świadczy o tym, że jesteśmy tak czującymi, jak i myślącymi istotami.
niedziela, 16 maja 2010
Komentarz do Debaty na temat ateizmu w Polsce
Debata na temat ateizmu w Polsce poraziła mnie wprost „bogactwem” intelektualnym obrońców chrześcijaństwa, jak i również ich niebywałym brakiem kultury, ponieważ bywało kilka razy, że ateiści w tej dyskusji nie mogli dojść do słowa.
Chodziło tu o dwie kwestie- mianowicie, zarówno ksiądz Dziewiecki, jak i Tomasz Terlikowski, skupili się na swoim koronnym „argumencie”- ateiści może i umieją dostrzec różnicę między zwierzęciem, a człowiekiem- ale wtedy nie powinno się stawiać im pytania „na czym ta różnica polega”, ale „skąd ta różnica się wzięła”? Dobrze, że obaj panowie zgodzili się przynajmniej co do tego, że może i niektórzy niewierzący naprawdę zauważają spore różnice między ludźmi, a… innymi zwierzętami, choć takie sformułowanie ze strony ateistów nie padło, a byłoby dobre. W tym właśnie problem, że różnice te są oczywiste i zauważalne dla każdego, niezależnie od wiary, bądź jej braku.
Nie ma też problemu z wytłumaczeniem faktu, jak do tego doszło, że w tak dużym stopniu różnimy się jednak od naszych kuzynów w przyrodzie.
Otóż pan ks. Dziewiecki kilkukrotnie podkreślał, że teizm „nie zakłada istnienia Boga”, ale po prostu „wnioskuje o jego istnieniu z powodu niezwykłości człowieka”. A zatem właśnie o tę niezwykłość rozbija się cały problem- i musiałaby paść w miarę prosta odpowiedź na pytanie, z czego ta niezwykłość się wzięła. Tomasz Terlikowski stwierdził, iż Dawkins postulując zupełnie naturalne pochodzenie Homo Sapiens (a więc na bazie ewolucji bez transcendentnych dodatków, czyli oczywistego procesu, z pomocą którego wyłoniły się wszelkie formy ziemskiego życia), nie widzi jakiejś fundamentalnej i radykalnej zmiany w jednym z ogniw ewolucji, jakie uczyniłyby człowieka „prawdziwie ludzkim”- brakuje tu Terlikowskiemu duszy, którą na pewnym etapie owego naturalnego procesu wszczepia Bóg. W tym jednak cały sęk, że założenie to, nie dosyć, że nie współgra z Księgą Rodzaju (co nie jest już ponoć niewygodne, bo teolodzy uznali, że cały Stary Testament to jedynie zbiór metafor), to jeszcze daje nam tylko pozornie prostą odpowiedź na postawione pytanie. Pozornie, ponieważ zaspokaja komfort psychiczny człowieka wierzącego w Boga, ale przy zastosowaniu uczciwości intelektualnej, komplikuje zagadnienie pochodzenia naszego gatunku coraz bardziej. Prawdziwa, naukowa odpowiedź z konieczności musiałaby być rozbudowana w skali szczegółów, którą jak dotąd udało się poznać, zaś odpowiedź skrótowa wydaje się niewiarygodna, co utrudnia jedynie zrozumienie mechanizmów ewolucji widzom nie zaznajomionym z biologią. Sedno zaś tkwi dokładnie w tym, że aby na Ziemi pojawił się Homo Sapiens, nie trzeba właśnie żadnej radykalnej przemiany. Ewolucja w samej istocie nie jest nastawiona na radykalne zmiany, ale jest stopniowa i postępuje tak gradualnie na przestrzeni milionów lat- nie myślimy w tak rozległych kategoriach wiekowych, ale można spokojnie uznać, że to kupa czasu. Oczywiście, następują także nagłe zmiany skokowe, ale te również spowodowane są czynnikami naturalnymi- mutacjami. Czasem zaczynają utrzymywać się w populacji osobników, choć najczęściej tak nie jest.
Rozumiem, że tak przydługi wywód mógłby zanudzić i zdezorientować widzów, którzy nie mieli nigdy do czynienia z ewolucją, więc nie dziwię się w sumie ateistom w studiu- mieli nie lada kłopot, aby przedstawić te modele prostym językiem. Jednak hipotetyczne modele to nie wszystko. Po skamieniałościach, które zapisały historię naszych przodków, wyraźnie widzimy stopniowe przemiany, choćby w obrębie mózgoczaszki, która stale powiększała się. Umiemy wytłumaczyć, dlaczego organizmy tworzą stada, dlaczego ludzie zaczęli chodzić na dwóch nogach. Dlaczego to mózg został organem przeżywającym największy, choć stopniowy progres- i nie potrzebujemy tu ponadnaturalnych wyjaśnień. Umiemy wytłumaczyć, dlaczego empatia, jako pewien stan psychiczny, jest korzystny także dla każdego osobnika z osobna, i dlaczego jest on w większości z nas tak mocno zakorzeniony przez geny, że bez względu na wiedzę o jego pochodzeniu i działaniu, umiemy być dobrzy dla innych ot, tak.
I nawet jest to przyjemne dla nas samych. A to są fakty bardzo ważne, ponieważ od nich, w kategoriach długaśnych dziejów naszej planety, pozostaje już tylko niewielki krok do stworzenia cywilizacji i rozszerzenia, również tej empatii,
na system umownych znaków, a także poza „własne stado”. Co więcej, obserwujemy, jakie części mózgu odpowiadają za jakie uczucia i emocje. Jak niebagatelną rolę grają tu hormony. Co więc z tym fantem zrobić? Czy to w mózgu znajduje się dusza?
A może po prostu dusza to mózg? Nie, mózg obumiera, a dusza, z założenia, jest nieśmiertelna. Dlaczego jednak Bóg wybrał właśnie taką lokalizację dla duszy?
Po to, by wyglądało to jak produkt ewolucji? Dlaczego wszechmocny Bóg miał w ogóle uruchamiać ewolucję i po jakimś czasie zatrzymywać maszynę, stwierdzić „no, ten model jest całkiem, całkiem” i umieszczać w tym modelu duszę? Po czym znów tą ewolucję uruchomić? Czy nie lepiej z wszechmocą zrobić to od razu? Tak, intuicyjnie tak właśnie być powinno, i tak, biedni starożytni pastuszkowie wyobrażali sobie stworzenie świata i człowieka, co opisali w Biblii, bez chęci, by ludzie odczytywali ją alegorycznie.
Jeśli wiemy z resztą, że to kora mózgowa odpowiada za pamięć, myślenie abstrakcyjne, uczucia i emocje, czyli to wszystko, co ostatecznie wyróżnia nas wśród zwierząt, to jak wytłumaczyć fakt, że zwierzęta, które są do nas pod tymi względami najbardziej zbliżone, także mają rozwiniętą właśnie tą część mózgu? My mamy oczywiście rozwiniętą najlepiej- ale to przecież nie rodzi w żaden logiczny sposób wniosku, że jesteśmy jakoś natchnieni. Wygląda na to, że jeśli dusza mieści się w mózgu, to ta dusza u wielu innych zwierząt także stale ewoluuje. Gwałtownych zmian nie widzimy- i właśnie na tym polega ewolucja! Dowody na nią jednak istnieją- to m.in. kod DNA, czy skamieniałości, choć jest ich znacznie więcej. Delfiny i małpy mają w takim razie szczątkową duszę, ale jeszcze się rozwinie. Miejmy nadzieję, że delfiny za miliard lat nie stworzą mitologii na temat boga Delfinosa, który stworzył je na swoje podobieństwo. Bo jeśli nauka rozwinie się wystarczająco, to być może ludzkość spieprzy stąd na inną planetę i stanie się pozaziemską cywilizacją…
Poza tym jak Dziewiecki i Terlikowski wyobrażają sobie to infantylne „wszczepienie duszy”? Jest sobie małpa, a tutaj nagle jej dziecko dostaje w prezencie wszystko, co charakteryzuje człowieka.
-Mamo, mamo! Hej!
-Uaaa uaa- uaa-uaa!
-Nie rozumiem cię, mamo! Tatoo!
- Uaa uaaa iaaiaaa!
-Sprawiacie mi ogromną przykrość. Dlaczego się wygłupiacie? To rani mnie.
Oczywiście Terlikowski pewnie nie argumentowałby w ten sposób, że wraz z duszą człowiek otrzymał także gotowy język, bo to pogrążyłoby go już zupełnie. W każdym razie, jakby to było, gdyby rodzice byli zupełnie „bezduszni”, a ich dzieci już… „duszne”?
Całe szczęście nie trzeba tworzyć tak pokręconych teorii, by wyjaśnić wyjątkowość człowieka. Małą „duszność” widzimy już u współczesnych człekokształtnych. I duszność ta jest wprost proporcjonalna do wielkości ich kory mózgowej.
Chodziło tu o dwie kwestie- mianowicie, zarówno ksiądz Dziewiecki, jak i Tomasz Terlikowski, skupili się na swoim koronnym „argumencie”- ateiści może i umieją dostrzec różnicę między zwierzęciem, a człowiekiem- ale wtedy nie powinno się stawiać im pytania „na czym ta różnica polega”, ale „skąd ta różnica się wzięła”? Dobrze, że obaj panowie zgodzili się przynajmniej co do tego, że może i niektórzy niewierzący naprawdę zauważają spore różnice między ludźmi, a… innymi zwierzętami, choć takie sformułowanie ze strony ateistów nie padło, a byłoby dobre. W tym właśnie problem, że różnice te są oczywiste i zauważalne dla każdego, niezależnie od wiary, bądź jej braku.
Nie ma też problemu z wytłumaczeniem faktu, jak do tego doszło, że w tak dużym stopniu różnimy się jednak od naszych kuzynów w przyrodzie.
Otóż pan ks. Dziewiecki kilkukrotnie podkreślał, że teizm „nie zakłada istnienia Boga”, ale po prostu „wnioskuje o jego istnieniu z powodu niezwykłości człowieka”. A zatem właśnie o tę niezwykłość rozbija się cały problem- i musiałaby paść w miarę prosta odpowiedź na pytanie, z czego ta niezwykłość się wzięła. Tomasz Terlikowski stwierdził, iż Dawkins postulując zupełnie naturalne pochodzenie Homo Sapiens (a więc na bazie ewolucji bez transcendentnych dodatków, czyli oczywistego procesu, z pomocą którego wyłoniły się wszelkie formy ziemskiego życia), nie widzi jakiejś fundamentalnej i radykalnej zmiany w jednym z ogniw ewolucji, jakie uczyniłyby człowieka „prawdziwie ludzkim”- brakuje tu Terlikowskiemu duszy, którą na pewnym etapie owego naturalnego procesu wszczepia Bóg. W tym jednak cały sęk, że założenie to, nie dosyć, że nie współgra z Księgą Rodzaju (co nie jest już ponoć niewygodne, bo teolodzy uznali, że cały Stary Testament to jedynie zbiór metafor), to jeszcze daje nam tylko pozornie prostą odpowiedź na postawione pytanie. Pozornie, ponieważ zaspokaja komfort psychiczny człowieka wierzącego w Boga, ale przy zastosowaniu uczciwości intelektualnej, komplikuje zagadnienie pochodzenia naszego gatunku coraz bardziej. Prawdziwa, naukowa odpowiedź z konieczności musiałaby być rozbudowana w skali szczegółów, którą jak dotąd udało się poznać, zaś odpowiedź skrótowa wydaje się niewiarygodna, co utrudnia jedynie zrozumienie mechanizmów ewolucji widzom nie zaznajomionym z biologią. Sedno zaś tkwi dokładnie w tym, że aby na Ziemi pojawił się Homo Sapiens, nie trzeba właśnie żadnej radykalnej przemiany. Ewolucja w samej istocie nie jest nastawiona na radykalne zmiany, ale jest stopniowa i postępuje tak gradualnie na przestrzeni milionów lat- nie myślimy w tak rozległych kategoriach wiekowych, ale można spokojnie uznać, że to kupa czasu. Oczywiście, następują także nagłe zmiany skokowe, ale te również spowodowane są czynnikami naturalnymi- mutacjami. Czasem zaczynają utrzymywać się w populacji osobników, choć najczęściej tak nie jest.
Rozumiem, że tak przydługi wywód mógłby zanudzić i zdezorientować widzów, którzy nie mieli nigdy do czynienia z ewolucją, więc nie dziwię się w sumie ateistom w studiu- mieli nie lada kłopot, aby przedstawić te modele prostym językiem. Jednak hipotetyczne modele to nie wszystko. Po skamieniałościach, które zapisały historię naszych przodków, wyraźnie widzimy stopniowe przemiany, choćby w obrębie mózgoczaszki, która stale powiększała się. Umiemy wytłumaczyć, dlaczego organizmy tworzą stada, dlaczego ludzie zaczęli chodzić na dwóch nogach. Dlaczego to mózg został organem przeżywającym największy, choć stopniowy progres- i nie potrzebujemy tu ponadnaturalnych wyjaśnień. Umiemy wytłumaczyć, dlaczego empatia, jako pewien stan psychiczny, jest korzystny także dla każdego osobnika z osobna, i dlaczego jest on w większości z nas tak mocno zakorzeniony przez geny, że bez względu na wiedzę o jego pochodzeniu i działaniu, umiemy być dobrzy dla innych ot, tak.
I nawet jest to przyjemne dla nas samych. A to są fakty bardzo ważne, ponieważ od nich, w kategoriach długaśnych dziejów naszej planety, pozostaje już tylko niewielki krok do stworzenia cywilizacji i rozszerzenia, również tej empatii,
na system umownych znaków, a także poza „własne stado”. Co więcej, obserwujemy, jakie części mózgu odpowiadają za jakie uczucia i emocje. Jak niebagatelną rolę grają tu hormony. Co więc z tym fantem zrobić? Czy to w mózgu znajduje się dusza?
A może po prostu dusza to mózg? Nie, mózg obumiera, a dusza, z założenia, jest nieśmiertelna. Dlaczego jednak Bóg wybrał właśnie taką lokalizację dla duszy?
Po to, by wyglądało to jak produkt ewolucji? Dlaczego wszechmocny Bóg miał w ogóle uruchamiać ewolucję i po jakimś czasie zatrzymywać maszynę, stwierdzić „no, ten model jest całkiem, całkiem” i umieszczać w tym modelu duszę? Po czym znów tą ewolucję uruchomić? Czy nie lepiej z wszechmocą zrobić to od razu? Tak, intuicyjnie tak właśnie być powinno, i tak, biedni starożytni pastuszkowie wyobrażali sobie stworzenie świata i człowieka, co opisali w Biblii, bez chęci, by ludzie odczytywali ją alegorycznie.
Jeśli wiemy z resztą, że to kora mózgowa odpowiada za pamięć, myślenie abstrakcyjne, uczucia i emocje, czyli to wszystko, co ostatecznie wyróżnia nas wśród zwierząt, to jak wytłumaczyć fakt, że zwierzęta, które są do nas pod tymi względami najbardziej zbliżone, także mają rozwiniętą właśnie tą część mózgu? My mamy oczywiście rozwiniętą najlepiej- ale to przecież nie rodzi w żaden logiczny sposób wniosku, że jesteśmy jakoś natchnieni. Wygląda na to, że jeśli dusza mieści się w mózgu, to ta dusza u wielu innych zwierząt także stale ewoluuje. Gwałtownych zmian nie widzimy- i właśnie na tym polega ewolucja! Dowody na nią jednak istnieją- to m.in. kod DNA, czy skamieniałości, choć jest ich znacznie więcej. Delfiny i małpy mają w takim razie szczątkową duszę, ale jeszcze się rozwinie. Miejmy nadzieję, że delfiny za miliard lat nie stworzą mitologii na temat boga Delfinosa, który stworzył je na swoje podobieństwo. Bo jeśli nauka rozwinie się wystarczająco, to być może ludzkość spieprzy stąd na inną planetę i stanie się pozaziemską cywilizacją…
Poza tym jak Dziewiecki i Terlikowski wyobrażają sobie to infantylne „wszczepienie duszy”? Jest sobie małpa, a tutaj nagle jej dziecko dostaje w prezencie wszystko, co charakteryzuje człowieka.
-Mamo, mamo! Hej!
-Uaaa uaa- uaa-uaa!
-Nie rozumiem cię, mamo! Tatoo!
- Uaa uaaa iaaiaaa!
-Sprawiacie mi ogromną przykrość. Dlaczego się wygłupiacie? To rani mnie.
Oczywiście Terlikowski pewnie nie argumentowałby w ten sposób, że wraz z duszą człowiek otrzymał także gotowy język, bo to pogrążyłoby go już zupełnie. W każdym razie, jakby to było, gdyby rodzice byli zupełnie „bezduszni”, a ich dzieci już… „duszne”?
Całe szczęście nie trzeba tworzyć tak pokręconych teorii, by wyjaśnić wyjątkowość człowieka. Małą „duszność” widzimy już u współczesnych człekokształtnych. I duszność ta jest wprost proporcjonalna do wielkości ich kory mózgowej.
czwartek, 22 kwietnia 2010
Polskość...
-Czujesz się Polakiem?
-Nie, czuję się człowiekiem.
-Odmawiasz Polakom człowieczeństwa?
-Nie, odmawiam człowieczeństwu podziałów.
Czym jest polskość? Technicznie rzecz biorąc, jest tym samym, co niemieckość, czy rosyjskość.
To po prostu zestaw tradycji, zwyczajów, obyczajów, określony teren, język, historia i jej świadomość- bądź też brak jej świadomości. Powstawanie polskości, niemieckości, czy rosyjskości to procesy historyczne i polegające na izolowaniu się od siebie osobników gatunku homo sapiens. To, jak posługujemy się językiem, jak komunikujemy się ze sobą, jak tworzymy więzi społeczne, jak przetwarzamy informacje- wszystkie te czynniki łączą nas jako ludzkość. Zarówno jeśli chodzi o powstawanie narodów, jak i pielęgnowanie tzw. ducha narodu- grają tu rolę dokładnie te same mechanizmy psychologiczne, typowe dla każdego człowieka. Coraz nowsze badania naukowe udowadniają, na ile mentalność narodowa uwarunkowana jest genetycznie, a na ile środowiskowo. Otóż same geny nie zawierają pierwiastka narodowego niemal wcale. Jedynym wyjątkiem są sekwencje genów, które odpowiadają za wykształcenie się odpowiednio zbudowanych narządów mowy, jakie muszą zostać dopasowane do posługiwania się dźwiękami fonetycznymi typowymi dla danej narodowości, lecz obcymi dla pozostałych. To, czy człowiek czuje się Rosjaninem, Francuzem, Niemcem, czy Polakiem- to, czy czuje się gotów zginąć „dla ojczyzny”, lub to, czy czuje dumę z tego, że jest przedstawicielem danej grupy, albo tym bardziej, czy wie coś na temat historii „swojego narodu”- każdy z tych elementów jest zdeterminowany wyłącznie środowiskowo.
Spokojnie można zatem uznać, iż żaden człowiek w istocie nie rodzi się Włochem, Amerykaninem, czy przedstawicielem jakiegokolwiek innego narodu- człowiek rodzi się po prostu człowiekiem, zaś to, czy zostanie w przyszłości szeroko pojmowanym patriotą zależy jedynie od tego, czy zostanie nakarmiony odpowiednią dawką indoktrynacji. Czy to aby nie za dosadne słowo? Oczywiście, natura indoktrynacji jest perfidna. Najczęściej odbywa się bez świadomości indoktrynujących, że uskuteczniają ten proces, a co dopiero, jeśli pytamy o świadomość tych, którzy indoktrynacji są poddawani. Jest to jednak z samej natury błędne koło, które cały czas podtrzymuje różnego rodzaju internacjonalną izolację, tworząc z pewnych instytucji swoistego propagatora „tożsamości narodowej”. Tacy propagatorzy są podczepieni pod narody z racji historycznych i trudno stwierdzić, kiedy priorytet utrzymania przy życiu tożsamości narodowej przestał być szczerym zabiegiem, a zaczął być interesem przetrwania tych właśnie instytucji. Przykładem może być tu Kościół Katolicki i Polska. Należałoby się spytać, na ile dogmatyzm tego Kościoła pomagał w rozwoju Polski ogólnie, a na ile wszczepił się w tryby tradycji kopiowanych do szeregu kolejnych pokoleń niczym wirusy, z jednej strony oferując wachlarz pięknych co do atmosfery świąt, a z drugiej strony gloryfikując cierpienie i męczeńską śmierć. Znów, nie jest to cecha zdeterminowana genetycznie i mamy szczęście, że nie jest. Wpływ aksjologii katolickiej na mentalność społeczeństwa to raczej skutek uboczny, niż przyczyna jego powszechności. Podobnie, jak można podejść do problemu religii w ogóle, w kategoriach ewolucyjnych.
Narody powstawały z różnych przyczyn, lecz generalnie, główną przyczyną tych procesów była separacja geograficzna. Nie ma żadnych wątpliwości, iż kolebką ludzkości jest Afryka- natomiast domniemanie, że w przeciągu choćby kilku tysięcy lat do separacji poszczególnych grup mogły doprowadzić najróżniejsze czynniki środowiskowe, takie, jak katastrofy naturalne, wydaje się całkiem uprawnione. Nie mamy przecież podejrzeń, iż historia z biblijną wieżą Babel jest prawdziwa, a poróżnienie językowe to skutek kary boskiej, jaką wymierzył nam Jahwe, gdy nasi przodkowie próbowali dosięgnąć swoją budowlą nieba. Na nasze (ludzi) nieszczęście, bagaż podobnych mitów o różnym pochodzeniu to dodatkowy bodziec do utrzymywania izolacji. Zawsze, w mniejszym, lub większym stopniu, prowadzi do przekonania, że w ten, czy inny sposób NASZ naród jest lepszy od TAMTEGO. Wierzący Żydzi mogą nadal żywić przekonanie, że są narodem wybranym przez boga, my zaś, że nasz kraj ma do zagrania rolę umęczonego Chrystusa. Mity- mity narodowe, religijne, czy pseudonaukowe- wszystkie są szkodliwe właśnie z tego powodu, że są MITAMI. Zawierają śladową ilość prawdy, lecz przemawiają do nas za pomocą symboliki i skojarzeń, nie zaś rzeczywistych związków przyczynowo-skutkowych, jakie rozpatrujemy wtedy, gdy posługujemy się logiką. Mity są więc szkodliwe z tej prostej przyczyny, że nie są PRAWDĄ, a w większej mierze FAŁSZEM, który bezpodstawnie podbudowuje nasze ego. Nie daje nam satysfakcji uczciwie zasłużonej, jak wtedy, gdy indywidualnie, lub społecznie osiągamy coś ważnego i korzystnego. Daje nam natomiast złudne poczucie fałszywej dumy, ponieważ aby ją poczuć, wystarczy tyle wysiłku umysłowego, ile trzeba włożyć w wysłuchiwanie nadętych bajarzy, którzy poza bajaniem nie wnoszą niczego konstruktywnego. Aby poczuć dumę narodową, wystarczy ich posłuchać i przypomnieć sobie, że jest się Polakiem/Niemcem/Rosjaninem/Litwinem. Wytwarza to komiczne konsekwencje- zdaje się, że aby być dumnym, nie trzeba osiągnąć czegoś konkretnego, za sprawą własnych starań- wystarczy, że urodzisz się na danym terenie. Co w ostateczności zależy od tego, że twoi odlegli przodkowie właśnie na tym terenie się kiedyś pojawili.
Jest to rzecz jasna duże uproszczenie, ale powinno skłaniać do myślenia. Sądzę jednak, że to właśnie geograficzne rozdzielenie było pierwotną przyczyną powstawania odrębnych wspólnot. Dopiero później zaczęły pojawiać się mity o przedstawicielach innych grup, których bazą był strach przed nieznanym. Dzisiaj fakt, że ludzkość jest jedną, wielką rodziną, stanowi fakt empiryczny, z racji postępu naukowego. Dlatego właśnie dość dobrze współgrają z tym faktem słowa Jana Pawła II- „Nie lękajcie się”.
Nie mam pojęcia, dlaczego tak wielu ludziom na obecnym etapie wiedzy nadal potrzebne są podziały na „my i oni”. Nie wiem, dlaczego każdemu człowiekowi nie wystarczy „wróg” w postaci ignorancji, który napędza te bezpodstawne w gruncie rzeczy podziały. A może mógłby być on wrogiem, gdyby do głosu częściej dochodzili kosmopolici? Niewykluczone. Wszystko, co składa się na narodową mentalność, a więc to, co zależy od indoktrynacji, prowadzi do nieszczęść. W tym różnorakie uprzedzenia i stereotypy, które funkcjonują na zasadzie bezpodstawnego przypisywania konkretnym narodom określonych cech. Predyspozycje genetyczne przypadają statystycznie tak samo w przypadku każdego kraju. To dopiero wmawianie sobie i innym cech narodowych i stereotypów na temat innych narodów, stwarza iluzję, iż rzeczywiście mamy do czynienia z poważnymi różnicami. Nic innego, jak błędne koło zlepku różnorakich tradycji i mitów konstytuuje nas w określonym sposobie myślenia. Działa to na podobnej zasadzie, co charakterystyka znaków zodiaku. Nie ma za nią żadnych dowodów i argumentów. To ludzie przyjmując te podziały za prawdziwe, narzucają sobie konkretny styl życia, cechy charakteru itd.
Jak dotąd czytelnikom może zdawać się, że demonizuję tradycje. Otóż nic podobnego. Same tradycje nie są złe tylko z tego powodu, że są tradycjami. W przeważającej części przypadków tak jest, ponieważ nie są adekwatne do obecnego stanu wiedzy. Pewne jednak tradycje same w sobie nie są szkodliwe. Katastrofalne w skutkach jest jedynie myślenie o nich w kategoriach sacrum, czego egzemplifikacją jest konserwatyzm. Tradycja nie jest czymś świętym i nienaruszalnym, ponieważ przyjęła się kiedyś i zaczęło się jej powielanie, co może trwać nawet od tysięcy lat. Nasze mózgi nie są idealne, tym bardziej, jeśli nie ćwiczymy się w racjonalnym myśleniu. Nie jest niczym trudnym pozostawanie z bagażem mitów narodowo-religijnych na własnym podwórku i stagnacja, którą wielu określa jako sukces. Sęk w tym, że może i trudniejsze, ale na pewno bardziej pozytywne w skutkach jest zweryfikowanie tego bagażu, co może skutkować odrzuceniem podziałów i większym zaufaniem do człowieka jako takiego.
Oprócz tworzenia różnych mitów na temat tak własnych, jak i innych narodów, innym szkodliwym czynnikiem jest syndrom odpowiedzialności zbiorowej, który z owymi mitami wiąże się nieodzownie. Ludzie nie potrafiąc zawrócić koła indoktrynacji, powracając jednocześnie do sedna problemu, identyfikują się jako Polacy, Rosjanie, czy Niemcy. Nie potrafią dojść do oczywistego wniosku, iż monstra takie, jak Adolf Hitler, czy Józef Stalin, nie byli źli z tego powodu, że byli Niemcami, czy Rosjanami (właściwie, Stalin był Gruzinem). Byli nimi przede wszystkim z tego powodu, że wykazywali psychopatię i potrafili pociągnąć za sobą tłumy dzięki charyzmie. Badania udowadniają, że pięć kroków do tyranii, wśród których pierwszy to właśnie separacja, to mechanizm, który potrafi przyjąć się na dowolnym społecznym gruncie, niezależnie od tego, czy przeciętni obywatele uważają się za pełnych empatii, czy też nie. Ludzie w takim razie nie dzielą się tak naprawdę na Rosjan, Niemców, Polaków itd. ale na tych, którzy umieją analizować i odrzucać podziały i na tych, którzy chętnie je przyjmują.
Dopomaga w tym także historia, której mityczna interpretacja potrafi nagiąć ją do granic zdrowego rozsądku.
W przypadku takich tragedii jak Katyń, ludzie wolą utożsamiać się z poległymi przodkami, nie myśląc o tym, iż walka o niepodległość to efekt wygodnictwa władców i prymitywnej walki zamiast chęci współpracy. Częściej solidaryzujemy się z rodakami i odczuwamy niechęć do innych narodów, których sadystyczni reprezentanci dawno już nie żyją. Czy nie bardziej korzystna jest refleksja nad tym, jak daleko może posunąć się CZŁOWIEK i jak powinno się uważać na demagogów uskuteczniających kłamliwą, dogmatyczną propagandę?
Niestety, wielu Polaków nie dość, że oczekuje przeprosin od bliżej nieokreślonej Rosji (nie wiem, czy chodzi o władze, czy każdego obywatela Rosji z osobna?), pewni Rosjanie naprawdę czują się winni za to, co zrobili ich pobratymcy. To tak, jakbym ja, ateista, wstydził się za papieża-Polaka, którego kłamliwe i metafizyczne nauki o grzeszności antykoncepcji pośrednio przyczyniły się do setek zgonów w Afryce. Niektórzy obywatele Rosji odmawiają przeprosin, choć teoretycznie uznają ich rację bytu, jakby mieli za coś przepraszać, bądź nie przepraszać. Niestety, zmarłych i zabitych ludzi nie osądzi także bóg. Nie ma tu osądu, oprócz osądu moralnego. Teraz należy zastanowić się nad kondycją ludzkości, jej sposobem myślenia. Nad naturalnymi przyczynami degeneracji, takich, jak choćby psychopatia.
-Nie, czuję się człowiekiem.
-Odmawiasz Polakom człowieczeństwa?
-Nie, odmawiam człowieczeństwu podziałów.
Czym jest polskość? Technicznie rzecz biorąc, jest tym samym, co niemieckość, czy rosyjskość.
To po prostu zestaw tradycji, zwyczajów, obyczajów, określony teren, język, historia i jej świadomość- bądź też brak jej świadomości. Powstawanie polskości, niemieckości, czy rosyjskości to procesy historyczne i polegające na izolowaniu się od siebie osobników gatunku homo sapiens. To, jak posługujemy się językiem, jak komunikujemy się ze sobą, jak tworzymy więzi społeczne, jak przetwarzamy informacje- wszystkie te czynniki łączą nas jako ludzkość. Zarówno jeśli chodzi o powstawanie narodów, jak i pielęgnowanie tzw. ducha narodu- grają tu rolę dokładnie te same mechanizmy psychologiczne, typowe dla każdego człowieka. Coraz nowsze badania naukowe udowadniają, na ile mentalność narodowa uwarunkowana jest genetycznie, a na ile środowiskowo. Otóż same geny nie zawierają pierwiastka narodowego niemal wcale. Jedynym wyjątkiem są sekwencje genów, które odpowiadają za wykształcenie się odpowiednio zbudowanych narządów mowy, jakie muszą zostać dopasowane do posługiwania się dźwiękami fonetycznymi typowymi dla danej narodowości, lecz obcymi dla pozostałych. To, czy człowiek czuje się Rosjaninem, Francuzem, Niemcem, czy Polakiem- to, czy czuje się gotów zginąć „dla ojczyzny”, lub to, czy czuje dumę z tego, że jest przedstawicielem danej grupy, albo tym bardziej, czy wie coś na temat historii „swojego narodu”- każdy z tych elementów jest zdeterminowany wyłącznie środowiskowo.
Spokojnie można zatem uznać, iż żaden człowiek w istocie nie rodzi się Włochem, Amerykaninem, czy przedstawicielem jakiegokolwiek innego narodu- człowiek rodzi się po prostu człowiekiem, zaś to, czy zostanie w przyszłości szeroko pojmowanym patriotą zależy jedynie od tego, czy zostanie nakarmiony odpowiednią dawką indoktrynacji. Czy to aby nie za dosadne słowo? Oczywiście, natura indoktrynacji jest perfidna. Najczęściej odbywa się bez świadomości indoktrynujących, że uskuteczniają ten proces, a co dopiero, jeśli pytamy o świadomość tych, którzy indoktrynacji są poddawani. Jest to jednak z samej natury błędne koło, które cały czas podtrzymuje różnego rodzaju internacjonalną izolację, tworząc z pewnych instytucji swoistego propagatora „tożsamości narodowej”. Tacy propagatorzy są podczepieni pod narody z racji historycznych i trudno stwierdzić, kiedy priorytet utrzymania przy życiu tożsamości narodowej przestał być szczerym zabiegiem, a zaczął być interesem przetrwania tych właśnie instytucji. Przykładem może być tu Kościół Katolicki i Polska. Należałoby się spytać, na ile dogmatyzm tego Kościoła pomagał w rozwoju Polski ogólnie, a na ile wszczepił się w tryby tradycji kopiowanych do szeregu kolejnych pokoleń niczym wirusy, z jednej strony oferując wachlarz pięknych co do atmosfery świąt, a z drugiej strony gloryfikując cierpienie i męczeńską śmierć. Znów, nie jest to cecha zdeterminowana genetycznie i mamy szczęście, że nie jest. Wpływ aksjologii katolickiej na mentalność społeczeństwa to raczej skutek uboczny, niż przyczyna jego powszechności. Podobnie, jak można podejść do problemu religii w ogóle, w kategoriach ewolucyjnych.
Narody powstawały z różnych przyczyn, lecz generalnie, główną przyczyną tych procesów była separacja geograficzna. Nie ma żadnych wątpliwości, iż kolebką ludzkości jest Afryka- natomiast domniemanie, że w przeciągu choćby kilku tysięcy lat do separacji poszczególnych grup mogły doprowadzić najróżniejsze czynniki środowiskowe, takie, jak katastrofy naturalne, wydaje się całkiem uprawnione. Nie mamy przecież podejrzeń, iż historia z biblijną wieżą Babel jest prawdziwa, a poróżnienie językowe to skutek kary boskiej, jaką wymierzył nam Jahwe, gdy nasi przodkowie próbowali dosięgnąć swoją budowlą nieba. Na nasze (ludzi) nieszczęście, bagaż podobnych mitów o różnym pochodzeniu to dodatkowy bodziec do utrzymywania izolacji. Zawsze, w mniejszym, lub większym stopniu, prowadzi do przekonania, że w ten, czy inny sposób NASZ naród jest lepszy od TAMTEGO. Wierzący Żydzi mogą nadal żywić przekonanie, że są narodem wybranym przez boga, my zaś, że nasz kraj ma do zagrania rolę umęczonego Chrystusa. Mity- mity narodowe, religijne, czy pseudonaukowe- wszystkie są szkodliwe właśnie z tego powodu, że są MITAMI. Zawierają śladową ilość prawdy, lecz przemawiają do nas za pomocą symboliki i skojarzeń, nie zaś rzeczywistych związków przyczynowo-skutkowych, jakie rozpatrujemy wtedy, gdy posługujemy się logiką. Mity są więc szkodliwe z tej prostej przyczyny, że nie są PRAWDĄ, a w większej mierze FAŁSZEM, który bezpodstawnie podbudowuje nasze ego. Nie daje nam satysfakcji uczciwie zasłużonej, jak wtedy, gdy indywidualnie, lub społecznie osiągamy coś ważnego i korzystnego. Daje nam natomiast złudne poczucie fałszywej dumy, ponieważ aby ją poczuć, wystarczy tyle wysiłku umysłowego, ile trzeba włożyć w wysłuchiwanie nadętych bajarzy, którzy poza bajaniem nie wnoszą niczego konstruktywnego. Aby poczuć dumę narodową, wystarczy ich posłuchać i przypomnieć sobie, że jest się Polakiem/Niemcem/Rosjaninem/Litwinem. Wytwarza to komiczne konsekwencje- zdaje się, że aby być dumnym, nie trzeba osiągnąć czegoś konkretnego, za sprawą własnych starań- wystarczy, że urodzisz się na danym terenie. Co w ostateczności zależy od tego, że twoi odlegli przodkowie właśnie na tym terenie się kiedyś pojawili.
Jest to rzecz jasna duże uproszczenie, ale powinno skłaniać do myślenia. Sądzę jednak, że to właśnie geograficzne rozdzielenie było pierwotną przyczyną powstawania odrębnych wspólnot. Dopiero później zaczęły pojawiać się mity o przedstawicielach innych grup, których bazą był strach przed nieznanym. Dzisiaj fakt, że ludzkość jest jedną, wielką rodziną, stanowi fakt empiryczny, z racji postępu naukowego. Dlatego właśnie dość dobrze współgrają z tym faktem słowa Jana Pawła II- „Nie lękajcie się”.
Nie mam pojęcia, dlaczego tak wielu ludziom na obecnym etapie wiedzy nadal potrzebne są podziały na „my i oni”. Nie wiem, dlaczego każdemu człowiekowi nie wystarczy „wróg” w postaci ignorancji, który napędza te bezpodstawne w gruncie rzeczy podziały. A może mógłby być on wrogiem, gdyby do głosu częściej dochodzili kosmopolici? Niewykluczone. Wszystko, co składa się na narodową mentalność, a więc to, co zależy od indoktrynacji, prowadzi do nieszczęść. W tym różnorakie uprzedzenia i stereotypy, które funkcjonują na zasadzie bezpodstawnego przypisywania konkretnym narodom określonych cech. Predyspozycje genetyczne przypadają statystycznie tak samo w przypadku każdego kraju. To dopiero wmawianie sobie i innym cech narodowych i stereotypów na temat innych narodów, stwarza iluzję, iż rzeczywiście mamy do czynienia z poważnymi różnicami. Nic innego, jak błędne koło zlepku różnorakich tradycji i mitów konstytuuje nas w określonym sposobie myślenia. Działa to na podobnej zasadzie, co charakterystyka znaków zodiaku. Nie ma za nią żadnych dowodów i argumentów. To ludzie przyjmując te podziały za prawdziwe, narzucają sobie konkretny styl życia, cechy charakteru itd.
Jak dotąd czytelnikom może zdawać się, że demonizuję tradycje. Otóż nic podobnego. Same tradycje nie są złe tylko z tego powodu, że są tradycjami. W przeważającej części przypadków tak jest, ponieważ nie są adekwatne do obecnego stanu wiedzy. Pewne jednak tradycje same w sobie nie są szkodliwe. Katastrofalne w skutkach jest jedynie myślenie o nich w kategoriach sacrum, czego egzemplifikacją jest konserwatyzm. Tradycja nie jest czymś świętym i nienaruszalnym, ponieważ przyjęła się kiedyś i zaczęło się jej powielanie, co może trwać nawet od tysięcy lat. Nasze mózgi nie są idealne, tym bardziej, jeśli nie ćwiczymy się w racjonalnym myśleniu. Nie jest niczym trudnym pozostawanie z bagażem mitów narodowo-religijnych na własnym podwórku i stagnacja, którą wielu określa jako sukces. Sęk w tym, że może i trudniejsze, ale na pewno bardziej pozytywne w skutkach jest zweryfikowanie tego bagażu, co może skutkować odrzuceniem podziałów i większym zaufaniem do człowieka jako takiego.
Oprócz tworzenia różnych mitów na temat tak własnych, jak i innych narodów, innym szkodliwym czynnikiem jest syndrom odpowiedzialności zbiorowej, który z owymi mitami wiąże się nieodzownie. Ludzie nie potrafiąc zawrócić koła indoktrynacji, powracając jednocześnie do sedna problemu, identyfikują się jako Polacy, Rosjanie, czy Niemcy. Nie potrafią dojść do oczywistego wniosku, iż monstra takie, jak Adolf Hitler, czy Józef Stalin, nie byli źli z tego powodu, że byli Niemcami, czy Rosjanami (właściwie, Stalin był Gruzinem). Byli nimi przede wszystkim z tego powodu, że wykazywali psychopatię i potrafili pociągnąć za sobą tłumy dzięki charyzmie. Badania udowadniają, że pięć kroków do tyranii, wśród których pierwszy to właśnie separacja, to mechanizm, który potrafi przyjąć się na dowolnym społecznym gruncie, niezależnie od tego, czy przeciętni obywatele uważają się za pełnych empatii, czy też nie. Ludzie w takim razie nie dzielą się tak naprawdę na Rosjan, Niemców, Polaków itd. ale na tych, którzy umieją analizować i odrzucać podziały i na tych, którzy chętnie je przyjmują.
Dopomaga w tym także historia, której mityczna interpretacja potrafi nagiąć ją do granic zdrowego rozsądku.
W przypadku takich tragedii jak Katyń, ludzie wolą utożsamiać się z poległymi przodkami, nie myśląc o tym, iż walka o niepodległość to efekt wygodnictwa władców i prymitywnej walki zamiast chęci współpracy. Częściej solidaryzujemy się z rodakami i odczuwamy niechęć do innych narodów, których sadystyczni reprezentanci dawno już nie żyją. Czy nie bardziej korzystna jest refleksja nad tym, jak daleko może posunąć się CZŁOWIEK i jak powinno się uważać na demagogów uskuteczniających kłamliwą, dogmatyczną propagandę?
Niestety, wielu Polaków nie dość, że oczekuje przeprosin od bliżej nieokreślonej Rosji (nie wiem, czy chodzi o władze, czy każdego obywatela Rosji z osobna?), pewni Rosjanie naprawdę czują się winni za to, co zrobili ich pobratymcy. To tak, jakbym ja, ateista, wstydził się za papieża-Polaka, którego kłamliwe i metafizyczne nauki o grzeszności antykoncepcji pośrednio przyczyniły się do setek zgonów w Afryce. Niektórzy obywatele Rosji odmawiają przeprosin, choć teoretycznie uznają ich rację bytu, jakby mieli za coś przepraszać, bądź nie przepraszać. Niestety, zmarłych i zabitych ludzi nie osądzi także bóg. Nie ma tu osądu, oprócz osądu moralnego. Teraz należy zastanowić się nad kondycją ludzkości, jej sposobem myślenia. Nad naturalnymi przyczynami degeneracji, takich, jak choćby psychopatia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)